Wyobraźcie sobie, że cały proces wywoływania zdjęć czarno-białych można niezwykle uprościć. Otóż jak powszechnie wiadomo istnieją różnej wielkości błony fotograficzne, popularnie zwane filmami. Jednym z większych ze spotykanych w handlu jest rozmiar sześć centymetrów szerokości na cztery i pół, sześć bądź dziewięć długości (dokładne parametry uzależnione są od rodzaju aparatu). Filmy te są chętnie używane przez profesjonalistów, ponieważ ich duży format pozwala na zrobienie dobrego, ostrego i nie ziarnistego powiększenia.
Podczas wywoływania zdjęć robi się tzw. przebitki, kładąc wywołaną błonę fotograficzną bezpośrednio na papier (a nie wsuwając do powiększalnika, czyli tego czegoś podobnego do rzutnika slajdów, jak tłumaczyłem w zeszłoroczny numerze „Przecieku”) i naświetlając jak normalne zdjęcie. Wychodzi z tego po wywołaniu fotografia z kilkoma małymi fotografiami. Przebitka pozwala wywołującemu zaplanować, jak wykadrować zdjęcie i ustawić powiększalnik w zależności od naświetlenia zdjęcia (czyli od tego czy jest jasne, czy ciemne).
Jak to się ma do „uproszczonego” wywoływania? Już tłumaczę. Taki duży film, 6X9 cm, to przecież format najmniejszej odbitki, jaką możemy zmówić w popularnych punktach wywoływania zdjęć. Nie jest to zaiste szczególnie atrakcyjny wybór, ale nic to. Zamykamy się w naszej ciemni. Kładziemy wywołany uprzednio przez nas film o rzeczonym rozmiarze na papier fotograficzny. Przygniatamy szkłem o wielkości nieco większej, niż ta papieru. (żeby film przylegał do papieru i odbitka była ostra). Zapalamy nad zdjęciem zwykłą lampkę robiąc przebitkę. I już! Jeszcze tylko wywołać w trzech małych kuwetach i mamy zdjęcie.
Reasumując: żeby stworzyć dzieło nie potrzebujemy powiększalnika, wystarczy lampka nocna. Ma to oczywiście swoje mankamenty: zdjęcia nie można kadrować ani powiększać, nie mówiąc już o tym, że musimy posługiwać się aparatem, do którego można założyć film o rozmiarach 6X9 cm.
Michał Rudnicki