W okresie przedświątecznym w co drugiej kolorowej gazecie znajdziemy te same, jak co roku, instrukcje barwienia jajek w łupinach cebuli, przepis na wielkanocną babę drożdżową, pomysły na przystrojenie stołu etc. Większość tych rzeczy nie jest nam wcale obca.
A gdyby tak ktoś nas zapytał o świąteczne tradycje naszego szeroko pojętego regionu…?
Z przykrością trzeba stwierdzić, że jesteśmy już trochę “zmiastowieni” i najczęściej nie orientujemy się w tradycjach Świąt Zmartwychwstania Pańskiego. W takim przy-padku warto sięgnąć po prasę lokalną.
Stamtąd dowiemy się, że kiedyś do Wielkiego Czwartku był normalny tydzień pracy. Świętować zaczynało się tego dnia od południa. Nie wykonywało się już żadnych ciężkich i „brudnych” prac. Mówiono: jak w domu pogrzeb, to się nic nie robi, a jak Pan Jezus w grobie to jak tu co robić? O godzinie 15 szło się do kościoła w Kołbieli na ostatnią część Gorzkich Żalów. Stały tam już straże grobowe ze wszystkich wiosek. Kiedyś byli to tylko strażacy. Przy zmianie warty stukali się toporkami, co można zaobserwować i dzisiaj. Tego dnia słychać też było stukanie drewnianych kołatek zamiast dzwonów kościelnych.
W Wielką Sobotę niesiona do kościoła święconka zawierała dużą salaterkę mięsa z kością. Ważna była kość, bo po powrocie do domu święcony gnat wynosiło się w pole i zatykało w ziemię, aby nie ryły jej krety. Oprócz mięsa w święconce była podwójnie zwinięta kiełbasa, chleb, wielki placek, masło, ser, jajka, pieprz, sól i pocięty chrzan. Ten ostatni każdy musiał ugryźć, bo był gorzki jak Męka Pana Jezusa. Święcono również słoninę. Była potrzebna do pocierania np. wymion świniom, by im nie pękały. Przywiezioną święconą wodą kropiono budynki inwentarskie i mieszkanie.
Z Wielką Niedzielą związana była skierowana do kobiet przestroga, aby nie spały tego dnia, bo się powali zboże i len. Znacznie lepiej mieli mężczyźni: uważano, że kto pierwszy przyjedzie do domu z kościoła temu pierwszemu urodzi się owies. Gnano wtedy po mszy z Kołbieli na złamanie karku do domu.
Późnym popołudniem wsie odwiedzały grupy „dynguśników”. Byli to chłopcy i kawalerowie chodzący od chaty do chaty i śpiewający religijne pieśni wielkanocne i wesołe przyśpiewki. Stali tak długo, aż gospodarz nie wyszedł i nie dał do kobiałki drobnych podarków: kawałka ciasta, jajka czy kiełbasy. Śpiewano na przykład: ”Pani gospodyni zajrzyjcie do skrzyni, dajcie nam kopę jaj i kilo słoniny”. Przy wizytach było dużo śmiechu, bo polewano się wodą, a przyśpiewki czasami były złośliwe, szczególnie gdy w domu mieszkały skąpi-radła albo stare panny. Gdy ktoś długo nie wychodził potrafili zaśpiewać: ”A w tej chałupce same nagodupce, same nic nie mają, nikomu nie dają!”
W tydzień po Wielkiejnocy „dynguśnicy” zbierali się w jednej z chat i robili zabawę. „Na dyngus”, bo tak to się nazywało, panny przygotowywały z otrzymanych darów jedzenie, za drobne kupowano gorzałkę i brano muzykanta.
Teraz w Dolinie Świdra nie chodzą już dynguśnicy, co jednak nie znaczy, że nie można posłuchać w Wielkanoc dawnych pieśni religijnych i przyśpiewek. Od trzech lat w Rudzienku dzięki zespołowi dziecięcemu „Gwarki”, wracają dawne tradycje „dynguśników”. W miejscowym kościele wykonują tradycyjne pieśni, w których zawarte są całe dzieje ziemskiego życia Pana Jezusa.
Tekst na podstawie artykułu Jacka Kałuszko z „Linii Otwockiej”