Zabierajcie mnie stąd, bo ja zwariuję!!!

Z Jurkiem Owsiakiem rozmawia Ania Michałowska.



Ania Michałowska: Większość ludzi widzi cię tylko raz w roku podczas Orkiestry. Co robisz na co dzień?
Jurek Owsiak: Mam firmę, która produkuje programy telewizyjne od 13 lat. Pierwszy program, który robiłem przez kilka lat to był „Róbta, co chceta”, dziś się nazywa „Kręcioła” i w każdą sobotę możecie go obejrzeć o godz.10.00 w 2 PR, pora co prawda bohaterska. Jest to program, w którym cały czas poruszam takie sprawy jak Pokojowy Patrol, co robi Fundacja, ale włączam także swoje elementy z podróży po świecie, jak jeździmy z ludźmi, robimy różne konkursy i gdy ktoś wygrywa, to ma szansę obejrzeć drugą stronę półkuli, np. polecieć z nami do Australii. Jest jeszcze o Przystanku Woodstock i nasz program jest chyba jedynym, który puszcza muzykę z tego Przystanku. I to jest moja profesja, to jest moje źródło utrzymania. Kiedy ruszyliśmy z programem „Róbta co chceta”, jeszcze przed Orkiestrą, na początku lat ’90, otrzymał on wszystkie nagrody telewizyjne. A potem myśmy z niego świadomie zrezygnowali robiąc coś innego. Tak, że to robię na co dzień. I oprócz tego oczywiście mnóstwo czasu poświęcam Fundacji.

Nigdy nie biorę czegoś ponad miarę...
Zajmujesz się wieloma sprawami na raz. Jak radzisz sobie z natłokiem informacji, spotkaniami, stertami papierów, telefonami, kupą pieniędzy i tysiącem spraw do załatwienia?
Jak bym sobie nie dawał rady, to po prostu bym tego nie robił. Jest to tak ułożone, że spokojnie to służy. Nigdy nie biorę czegoś ponad miarę, nie rzucam się na jakieś rzeczy, które chcę tylko zaliczyć, że coś takiego robiłem. Chociażby jak robimy Finał, to się zajmujemy tylko tym i nie jesteśmy ludźmi, którzy nagle protestują, walczą o uratowanie koni, psów, Indian, itd. , chociaż są to sprawy nam bliskie, ale robimy konsekwentnie to, co robimy. I bardzo często się nawet na nas ludzie obrażają, że nie wspieramy ich. Duchowo zawsze, ale fizycznie nie chcemy się rozdrabniać. Skupiamy się na jednej rzeczy. Jak robimy koncert Woodstock, to wiemy, że innych już koncertów nie robimy. Ale jak mamy trochę więcej siły, to robimy Koncert Bożonarodzeniowy. My sami wyczuwamy to, co możemy, to, co nie możemy.
Poza tym nie jestem sam, w Fundacji pracuje teraz 13 osób, więc to one prowadzą cały dział księgowości, rozliczają pieniądze, ja patronuję temu, więc to nie ja wszystko robię, tylko robi to ileś osób. Tak jak Finał, to nie tylko ja robię, tylko ileś osób. Każdy tu ma duża swobodę, ale zarazem ogromną odpowiedzialność. Ale jak ktoś coś źle robi, to „do widzenia”.


