Wszystko zaczęło się w piątkowy poranek (15/04/2005), kiedy mieliśmy wbić się z naszymi tobołami do pociągu i ruszyć na podbój Radomia. My (Agatka i Dori) i Wanda wyruszyłyśmy z Józefowi a Jagood i Dyniak z jego gorszej części – Michalina. W ostatniej sekundzie, kiedy pociąg już zaczął jechać wskoczył do niego również Mikołaj, który ledwo zdążył kupić bilet.
Pierwsza godzina drogi minęła przyjaźnie, choć było trochę ciasno. Po dotarciu na dworzec śródmieście zaczęły się poszukiwania Basi, która była całkowicie zielona, jeśli chodzi o pociągi i nie bardzo wiedziała gdzie ma na nas czekać. Kiedy już się odnaleźliśmy pojawił się kolejny, tym razem poważny problem! Zadzwonił Marek, że nie chcą go wypuścić z pracy (pewnie był niegrzeczny) i mamy jechać SAMI a on dojedzie pospiesznym.
Taaaaaaa… tylko czy ktoś wie gdzie w ogóle mamy iść jak już dojedziemy do Radomia? Co prawda Mikołaj i Jagód byli tam, ale to było 2 lata temu a poza tym, kto by im powierzył prowadzenie grupy… mimo wszystko wsiedliśmy do pociągu. Po kilku minutach jazdy zauważyłyśmy, że jesteśmy obserwowani! Gapiło się na nas przenikliwym wzrokiem coś, co przypominało małą, pulchną dziewczynkę pożerającą ogromne buły jedną po drugiej. Po pewnym czasie jednak role się odwróciły, kiedy dziewczę się przesiadło i nie było go widać. Wyszłyśmy więc na mostek, aby lepiej ją widzieć. Licząc ilość pożeranych przez nią bułek umilałyśmy sobie drogę aż do Strzyżyny, gdzie potwór wysiadł. Dalsza podróż minęła dość szybko.
Dopiero wysiadłszy z pociągu na peronie w Radomiu zaczęliśmy zastanawiać się gdzie właściwie mamy iść i nie mając innego wyjścia podążyliśmy za Mikołajem i Jagoodem, którzy gnali do przodu wciąż twierdząc, że wiedzą gdzie. No i mieli racje. W komendzie hufca Radom-miasto zameldowaliśmy się jako patrol pod wdzięczną nazwą „chcemy 40 jednostek pawilonu”. Chwilę później pojawił się Marek i już w pełnym składzie obejrzeliśmy symulację pożaru i ewakuację rannych z kamienicy. Gdyby tak zawsze po trzech minutach od wezwania, zza rogu wyłaniały się dwa wozy strażackie i karetka pogotowia… potem przenieśliśmy się na placyk, gdzie odbył się apel rozpoczynający jubileuszowe Manewry Techniczno-Obronne Guzik X. Poznaliśmy komendanta naszej trasy (wędrowniczej), który od razu przypadł nam do gustu 😉 i ruszyliśmy na grę pt. „szklana pułapka”. Gra okazała się nie być ani „szklaną” ani „pułapką” tylko bieganiną po nieznanym nam mieście w poszukiwaniu- oczywiście- KARTECZEK z napisem gdzie mamy się udać. Tak, więc zwiedziliśmy miasteczko drogowe PCK, które okazało się placykiem manewrowym na ulicy PCK i cmentarz greckokatolicki, na którym miał być pochowany bohater hufca Radom (oczywiście nikt- nawet członkowie hufca- nie wiedział, kto to był i gdzie leży), a który tak naprawdę był rzymskokatolicki i nie było tam grobu „z takim wielkim napisem CZUWAJ i trzema wieńcami”, tylko miniaturka krzyża harcerskiego i mnóstwo wiązanek, pod którymi na szczęście była wymarzona KARTECZKA (z napisem: budka tel. Ul.jakaśtam). Znaleźliśmy więc budkę a potem jeszcze hospicjum na ulicy, której nikt nie umiał wymówić (Kelleskrauza) no i supermarket „kerful”. W końcu dotarliśmy na strzelnicę, gdzie BARDZO zdenerwowany całodzienną bieganiną bez sensu Mikołaj nie wytrzymał i wrzasnął „ssij szmatę!” (tekst wyjazdu – zapożyczony od prof. od biologii z czackiego) w twarz druha komendanta. Od tej pory byliśmy jego ulubionym patrolem 🙂 (dziękował za szczerości). No tutaj zaczęło się coś dziać. Marek z Basią poszli strzelać a my dostaliśmy zagadkę do rozwiązania a do tego gratis skrzynię, w której musieliśmy zmieścić dwa spośród naszych plecaków. Skrzynię z plecakami Agatki i Dyniak mieliśmy zanieść do bazy. Ponieważ było bardzo późno pojechaliśmy tam ostatnim PKS-em, na który ledwo zdążyliśmy.
