Chyba powoli staje się tradycją coroczna poobozowa wycieczka Leśnych do kina – koniecznie na bajkę! Tym razem padło na „Madagaskar”.
Większych nadziei na obejrzenie czegoś naprawdę dobrego nie miałam. Wystarczyło, żeby było w miarę zabawne, w końcu szłam po to, aby pośmiać się z przyjaciółmi, a nie skupiać na skomplikowanej fabule. Udało się.
Opowieść zaczyna się w nowojorskim zoo w Central Parku. Lew Alex, zebra Marty, żyrafa Melman i hipopotamica Gloria to stara, zgrana paczka przyjaciół, której życie zmienia się pewnego dnia z powodu wybryku Marty’ego. Trafiają na egzotyczną wyspę, gdzie poznają normalne inaczej lemury i dowiadują się o dzikiej naturze Alexa… A we wszystko zamieszane są pingwiny.
Film nie jest długi. Ogląda się go łatwo, lekko i przyjemnie. Kilka wpadających w ucho tekstów i przede wszystkim piosenka „Wyginam śmiało ciało” w wykonaniu Jarosława Boberka to niekwestionowane plusy „Madagaskaru”. Co więc mi się nie podobało? Niektóre typowo amerykańskie żarty były po prostu nie do zrozumienia dla polskiej widowni. A szkoda, bo po Shreku przyzwyczaiłam się już do fenomenalnych tłumaczeń.
Bajka typowo wakacyjna, ewentualnie na długie jesienne wieczory. Da się oglądać
„Wojna Światów” była filmem na tyle głośnym, że nie miałam wątpliwości co do tego, że mi się spodoba. Zaczęłam oglądać, ale z każdą sceną napięcie zamiast rosnąć spadało, aż w końcu pierwszy raz w życiu zasnęłam oglądając film. Po pierwsze więc nie świadczy to o nim najlepiej, a po drugie niewiele mogę o nim napisać…
Na pewno pamiętam Toma Cruise’a w roli rozwiedzionego mężczyzny niezbyt dbającego o dwójkę swoich dzieci. Podczas jednego z wspólnie spędzonych dni w pobliżu ich domu ma miejsce dziwna burza, której skutkiem jest atak obcych zasiadających w gigantycznych maszynach. Przez cały film ludzie uciekają, a kosmici strzelają do nich promieniami lasera. I to by było na tyle, nie licząc może jakże wzruszającej przemiany, którą przechodzi główny bohater – wreszcie pokazuje, że potrafi kochać i troszczyć się o swoje pociechy. I podobno o to właśnie w całym filmie chodzi. Dobrze, że ktoś mi to powiedział, bo szczerze mówiąc nie zwróciłabym uwagi.
Nie mogłam się doczekać obejrzenia „Sin City. Miasta Grzechu”. Nie dość, że nakręcony na podstawie komiksu, to jeszcze z udziałem plejady gwiazd, w tym Bruce’a Willisa (!) i Elijaha Wooda (!!). Z przyjemnością obejrzałam, ale do dzisiaj nie bardzo wiem o co chodzi.
Morderstwa, przestępstwa, porwania, skorumpowana policja, dzielnica prawie-czerwonych-latarni i mnóstwo krwi (o dziwnym kolorze). To tak w skrócie. A mówiąc mniej ogólnie – obserwujemy mieszkańców tytułowego miasta i ich przygody, które w pewnych momentach mają ze sobą coś wspólnego. Jest brutalnie i smutno.
Ekranizacja komiksu z jednej strony daje produkcji niepowtarzalny klimat. Z drugiej jednak nie przeczytawszy wcześniej żadnej jego części nie byłam w stanie połapać się w fabule. Jednak biorąc pod uwagę całość i spoglądając na to z większej perspektywy czasu… nie jest źle.
Aleksandra Bieńko