Nie da się ukryć, że każda nacja ma swoje charakterystyczne cechy i zachowania, które ludzie innych narodowości zwą… delikatnie rzecz ujmując odchyłami.
Tylko niektórzy ludzie oczywiście i my do takich się nie zaliczamy, bo brak tolerancji, ksenofobia to rzeczy paskudne, ale o żabojadach… swoje wiemy i o tych innych też. Świadomi, że Anglicy od zawsze jeżdżą nie-tą-stroną, nie zawsze zdajemy sobie sprawę, że na ulicy różnice się nie kończą, co zaobserwowałem wnikliwie i o czym krótko opowiem. Przeżyć parę chwil w Zjednoczonym Królestwie – oto prawdziwy survival!
Pierwszym krokiem było odzwyczajenie się od wpajanego mi od maleńkości schematu lewa-prawa-lewa (szosowe ćwiczenie kłykcia potylicznego uprawiane też często przez osobników podejrzanych stojących na „świecy”, myśliwych w większych grupach i młodszych harcerzy na warcie oraz wszystkich innych, którzy czegoś się boją). Kiedy przestałem włazić pod pędzące z prawej strony pojazdy, okazało się, że piesi również buntują się przeciw ogólnoświatowym trendom ruchu drogowego i suną uparcie pod prąd. Ulegając naciskowi większości zacząłem chodzić lewą stroną chodnika, podziwiając przy tym większe grupki obcokrajowców, które walczyły zacieklej niż ja. W kupie siła!
Kiedy już z bólem serca oddałem swój pierwszy bastion polskości, przyszło mi przyzwyczajać się do piętrowych autobusów i ich kierowców. Na „mojej” linii jeździł prawdziwy szatan wcielony o urodzie czarnego bohatera komiksów i takim że czarnym charakterze. Czerń jego okularów budziła we mnie czarne myśli a rękawice nabijane ćwiekami powodowały, że czarno widziałem swoją przyszłość. Jeździł z taką prędkością, że pasażerowie górnego piętra wysiadali, o ironio, zieloni. Niewątpliwie musiał lubić swoją pracę, ale marzył w skrytości ducha o Formule I. Wartkość jazdy kierowców miejskich autobusów nie przekłada się jednak w Londynie na punktualność. Częstokroć obserwowałem całe grupy dumnych Brytyjczyków urągających brzydko na transport i jego pracowników. Co ciekawe przysłowiowa „dżentelmeńskość’ i kultura mieszkańców wyspy wystawiana na nierzadkie próby ulega momentami zanikom. Zwyczajowo do autobusu należy ustawić się w kolejce (o czym dowiedziałem się za późno niestety – jegomość, którego wyprzedziłem wygłosił w moim kierunku tyradę slangiem mniej niż przyjemnym dla ucha i serca), ale w sytuacjach awaryjnych dopuszczane są zachowania typu kto pierwszy, ten lepszy. Podczas strajku metra mniej szczęśliwi, tzn. ci, którzy nie zmieścili się w pojeździe, Londyńczycy kopią w drzwi i barykadują jezdnię na znak protestu. Lepiej było w dzielnicy pakistańsko-indyjskiej, w której jakiś czas pomieszkiwałem. Tam kolejek nie ma i zasady walki są wyznaczone. Ustaliła się pierwsza liga „wsiadaczy” (cechą charakterystyczną są szerzej rozstawione kończyny) a tak zwana reszta godzi się z tym potulnie i czeka na następnego „piętrusa”. Dura lex sed lex.
Co do owej ciekawej kulturowo dzielnicy, to przez pierwsze dwa asymilacyjne tygodnie nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że wylądowałem w dalekiej Azji. Sklepy oferują tam najmodniejsze sari (indyjskie szaty), w „warzywniakach” można kupić dziesiątki produktów, o których istnieniu nie miałem pojęcia, zakwefione kobiety to widok codzienny a w kioskach leżą dzienniki zapisane dziwnymi znaczkami. Rozbrzmiewa orientalna muzyka a na narodowe święto Pakistanu z niemal każdego okna powiewa zielona flaga z białym półksiężycem i takąż gwiazdą. Polecam wszystkim spragnionym dalekowschodnich wrażeń! Strefa trzecia, dojazd zieloną linią metra – Big Bena nie widać, ale komuż on tam potrzebny.
No i te krany! Ciekawa rzecz – w większości toalet dostępne są dwa. Jeden z ukropem, drugi z wodą mrożącą krew w żyłach. Prawdopodobnie służyć ma to oszczędzaniu(?), bo ciężko w tym umyć ręce. Dostępne są też rozmaite wariacje, na przykład typu 2in1 – kran jeden, ale z dwoma wylotami – jednocześnie parzy i mrozi. Poezja. Żeby wytrzymałym życia nie ułatwiać, dno umywalki jest 5 cm poniżej kurka. Nie myjcie rąk! Samo odpadnie.
Pozostałe ciekawostki zostawiam sobie na później i polecam się na przyszłość. Narzekać mogę zawsze i na wszystko. Nie żebym był ksenofobem…
Marek Rudnicki