Jak dużo jest racjonalizmu w tym, co robisz? Czy na chłodno kalkulujesz to, co jest potem wielkim, spontanicznym fajerwerkiem?
Pewne rzeczy są szaleństwem, inne wynikiem kalkulacji. Musimy coś kalkulować, to nie ma siły. Trzeba się do wszystkiego przygotować. Kiedy robimy Przystanek Woodstock, czy kiedy robimy Finał, to scenariusz jest dosyć precyzyjnie przygotowany i jesteśmy nawet z tego dumni, że potrafimy tak to wszystko przygotować, że z jednej strony nie brakuje toalet, a z drugiej – tyle ludzi w tym bierze udział.
Więc musimy to częściowo zaplanować, ale pozostawiamy ogromne pole na to, co się wydarzy. Jak mnie ludzie pytają: „Jaki będzie Finał?” To ja mówię: „Nie wiem”. Życie pokaże, bo to ludzie są najlepszymi aktorami, scenariusz pisze życie.
Generalnie, jest w tym dużo racjonalizmu, i musi być, tego mnie nauczyło życie, ale z drugiej strony dobrze radzimy sobie z tym, żeby dawać zakres pełnego luzu dla ludzi, pokazywać ten luz, umiejętnie go jeszcze kierować tak, żeby on dobrze wyglądał w np. telewizorze, bo to jest mój zawód i wiem, co wygląda dobrze a co źle. Nam się wydaje, że jest wspaniale, a obrazek w telewizji jest taki sobie, i na odwrót.
Ale jest bardzo dużo w tym swobody, ogromna ilość swobody. Każdy sztab, również wasz, robi tak jak uważa, ale musi się pewnych zasad trzymać. My wysyłamy wam zasady Orkiestry, ale nie wnikamy w to, kogo zapraszacie, co mówicie do mikrofonu. Mam pełne zaufanie, że nie ma tam jakiś wariacji. To wam pozostawiamy autorstwo tego wszystkiego.

Teraz na przykład w porozumieniu z ekspertami wprowadzamy program badań przesiewowych słuchu u noworodków i od kilku dni siedzimy nad plakatem instruktażowym. Będzie to poważny program, pierwszy tego typu w Polsce i pierwszy na świecie, który ma ambicję przebadać wszystkie noworodki. Chociaż ten plakat wygląda trochę jak komiks, to traktuje o poważnym przedsięwzięciu. W tym wypadku nie jest to chłodna kalkulacja, tylko zabawa. Chcemy, żeby każda pielęgniarka dostała certyfikat z aniołkami – być może powiedzą, że jest niepoważny, a może im się spodoba.


Jak się robi witraż? Witraże wymagają chyba spokoju i skupienia, a imprezy takie jak Finał Orkiestry, czy Przystanek Woodstock – spontaniczności, hałasu, szaleństwa. Czy to się ze sobą nie kłóci i jest do pogodzenia?
O benedyktynach /jak to się mówi „robić coś z benedyktyńską dokładnością”/ wiemy tylko, że coś pisali, ale nie wiemy ile w tym było akumulacji różnej energii.. Może wieczorem np. skakali po swoich łóżkach i darli się wniebogłosy?.. nie wiadomo. Gdzieś musi ta energia wylecieć, wybuchnąć. Zobacz, jak spontanicznie reagują piłkarze, albo niektórzy sportowcy – robią fikołki, skaczą, ale jednak jak grają, to muszą się podporządkować pewnym regułom. Nie mogą robić fikołków i grać, bo to by nie wyszło.
Czyli to samo u mnie. Pewna spontaniczność jest we mnie cały czas, ale kiedy muszę coś robić, to wiem, że są pewne reguły które muszę spełnić. Witrażu się nie da zrobić tak „hop-siup”. Mało tego, trzeba to robić starannie. Żeby wytłumaczyć jak się robi witraże, to musiałbym wam to tłumaczyć przez 10 lat, tyle ile ja się uczyłem i ciągle uważam, że im więcej się uczysz, tym człowiek uważa, że mniej umie, bo więcej rzeczy poznaje. Przede wszystkim trzeba go robić bezpiecznie. Jest tam tyle szkła, że nie ma rady, kiedyś trzeba się skaleczyć. Dobry witrażysta musi być pokaleczony. Mam przynajmniej sześć dużych blizn. Szkło samo w sobie jest niebezpieczne, wytwarza różne szkodliwe pola. Do tego ołów i tlenki używane do malowania. Krótko mówiąc, witraże powinno się robić w skafandrze nurka. Ale właściwie wszystko robi się gołymi rękami.


