Było już jakieś 15 po piątej, kiedy przewijaliśmy się między budynkami Galerii i innych śródmiejskich badziewii, a kilka sekund później znaleźliśmy się na przeciwko Relaxu, czyli już pod klubem, hm….. no prawie pod klubem. Normalnie szczęki nam opadły jak zobaczyliśmy tyle ludu „no ale nic, nie mamy wyjścia-czekamy”- orzekliśmy wspólnie.
Pierwsze 10 minut było najgorsze, bo wszyscy stali w miejscu i dygotali z zimna (no dobra ja dygotałamJ), a potem otworzyli wejście i tak stópka po stópce, kroczek po kroczku (po 15 minutach dreptania) dotarliśmy prawie pod drzwi, kiedy nagle tabuny ludzi zaczęły pakować się przed nami.
My jak to my, kompletnie nie wiedzieliśmy o co biega i pomyśleliśmy, że nie będziemy się pchać, bo ktoś w końcu musi dać przykład tym niewychowanym „czereśniakom” (żeby nie powiedzieć „wieśniakom”(!)) z Warszawy (och, jacyż jesteśmy wielkoduszni i wspaniałomyślni, prawda?)!
W pewnym momencie naszym oczom ukazał się napis:
KASA i miny całkiem nam zrzedły.
Byliśmy wkurzeni na maxa, a jak jeszcze weszliśmy do środka i zobaczyliśmy, ze wszystkie miejsca siedzące są zajęte, a o te stojące z dobra widocznością trzeba będzie powalczyć to już w ogóle.
Wyżyliśmy się na biednym Piotrku i na niego zwaliliśmy ciężkie brzemię naszej głupoty.
Chyba trochę niesłusznie ale uargumentowaliśmy to tym, że był w końcu organizatorem tego całego wypadu. Kiedy znaleźliśmy te miejsca i grzecznie staliśmy w wielkim (i nadal powiększającym się) tłumie na scenę łaskawie wszedł konferansjer Marcin Styczeń i zapowiedział suport jakim był zespół „3 dni później”.
Na scenie pojawiły się (niczym dobre wróżki) trzy miłe panie, które, nie powiem śpiewały dość dobrze, ale repertuar…. w każdym bądź razie pozostawiał wiele do myślenia.
Nika i ja długo nie wytrzymałyśmy (w tym tłoku) i zaczęłyśmy szukać sobie innego, bardziej wygodnego i ustronnego miejsca.
Najlepszą alternatywą okazały się schody.
Po kolejnym kwadransie Piotrek się do nas przyłączył, chwile potem wyłamała się cała reszta. I tak przetrwaliśmy tam godzinę, a wśród nas przewijały się takie Vip-y jak: p. Ziemianin, czy Rysiek Żarowski, więc całkiem miłe towarzystwo.
Wybiła 19.15 a na scenie znów ukazał się Marcin Styczeń, natomiast tuż zanim kroczyła gwiazda wieczoru i cel naszej (jakże długiej i meczącej) podróży- STARE DOBRE MAŁŻEŃSTWO.
Wtedy jednak ówczesna miejscówka przestała nam już odpowiadać, bo stamtąd niestety widoczność była ograniczona.
Po długich poszukiwaniach Natalia i Weronika znalazły dobre miejsce- wąski „tunel” między Vipowym tarasem, a „budką (oczywiście niezbędnego tego wieczoru) DJ-a”.
I zaczęło się.
Pierwsza godzina minęła dość wolno, ponieważ zespół zaczął grac nowe kawałki, jeszcze nie do końca wiedzieli co grali, ale było nieźle.
Jeden, który zdołałam zapamiętać (a to za sprawa Natalii, która śpiewała mi go przez poniedziałkową drogę do szkoły) nosił tytuł „W sadzie” i poprzedzony był krótką opowieścią o jego powstaniu.
Po nowościach przyszedł czas na poezje, ostatni tomik Adama Ziemianina zaczął cytować sam autor, ale chłopcy z SDM-u nie dali nam jednak za sobą zbyt długo tęsknić i po kilkunastu minutach znów pojawili się na scenie.
Tym razem z nowym, ale starym, lubianym i wszystkim dobrze znanym repertuarem. Posypały się hity: „U studni” śpiewane przez publiczność, „Bieszczadzkie anioły”, czy „Nie rozdziobią nas kruki”.
Po tej dawce wspomnień na ziemię sprowadził nas Myszkowski tekstem: „musimy już kończyć, bo ostatni autobus do Otwocka niedługo odjedzie”- zatkało nas. Na szczęście to nie był koniec, a tylko początek bisów na pierwszy ogień poszedł: „Czarny blues o 4 nad ranem”, a na deser: ” Z nim będziesz szczęśliwsza”.
Zrobiło się naprawdę późno , więc zabraliśmy swoje rzeczy i wyszliśmy.
Przyśpieszyliśmy kroku, żeby żart Myszkowskiego nie okazał się przepowiednią, w niedalekiej przyszłości okazało się, że niepotrzebnie, bo zdążyliśmy jeszcze porządnie zmarznąć przez te 10 minut czekania na przystanku.
I tak zakończył się nasz styczniowo-zimowy wypad na koncert. Do domu wróciłam skostniała, ale warto było.
Paulina Kobza
Zastęp starszoharcerski 209DH