Na kurs pląsów, gier i zabaw zapisało się całkiem sporo osób z naszego hufca i równie sporo tam pojechało. Wydawało mi się, że taki kurs to dobry pomysł, szczególnie, że obóz już wkrótce. Chyba dobrze zrobiłaby, i nam, i naszym harcerzom, zmiana nieśmiertelnej „Papużki” czy „Koni” n jakąś inną, ale równie fajowską zabawę.
Myślałam też, że przywiozę z tego kursu, chociaż kilka piosenek, które urozmaicą obozowe ogniska i zastąpią nasze ukochane „evergreeny” (z całym szacunkiem dla „Drogi”, „Koła” czy „Wędrowca”). Niestety chyba w tym roku znowu będziemy „katować” naszych harcerzy „Starymi Dobrymi” kawałkami z siwą brodą.
A kurs, no cóż… Okazało się, że uczestnikami kursu powinni być drużynowi zuchowi (choć nikt o tym wcześniej nie mówił) – zuchowe pląsy, zuchowe gry, piosenki o zuchach, zuchowa gimnastyka, wszystko było zuchowe.
Kurs trwał trzy dni, ale wydaje mi się, że dałoby się przeprowadzić te wszystkie zajęcia w jeden. Organizatorzy nie szanowali naszego czasu – długie przerwy między zajęciami, bardzo długie przerwy na przygotowanie się do zajęć, bardzo, bardzo długie przerwy na… niewiadomo co.
Na kursie byli ludzie z kilku innych hufców z Warszawy i okolic. Wydawać by się mogło, że to duży atut. Nowi ludzie, nowe zwyczaje, okrzyki, pląsy, piosenki. Niestety organizatorzy niespecjalnie zatroszczyli się o integrację środowisk. Osobiście poznałam trzy osoby ( z czterdziestu możliwych). Oprócz „Niewidzialnej plasteliny” i „Kinkirinki” niewiele się od siebie nauczyliśmy. Niedużo było na to czasu, a szkoda.
Ale dobrze, że przynajmniej tyle.
Monika Siwak