9 stycznia 2002 r.
Właśnie mija okrągłe 47 dni odkąd odbyła się pierwsza zbiórka mojej pierwszej, własnej gromady zuchowej. Myślałam, że założyć gromadę, to taka przysłowiowa bułka z masłem, że jest to jak pstryknięcie palcami, ale myliłam się.
Zanim doszło do pierwszej zbiórki napotkałam na swojej drodze mnóstwo problemów. Pierwszym i chyba najpoważniejszym była moja była drużynowa, która nie chciała wypuścić mnie spod swoich skrzydeł.
Gdy pierwsze emocje opadły, pojawiły się (tym razem moje) wątpliwości. Czy ja się do tego nadaję? Rozmawiałam na ten temat z wieloma różnymi ludźmi, którzy dodawali mi otuchy i twierdzili, że na pewno sobie poradzę. Powiem szczerze, że chociaż prowadzę gromadę już ponad miesiąc (nie długo, ale coś), to do tej pory zadaję sobie to pytanie. Tak jest każdego tygodnia, co czwartek.
W czwartek przychodzi zbiórka i cała niepewność mija. Potem pamiętam tylko jak fantastycznie się dzisiaj bawiliśmy, nie tylko dzieciaki, ale ja również. Wydaje mi się, że na tym to właśnie polega, żeby bawić się razem z nimi, bo wtedy odnawia się więź i czujemy się wszyscy jak jedna gromada.
Kolejny z tzw. „problemów startowych” rozwiązał się sam. Mam tu na myśli przybocznych. Nie musiałam ich szukać osobiście, bo to one znalazły mnie. Po prostu dostałam propozycję współpracy. Powiem wam w sekrecie, że już od kolonii zuchowej nosiłam się z zamiarem założenia własnej gromady, ale nie umiałam uwierzyć w siebie i powiedzieć sobie, że ja też coś potrafię zrobić.
Ze znalezieniem szkoły nie było problemu, ale z zuchówką niestety nie poszło tak łatwo, „bo szkoła nie ma pomieszczeń”. Co prawda obecnie dzielimy pomieszczenie z harcerzami, ale jest ono kompletnie nieprzystosowane do pracy z zuchami. One potrzebują przestrzeni, miejsca do zabaw, a niestety nasza zuchówka jest małą kiszką. Ale jakoś sobie poradzimy.
Nie wszystkie zbiórki były takie piękne i wspaniałe. Do tych muszę zaliczyć tzw. zbiórkę naborową. Zły humor miałam już od rana (zbiórka była w sobotę), ponieważ była okropna pogoda, a spotkanie miało odbyć się w lesie. Mogła być naprawdę wspaniała zabawa, ale niestety z siłami natury nie mogłam zwyciężyć. Zanim doszłam do szkoły byłam już bardzo zdenerwowana. Udało nam się jakoś przenieść „pomysł leśny” do szatni, dopiąć wszystko na ostatni guzik i czekać na dzieci. No właśnie dzieci. To, co tego dnia było najważniejsze. Pojawiły się w bardzo okrojonym składzie. Przyszło tylko dwoje. Myślałam, że się załamię, ale zbiórkę należy poprowadzić nawet wtedy, gdy jest tylko jeden zuch. Muszę przyznać, że była to ciekawa zbiórka, bo harcerzy pomagających mi w realizacji było prawie pięć razy więcej niż zuchów. Ale było sympatycznie i zuchy powiedziały, że im się bardzo podobało. Wiem, że powinnam się cieszyć, ale ja byłam załamana. Prawie trzy miesiące przygotowań, spotkań, planowania i nagle wszystko się wali. Wtedy chciałam to wszystko rzucić, zostawić, a najlepiej zapomnieć, że miała w ogóle powstać jakaś gromada. Ale wtedy pomyślałam o tej dwójce i tym trzecim, który nie mógł przyjść, bo był chory i stwierdziłam, że może warto, chociaż dla nich.
I wtedy ustaliłyśmy termin następnej zbiórki…
Następne odcinki w kolejnych numerach Przecieku. Szukajcie!!!
Karolina Śluzek