Rok temu na Głodówkę po betlejemski ogień pojechała cała drużyna sztandarowa – był autokar, spotkanie z artystami ludowymi, kominek itd. Tym razem było troszkę inaczej.
Na Głodówce zjawiliśmy się w skromnej, dziewięcioosobowej reprezentacji, po dwóch dniach jeżdżenia na nartach i chodzenia po górach. Samej wyprawie towarzyszył zupełnie inny – ale też fantastyczny – nastrój.
Na ogień oczekiwaliśmy już na Głodówce. Mieliśmy okazję obejrzeć z bliska nowego gospodarza ośrodka. Zapytał skąd jesteśmy. Jak usłyszał, że z Otwocka, dziwnie gorliwie uścisnął nam ręce… Potem ktoś krzyknął, żeby ktoś przyszedł na dół po coś. Oczywiście poszedł Kuczyn. I w sumie dobrze na tym wyszedł, bo zadali mu kilka prostych pytań i pokazali w telewizji. W tym czasie reszta kombinowała, jakby tu zabawić się w Prometeusza i po prostu zaharcerzyć ogień nieco wcześniej… Całemu zajściu towarzyszył straszliwy mróz, tony spadającego z nieba śniegu i niesamowity wiatr. Wobec tych różnych bezpłatnych pogodowych atrakcji – zrezygnowano z apelu. Sama msza w kaplicy Betlejemskiego Światła Pokoju także odbyła się dość szybko – kazanie skrócone do minimum, jednak pod koniec i tak wyglądaliśmy jak zaspy śnieżne. A potem – jak na filmie. W te pędy do samochodu z dwoma latarenkami z migoczącymi płomykami i obłędem w oku – zdążymy, czy nie zdążymy? I co powiedzieć Jurkowi? Szczerze mówiąc, to dopiero w samochodzie poczułam magię całej tej uroczystości – wcześniej jakoś zatraciła się w pośpiechu.
Droga do Otwocka zajęła sporo czasu – padał taki śnieg, że na 10 metrów nic nie było widać. Przed Radomiem Kuczyn mówi przez radio, że zgasł mu ogień. Wobec tego kryzysu Maciek Dymkowski proponuje, żeby Tomek Kępka jechał 20 na godzinę. Na szczęście zaraz była stacja i kryzys zażegnano. Przed Grójcem Kuczynowi znowu zgasło. Już tak blisko, nie możemy nawalić…! Czując się po trochu jak w filmie „Wyprawa po ogień”, dojechaliśmy do Otwocka. Kto był – ten wie: tłum ludzi w kościele i przerażony Jurek. No, ale zdążyliśmy. Nawet z półgodzinnym zapasem.
Ola Kasperska