Kiedy zrobiłeś ostatni witraż?
Ostatni witraż zrobiłem kilka ładnych lat temu, ok. 5 lat temu. Teraz prowadzi to mój brat. Zawsze sobie mówię, że się tym zajmę, to są takie umiejętności jak jazda na rowerze – jak się nauczysz, to nie ma siły żebyś zapomniał. Więc wiem, że do tego kiedyś na pewno wrócę, bo bardzo to polubiłem. Uczyłem się tego bardzo długo, pracowałem w tym 10 lat, ale potem przyszło radio, telewizja i świadomie z tego zrezygnowałem.


Jak technicznie wygląda sprawa zakupu sprzętu za pieniądze zebrane przez WOŚP? I jak selekcjonujecie potrzeby zgłaszane przez szpitale?
Zacznę od tego, że jak selekcjonujemy, to dostajemy mnóstwo podań, pism, listów. Zbieramy to wszystko do kupy, ale to jest tylko jeden etap. Drugi etap, ten ważniejszy, to to, co my robimy, czyli wysyłamy dokładne ankiety, w których pytamy o to, co my chcemy wiedzieć, a nie to co szpital będzie pisał, bo szpital to najchętniej by napisał, że chce wszystko. Specjalnie je redagujemy, dla każdego Finału inną, zaciągamy języka wszędzie, u samych lekarzy w Ministerstwie Zdrowia, ale również powołujemy swoich niezależnych ekspertów. Nie jakimś kodem, że „jest to ekspert zasłużony w branży…”, tylko ten, który wiem, że naprawdę w tym siedzi i jest praktykiem.

Zebranie tego wszystkiego zajmuje nam kilka miesięcy. Nie da się kupić sprzętu za miesiąc. Kiedyś próbowaliśmy, ale to się po prostu nie da. Samo zebranie wszystkich danych to ok. pół roku. Potem ustalamy co chcemy kupić. Jest duży rozrzut sprzętu. My ustalamy, że podczas przetargu nie będziemy kupowali jednego urządzenia takiego, drugiego takiego, itd. tylko musimy kupić partię urządzeń. I ta partia urządzeń musi się nadawać do tych szpitali, które ją chciały i spełniać te minimum dla każdego. To jak jakby każdy dostał samochód Wollsvagen Passat, i ci, którzy chcieli Mercedesa i ci, dla których wystarczyłby Polonez, muszą być z tego zadowoleni. Ale standard jest bardzo wysoki. Zawsze. I potem jak już zbierzemy te wszystkie dane, to powołujemy komisję. Ustalamy co chcemy kupić, dajemy ogłoszenie do gazety.