Rozbiliśmy trzy namiociki – jeden bez podłogi-, bo, po co nosić 🙂 niestety śpiworki Agatki i Dyniak zamknięte były w skrzyni, więc musieliśmy się bardziej „zintegrować” żeby było nam ciepło. Wstaliśmy o świcie, aby na 8.00 dotrzeć do OSP we wsi Pionki. Przez godzinę próbowaliśmy złapać „stopa”, ale kto weźmie 8 osób z plecakami i skrzynią! W końcu poddaliśmy się i zapłaciliśmy za autobus. Na miejscu okazało się, że w Pionkach są dwie straże pożarne – o czym organizator nie wiedział, więc wszystkich wysłał do nie tej, co trzeba. Wyprzedzając większość patroli dobiegliśmy na pierwszy punkt. Naszym zadaniem było rozwinąć strażackiego węża, nalać pełne wiadro wody i strącić strumieniem wody kilka puszek. Zadania podjęła się ekipa: Marek, Dyniak i Mikołaj, na czele z Wandą, która jest w końcu córką strażaka! Uzyskaliśmy całkiem niezły czas, dostaliśmy mapę z zaznaczonymi dalszymi punktami i dostaliśmy bardzo kuszącą propozycję: mogliśmy zostawić strasznie niewygodną skrzynię lub nieść ją dalej przez cała trasę zyskując 15.pkt. pewnie wybralibyśmy opcję pierwszą, gdyby nie to, że rano Dyniak odkrył sposób na otwieranie i zamykanie skrzyni.
Wszyscy patrzyli na nas z podziwem, kiedy odchodziliśmy dumnie ze skrzynią (za najbliższym zakrętem otworzyliśmy ją, wyjęliśmy plecaki i nieśliśmy dalej pustą). Czekało nas jeszcze kilka punktów: nad zalewem rzucaliśmy kołem ratunkowym, przeszliśmy też przez tor przeszkód (razem ze skrzynią- gdyby nie była pusta nigdy by się to nam nie udało), zmokliśmy, wykonaliśmy udany zamach na prezydenta (paintball) i już porządnie zmęczeni dotarliśmy na przed ostatni punkt. Przed nami w kwadracie o średnicy ok.4m stała beczka pełna miśków i innego żelastwa. Mięliśmy wynieść beczkę nie dotykając ziemi, mając do dyspozycji deskę, dwie liny i rękawiczki. Zadanie okazało się banalne, używając deski wykonaliśmy je w piec min. To jednak nie zaspokoiło ambicji V JDW! Chcieliśmy zdobyć więcej punktów i już po 15min. Mięliśmy na to sposób! Beczka została wyniesiona za pomocą jednej liny i Dyniaka. Obwiązaliśmy beczkę liną, którą przerzuciliśmy przez gałąź. Dyniak wskoczył na Marka i złapał ją jak najwyżej.
Marek miał wyskoczyć spod Dyniak, Dyniak miał spaść na ziemię razem z liną, która miała z kolei podnieść beczkę, a dalej mięliśmy improwizować 🙂 no więc Marek wyskoczył spod Dyniak, ale Dyniak zawisnął na linie w pozycji zagrażającej jego życiu i płodności, unosząc beczkę tylko na kilka centymetrów. Na szczęście to wystarczyło i chwilę później i beczka i Dyniak znaleźli się bezpiecznie na ziemi. Dostaliśmy 7pkt. na 5 możliwych i szczęśliwi poszliśmy dalej. Zaczynało się robić późno, postanowiliśmy nie iści na ostatni punkt, (który i tak był już zamknięty). W bazie przywitał nas druh komendant, otworzył skrzynię, (do której za płotem wsadziliśmy z powrotem plecaki), podliczył nam punkty bonusowe (za zagadki, numer kłódki na skrzyni, samą skrzynię, i za to, że nas lubi 😉 wyszło ich 57 i tyle dokładnie minut mogliśmy spędzić w bazie przed wyjściem na noc do lasu. Zjedliśmy duuuuuużo ohydnego żurku, (który dla zmęczonej V JDW był najlepszą zupą na świecie!), umyliśmy się trochę i już nas wyrzucono. W pobliskim lesie rozbiliśmy obozowisko i natychmiast poszliśmy spać. W nocy miała być gra, ale skończyło się tylko na krótkiej odprawie, na którą i tak nie wstaliśmy 🙂 O 5.45 obudził nas Marek i dał nam 15min. na złożenie obozu i znalezienie patrolu, który był na odprawie i wie, co robić.
Wszyscy wędrownicy spali niedaleko w tym samym lesie i wcale nie zbierali się do drogi. Otworzyliśmy tajemniczą kopertę i dowiedzieliśmy się, że wstaliśmy o 6.00 tylko po to, żeby na 9.00 dojść do bazy (jakieś 10min. drogi stamtąd), a doszliśmy tam tylko po to, żeby dowiedzieć się, że apel będzie o 11.00. Byliśmy lekko zdenerwowani, ale wyładowaliśmy złe emocje grając z innymi wędrownikami w słoneczko (po radomsku- pajączka). Apel był raczej nudny, więc rozweseliliśmy go licznymi okrzykami, których nikt nie znał. No i cóż, zajęliśmy trzecie miejsce!!! Po prostu jesteśmy najlepsi!!!
Do Warszawy wracaliśmy w towarzystwie kolegów z GROM-u, grając z nimi w karty. Było więc wesoło i nawet nie zauważyliśmy, kiedy znaleźliśmy się w domu.
Podsumowując: Radom na dłuuugo zapamięta Józefów- byliśmy tam trzeci raz, podchodzili do nas różni ludzie i mówili, że pamiętają nas z poprzednich lat, a punktowi na hasło „Józefów” uśmiechali się i od razu patrzyli na nas przyjaźniej. No i już tradycyjnie pod koniec pierwszego dnia mówiliśmy sobie: jest beznadziejnie, nigdy więcej, a żegnając się, zapewnialiśmy wszystkich, że zobaczymy się za rok.
Dorota Lutyk & Agata Brzezińska
- Kolejny podbój Ameryki
- Warsztaty opiekunów prób