„… Spieszmy się, spieszmy kochać ludzi
jak pouczał poeta-ksiądz Jan Twardowski.
Oni naprawdę tak umieją odejść nagle,
tak nie wrócić, zawieruszyć się na amen, zatrzeć ślad
Wystarczy wiatru nagły poryw, jedno słowo,
nieostrożny czasem gest.
Zostają głuche telefony, krzesła, stoły, lampy, okna
za oknami pochylone cienie drzew.”
(Jan Długosz)
Każdy z nas ma lub miał w swoim życiu osobę, która była dla niego drogowskazem. Bardzo często nie zdawał sobie sprawy z jej istnienia, dopóki nie okazało się, ze gdzieś po drodze po prostu ją zgubił.
Drogowskaz to bardzo specyficzna osoba. Potrafi się z tobą śmiać, bez zazdrości dzielić chwile radości i szczęścia. Potrafi płakać, gdy tobie nie starcza już łez. Jest zawsze gdzieś w pobliżu, czasem tuż-tuż za twoimi plecami, czasem z oddali śledzi twoje nie rozważne, młodzieńcze kroki, ale zawsze jest na tyle blisko, by w razie potrzeby stanąć przy tobie. Nigdy nie każe, zawsze radzi. Ale to od ciebie zależy, w którą stronę podążysz. Niezależnie od twojej decyzji ona z radością lub z obawą- podąży za tobą. Wybór jest w tym momencie tylko twoją decyzją.
Pozwala upadać, popełniać błędy. Wtedy natychmiast zjawia się przy tobie, podaje lekko pomarszczoną, twardą, spracowaną dłoń, pomaga wstać, bez słowa ociera łzy. Czasem jednak staje przed tobą i z tym swoim przepełnionym mądrością i dobrocią wyrazem twarzy, mówi łagodnym głosem. Mówi, byś dalej nie szedł, bo przepaść, bo cierpienia bez dna, bo ból, strach, krzywda nie do naprawienia. Ale nadal to ty dokonujesz wyboru…
Na początku twój drogowskaz prowadzi cię za rękę szeroką polną miedzą. Łagodne promienie słońca powoli budzą do życia zmarzniętą ziemię. Na surowym, błękitnym niebie ukazują się nieśmiało pierwsze, białe chmurki, nieodzownie zwiastując nadejście dobrych, słonecznych dni. Czujesz wtedy niesamowity spokój, ukojenie, wiesz, że nic złego nie ma prawa się przytrafić. Wiesz, że jesteś całkowicie bezpieczny, że wszystkie złe moce, gdyby tylko sprzysięgły się przeciw tobie zostałyby pokonane jednym machnięciem czarodziejskiej różczki twego drogowskazu. Patrzysz na niego i widzisz ideał, kogoś kim chciałbyś być w przyszłości. Owa osnuta mgiełką tajemnicy postać pokazuje Ci świat, uczy kochać i być kochanym, uczy żyć, myśleć, pokonywać samego siebie, stawiać sobie wyzwania.
Powoli zagłębiacie się w las. Z początku jest to rzadki zagajnik, w który figlarz-wiatr muska delikatnie młode, zielone listki. Jest wiosna. Wszystko budzi się do życia. Twój drogowskaz puszcza twą dłoń. Idziecie razem, ale mimo wszystko nadal to on prowadzi. Pokazuje ci jak nie zgubić się w lesie, który niezauważalnie dla ciebie stał się nagle gesty i dziki. Pełne dostojeństwa dęby patrzą z góry na twe poczynania. A ty? Ty co krok potykasz się o ich wystające korzenie, padasz boleśnie na wilgotną ziemię, w sam środek kolczastych, purpurowych malin i wtedy czujesz dobre dłonie oplatające cię w pasie i stawiające na dwie, lekko pokiereszowane nogi. Z dnia na dzień twoje kroki stają się coraz pewniejsze, ale i ścieżki którymi podążacie są coraz bardziej dzikie i niebezpieczna. Uczysz się jak nie zbłądzić w gęstwinie tych leśnych drożyn. Nabywasz pewien wewnętrzny kompas; kompas, który gdzieś tam w twym środku trwać już będzie zawsze.
Twój drogowskaz powoli daje ci coraz większą swobodę. Właściwie teraz idziesz już sam, kierując się odziedziczonym kompasem. Twój drogowskaz zdecydował, że czas powoli wycofać się. Dać ci pole, miejsce. Zrobił to z własnej woli, choć było to dla niego bardzo ciężkie i trudne. Gdzieś w oddali zauważasz tylko cień znajomej postaci, czasem jakiś drobny ślad, który celowo zostawił, byś wiedział o jego obecności. Czasem zawsze przypadkiem, przynajmniej tak myślisz- udaje ci się go spotkać, zobaczyć starą, dobrą, coraz bardziej naznaczoną wiekiem twarz. Czujesz wtedy radość, bo pamięta, bo wierzy, bo jest…
Ale…
..w pewnej chwili orientujesz się, że od wielu, wielu dni -dni, które ty spędziłeś troszcząc się o siebie i inne bliskie osoby- nie widziałeś tej kruchej, przygarbionej już postaci. Przecież była na tyle silna, że o nią nie potrzebowałeś się troszczyć, ona nie potrzebowała słów twego wsparcia, twego uśmiechu, ona zawsze radziła sobie sama. Właściwiej jej obecność, jej istnienie było czymś tak zupełnie naturalnym, że nie uważałeś za słuszne o to zabiegać. Ot! było, jest i będzie. To raczej przeciwnie: ona była twoją opoką, ostoją, to ona była potrzebna do życia tobie, bo cóż ty mógłbyś jej dać?
A ona? Ona niepostrzeżenie odeszła. Po prostu przestała istnieć. Gdzieś tam od zawsze czekała na Twój uśmiech, na chwilę rozmowy. Czasem odpychana, bo przecież ona poradzi sobie sama, czasem niezauważana, bo była czymś tak oczywistym jak powietrze: zawsze i wszędzie, w każdej rzeczy którą robiłeś, w każdym kroku który stawiałeś. Żyła tymi krótkimi chwilami rozmowy, tymi przelotnymi spojrzeniami które rzucałeś w jej stronę, czasem stała długo na mrozie dobijając się do twoich drzwi, żebrząc o jeden łyk jej życiodajnej substancji. O jeden łyk ciebie…
A teraz? Teraz odeszła. Tak samo niepozornie i cicho jak istniała w twoim świecie….
Kochajcie swoje drogowskazy….Kochajcie dopóki możecie…
Czuwaj!
Martyna Tochowicz