Wiemy, że potrzebujemy 20 sztuk tego sprzętu, 30 tego, 1000 sztuk tego… zgłaszają się firmy i robimy nie przetarg, tylko „konkurs ofert” – tak to się u nas nazywa. I na 15, czy 17, które mamy za sobą, ani jeden nie był oprotestowany, w kraju, gdzie się wszystkie protestuje, bo jest po prostu ściema. U nas nie ma. U nas w komisji zasiada przeciętnie ok.20-stu osób i te 20 osób siedzi cały dzień, dopóki ostatnia koperta, która została otworzona tego dnia , nie zostanie przeanalizowana i nie zostanie pociągnięty przetarg, czyli zakup. No i potem są trzy wejścia, każdy przychodzi, chwali oczywiście cuda na patyku, ale my i tak wiemy, po ocenie ekspertów, na co się decydujemy. I nie cena gra główną rolę. Główną rolę gra jakość. Zdarza się, że kupujemy droższe, ale wiemy, że on będą dłużej pracować. 20 osób się musi pod tym podpisać.
Wszyscy też na ten czas oddają telefony komórkowe, co też pokazywaliśmy w telewizji. Dlatego te przetargi są takie, że przyjeżdża na nie 15-20 firm, które walczą, bo to są przecież potężne pieniądze – kilka milionów dolarów. A my jesteśmy wypłacalni. Jesteśmy chyba jedyną firmą w Polsce, która kupuje sprzęt medyczny i płaci, kiedy jest zrealizowany zakup. I nikt nie protestuje. Wszyscy, nawet przegrani wiedzą, że zawody były super uczciwe, super dobre. A dla wygranych dodatkową nagrodą oprócz tego, że kupujemy ten sprzęt (a ceny są bardzo dobre, bardzo często są nawet poniżej przeciętnych, żeby firmy mogły wejść na rynek, a my to oczywiście bardzo chętnie wykorzystujemy) jest to, że są dumni z tego, że wybraliśmy ich sprzęt. Oni się później chwalą, że „Fundacja kupiła nasz sprzęt”. Czyli nie tylko wygrali przetarg, ale dodatkowo nasza komisja oceniła, że ten sprzęt jest rzeczywiście bardzo dobry.
I tak wyglądają zakupy. Realnie jest tak, że „konkursy ofert” są robione mniej więcej w październiku/ listopadzie, a sprzęt trafia do szpitali w lutym/ marcu. Czyli obecnie sprzęt z poprzedniego Finału już zaczyna wjeżdżać do szpitali. Żeby nawet nie wiem co robić, potrzeba na to roku. I to nam bardzo odpowiada, bo przez rok pieniądze po prostu leżą w banku, nabierają procentów i z tych procentów my się spokojnie utrzymujemy. Czyli jak ktoś daje złotówkę, to ona w całości idzie na zakup sprzętu medycznego. A jeszcze z procentów dokładamy na dodatkowe zakupy. I to jest chyba najlepsze co może być. To nie jest tak, że 10% idzie na utrzymanie, te 10% o których mówimy, te 10 groszy ze złotówki, wystarczy nam, żeby dać na codzienność, pracę Fundacji, na Przystanek Woodstock, ewentualnie jeżeli nie mamy sponsorów to na Finał. To jest taki zasób naszych pieniędzy, które posiadamy.


