Jadąc wczoraj pociągiem, moim ulubionym zresztą środkiem transportu, jeśli już miałbym go w jakikolwiek sposób klasyfikować, doznałam olśnienia! Mianowicie piastując w dłoni zwiniętą w ciasny rulonik, charakterystyczną dla porannej pory w Warszawie i konkurującą tym samym w „braniu” – ulotką, gazetę, zdałam sobie sprawę z dokonanego przeze mnie przeoczenia.
Zorientowałam się, że na ostatniej stronie owej lektury (nie tkniętej zresztą przeze mnie od momentu otrzymania) widnieje małe, granatowe zaproszenie na mecz koszykówki mężczyzn, a konkretniej POLONII SPEC WARSZAWA. Prawda uderzyła we mnie jak mokry ręcznik, z czego zapewne wiadomo, jak nie trudno wywnioskować, bolało, ale była to radosna euforia, gdyż ową dyscyplinę sportu uwielbiam! Nie mówiąc już, że w męskim wydaniu jest ona nie lada widowiskiem. Z miejsca postanowiłam się na niego wybrać. Jak wiadomo każdy ma jakieś obsesje…
Cała hala zapchana po brzegi ludźmi jak na czarno-białych filmach obrazujących mecze bokserskie; to znaczy: ludzie na trybunach, ludzie w przejściach między trybunami, ludzie w kolejkach do WC, całe tłumy rozwrzeszczanych, roześmianych i głodnych wrażeń fanów sportu oraz tych, którzy się po drodze z nimi zaplątali. Straszny hałas, szum, harmider, gwizdy, nieśmiertelne plastikowe trąby wydające przeraźliwe dźwięki, piszczałki, krzyki, no i przede wszystkim zdecydowanie niekontrolowane głośne rozmowy. To wszystko skupione dookoła małego prostokątnego poletka, wybiegu, na którym szaleją wypuszczone na gwizdek upragnione istoty… A kto…? Koszykarze!!! Stada spoconych męskich ciał… Hmmm… Jak tu nie kochać meczów na żywo?!
Te emocje wzrastające wraz z postępem gry, radosna, bądź nie, wrzawa na trybunach i solidarność pomiędzy… Kibicami tej samej drużyny! No a jak?! To wszystko składa się na jedno słowo: MECZ i temu wydarzeniu towarzyszy. Tak jednak odczuwają go prawdziwi fascynaci… Reszta może pamiętać także zadeptane na śmierć nowe buty, jedzenie rozpływające się… we włosach, gardło wysłane papierem ściernym… Zawsze jednak to nie to samo, co wrażenie cudownego uniknięcia nisko przelatującego kija baseballowego po meczu piłkarskim… Nieee… Ja wcale nie kpię ze współczesnego fanatyzmu kibiców polskiej piłki nożnej niższej klasy… Takie wydarzenia zawsze napawają mnie masą pozytywnej energii! Już sama świadomość, że się na taki mecz wybieram działa jak pozytywny zastrzyk energii – bezpośrednio, dożylnie, aż „miłe ciepełko” rozchodzi się po całym ciele.
Nieco mniejsze emocje wzbudzają mecze w telewizji, chyba, że mowa o takich, w których polska reprezentacja gra i… WYGRYWA!!! Wspominam w tym wypadku o niedawnym, bo sprzed niespełna miesiąca, sukcesie polskich siatkarek w Mistrzostwach Europy, które… Co tu dużo mówić: Polki wygrały z klasą! Wygrywając 3:1 z Włoszkami w finale zapewniły sobie miejsce w historii oraz sercach milionów Polaków. Nie mówiąc już o sondażach, które ukazały się w licznych gazetach następnego dnia, przedstawiających za pomocą barwnych wykresów słupkowych oglądalność wyborów parlamentarnych oraz owego meczu. Nie trudno się domyślić, jak przedstawiały się wyniki. Doskonałym tego przykładem jest choćby frekwencja Polaków biorących udział w wyborach… Grupka zwykłych kobiet poświęcających się temu, co kochają robić, z dnia na dzień stała się „złotkami” Polski. Z dnia na dzień, a może efektem wieloletniej pracy…? Echem… Co się tak naprawdę liczy? Widoczny sukces! Tego zaś tegorocznym mistrzyniom nie możemy odmówić. Mimo żem pełna uznania dla rodaczek nie mogę pozbyć się ironicznego grymasu z twarzy… Czas spojrzeć prawdzie w oczy. To Polki, a nie Polacy odnoszą sukcesy… Polskie siatkarki, florecistki, pływaczki (gwoli ścisłości: pływaczka)… Czy to zabrzmiało feministycznie? Odrobinę prowokacyjnie? Taaak… Nie myślałam o niczym innym, jak o urażeniu męskiej ambicji… Ale nie o feminizmie mowa! Niestety prawda jest smutna… Nie chodzi mi w tym momencie o fakt, czy to kobiety, czy mężczyźni wygrywają zawody, ale o to, że nie mamy (my – Polacy) zbyt wielu powodów do dumy, jeśli chodzi o sportowe osiągnięcia w naszym kraju… Osoby często i chętnie uprawiające różnego rodzaju sporty oraz te, które aktywnie udzielają się w sporcie z pilotem w ręku mogą ponarzekać na brak wrażeń na skalę… dajmy na to: narodową. Nie możemy się pochwalić super-sportowcami, to cieszmy się, chociaż z lokalnych zwycięstw.
Najbardziej jednak emocjonujące są mecze, w których sami możemy brać udział. Mecze, podczas których boleśnie odczuwamy każdy zryw w kierunku piłki, podczas których na własnej skórze możemy się przekonać ile radości może dać nic nie znaczące podanie, bądź zagranie. Takie wydarzenia sportowe zawsze zostawiają swoje „piętno”… Czy to świadomość zwycięstwa, czy porażki, może bolesne siniaki i potłuczone kończyny (jak to drastycznie zabrzmiało). Masując bolące od dwóch dni kolano i spoglądając na zaproszenie na mecz koszykówki smętnie wiszące nad biurkiem, muszę w końcu zadać sobie to pytanie… Po co ja to robię?! Dlaczego w taki, a nie inny sposób wiążę silnie swoje zainteresowania ze sportem? Biologicznie rzecz ujmując: być może potrzeba mi endorfin? Humanistycznie myśląc: może w kręgu moich idiosynkrazji istnieje potrzeba nieuzasadnionej pogoni za piłką? Tego nie wiem. Wiem natomiast, że… piłka jest okrągła.
Daria Ładna