O Muzeum Powstania Warszawskiego słyszałam tyle razy, że wstyd było przyznać się, że mieszkając w Warszawie jeszcze go nie odwiedziłam. Pierwsza próba wycieczki zakończyła się niepowodzeniem. 20 X 2004 „LESNI” (z jednym przedstawicielem 209.) pomagali w organizacji zjazdu uczestników Powstania.
Pierwszym punktem programu była właśnie wycieczka do rzeczonego muzeum. Ja i kilka innych osób przyjechaliśmy jednak trochę później i zamiast tego przygotowywaliśmy salę, w której spotkanie miało się odbyć. Po powrocie powstańców nastąpiła najbardziej przez nas wyczekiwana chwila obiad. Następnie usiedliśmy w kręgu i razem odśpiewaliśmy kilkanaście piosenek przerywanych wspomnieniami i poezją.
Pod koniec, kiedy wszyscy zbierali się już do wyjścia a my zabraliśmy się za sprzątanie usłyszeliśmy kilka miłych słów podziękowania i dostaliśmy pamiątkowe figurki takie same, jak wszyscy uczestnicy zjazdu. Udaliśmy się do domów i cały dzień wspominałabym bardzo miło gdyby nie fakt, że do muzeum w końcu nie poszłam. Dwa dni później nadarzyła się jednak następna okazja i oto po kilkunastu minutach spędzonych przed budynkiem w końcu, razem z częścią uczniów mojej szkoły, zostałam wpuszczona.
To co zobaczyłam na pierwszy rzut oka nawet nie kojarzyło się z muzeum. Filmy, telefony (podnosząc słuchawkę można było usłyszeć uczestników Powstania opowiadających o swoich przeżyciach), zdjęcia, do których nie miały dostępu mniejsze dzieci (nie dziwię się po kilku sama zrezygnowałam z dalszego oglądania)… Było na co popatrzeć. Właśnie, tylko popatrzeć. Bo od panującego tam gwaru w połowie zwiedzania pękała mi głowa. Nie wspominając już o krzykach współtowarzyszy niedoli szkolnej słyszałam jednocześnie oprowadzającego nas przewodnika, głosy z puszczanych co kilka kroków filmów i hałas bombardowania. Jednym słowem: dźwiękowy chaos i bałagan.
Ciekawym chwytem były według mnie rozwieszane co jakiś czas kartki z kalendarza z opisami poszczególnych dni Powstania. Dodam, że kartki przeznaczone były do zerwania i zabrania do domu. Przebywająca ze mną w muzeum młodzież prześcigała się w ich zbieraniu i mimo że połowa zapewne od razu po wyjściu z budynku wyrzuciła swoje zdobycze, to może chociaż kilka osób zdołało wcześniej przeczytać je i czegoś się z nich dowiedzieć.
Chociaż, jak przy wejściu mówił przewodnik, na razie dostępna dla zwiedzających jest tylko „część A” („część B” zostanie oddana do użytku w późniejszym terminie) wycieczka trwała dłużej niż się spodziewałam. Tu jednak proszę nie zrozumieć mnie źle nie za długo. W tym wypadku bowiem sprawdziło się powiedzenie „im więcej, tym lepiej”, ponieważ wszystko wywierało niewiarygodne wrażenie, szczególnie w połączeniu ze zbliżającym się wtedy rajdem do Palmir.
Co najbardziej zasmucało? To, że po odpowiedzi na dwa, czy trzy pytania naszego „oprowadzacza” stwierdził on, że jesteśmy jednymi z najlepiej poinformowanych grup, jakie odwiedziły muzeum. Co to oznacza? Że inni nie wiedzieli po prostu nic. Przecież Powstanie to całkiem niedalekie fakty. To coś, co pamiętają z własnych doświadczeń ludzie, a my, dwa pokolenia później nie potrafimy powiedzieć o tym nawet kilku słów. A historii uczymy się po to, aby nie popełniać tych samych błędów…
O Muzeum Powstania Warszawskiego słyszałam tyle razy… I już nie dziwię się dlaczego. Bo jest to coś naprawdę wartego zobaczenia, co zostaje w pamięci. Na pewno chętnie wybiorę się tam po otwarciu drugiej części wystawy. Ze słuchawkami na uszach.
Ola Bieńko, 5 DHS „LEŚNI”