Co było najdziwniejszym sprzętem, jaki Fundacja zakupiła?
W medycznym sprzęcie jest trudno znaleźć coś dziwnego… W ogóle jak patrzę na ten sprzęt to on jest dziwny. Jest tak skomplikowany i niesamowity. Ale czy coś mogło być istotnie bardzo dziwnego… Ludzie dziwne rzeczy nam dają, ale trudno jest znaleźć coś dziwnego co by kupiła Fundacja. Tu raczej nie ma dziwnych rzeczy.


Od czego zaczęła się w ogóle Orkiestra? Czy to prawda, że wzięła początek w Jarocinie?
Nie do końca. Zaczęliśmy mówić o Fundacji w programie „Róbta, co chceta”, o tym, że warto by było zebrać pieniądze, ale myśleliśmy o tym jako o jednorazowej akcji, że raz zbierzemy pieniądze, coś tam robimy i na tym koniec, dajemy dyla. Że to taka rzecz na chwilę.
I zrobiliśmy w Jarocinie w ’93 r. takie zbieranie pieniędzy. Ja myślałem, żeby zrobić też finał tego zbierania też tam w Jarocinie i ktoś mi mądrze powiedział: „Jarocin to jest tylko tylu ludzi, ilu przyjedzie, może 12-15 tysięcy i pieniądze zbierzesz tylko od nich, zróbmy to na całą Polskę!”
I wtedy Walter Kossowski, który ze mną robił „Róbta, co chceta”, powiedział: „To zróbmy to w zimę, w niedzielę, w pierwszą niedzielę zimy nowego roku!”. Ja mówię: „Pogięło cię stary? Kto będzie brał w tym udział?”
I tak zostało. Robimy to zimą żeby było abstrakcyjnie, inaczej, żeby było niemożliwie, i żeby kogokolwiek na świecie takim działaniem zadziwić, co jest tak trudne…
Jarocin był takim pierwszym publicznym zbieraniem pieniędzy, wcześniej przychodziły one do nas w kopertach, gdyż to się stało popularne już poprzez program. Ludzie nam przysyłali swoje pieniądze w listach, paczkach. Formalnie zebraliśmy tam wtedy dzisiejsze 40 tys. zł. Pogięte, wymięte, pomiętolone, w workach. Pamiętam żeśmy je liczyli, pokazywali na scenie.
Myśmy przełamali wtedy taki blok niechęci w telewizji. To był pierwszy Jarocin, który był pokazywany w telewizji, bez żadnych wejść, bez żadnych skrótów, cięć, cenzury. A tam ludzie „fuckowali” ze sceny mocno, była taka kapela „Ga ga”, która gdy wyszła na scenę, to padały naprawdę ostre teksty. To były jeszcze takie czasy, tej całej transformacji.
I wtedy pierwszy raz wprowadziliśmy tę rockową muzykę Jarocina na głębokie wody, czyli na telewizory. Jakkolwiek był to gwóźdź do trumny. Ale nie to, co myśmy robili To był ostatni Jarocin. Po nas robił jeszcze Kuba Wojewódzki. To właśnie on zabił absolutnie Jarocin sprowadzając tam jakieś firmy papierosowe, bandziorów, nie dbając o to, że bandyci są w ochronie, bo to były normalne bandziory, którzy z kijami bejsbolowymi ruszyli na ludzi, i on nie zapanował nad tym tłumem. To jest właśnie przypomnienie wszystkim, że facet, który też jest agresywny w tym durnym programie, to jego agresywność wcale nie jest kreacją dla programu. On jest taki. Dla mnie jest to po prostu kawał sukinsyna. Bo ja go po prostu znam. Kawał gnoja. Lansowanie tego rodzaju ludzi jest czymś koszmarnym, ale niech sobie chodzi własnymi drogami. Na szczęście nie wchodzi nam w drogę, bo po prostu byśmy go wciągnęli nosem…


Co takiego jest w dniu Finału, że wszyscy ludzie, biedni, smutni, bogaci Polacy potrafią się zjednoczyć, uśmiechnąć, wspólnie pomóc innym? Jak udaje się wam wytworzyć taką cudowną atmosferę podczas orkiestrowych Finałów, która porywa i zmusza do uśmiechu i pomocy tak ogromną liczbę osób?
Ja myślę, że to dlatego, że jesteśmy wiarygodni. Przez ileś lat w kraju, w którym nikomu się nie ufa, nawet Kościołowi się nie ufa, jest on gdzieś na jakieś n-tej pozycji, ludzie zobaczyli, że gadamy normalnie przez te lata, rozliczamy się. Ludzie widzą, że to wychodzi, a ludzie lubią widzieć efekty swoich działań.
Pierwsi to chwyci młodzi bardzo ludzie, którym podobała się ta rock’& rollowa zajawka, i zobaczyli, że „facet do mnie mówi, ma do mnie zaufanie, to dlaczego tego mam nie zrobić? I nie pierniczy mi o tym, że muszę się gdzieś zapisać przy okazji, że muszę coś zrobić”. Nic od ludzi nie wymagaliśmy. Idź, zbieraj pieniądze, potem te pieniądze przynieś albo wpłać na konto. Nic nie musisz robić, nie musisz podnieść dwóch palców i przysięgać, że będziesz uczciwy. Po prostu to było tak szokujące dla ludzi. „O rany boskie! Naprawdę mogę zbierać i nic? Nie będziesz do mnie do domu przychodził i szukał w szafie resztek pieniędzy?” Nie, rób to.
W pierwszym roku, obudzili ci, którzy uważają, że mają umiejętności tzw. „pracy z młodzieżą”, to jest takie powiedzenie „pracuję z młodzieżą”. Ja nie uważam, że pracuję z młodzieżą, ja pracuję z ludźmi. Ale tzw. specjaliści od spraw młodzieży, którzy oczywiście siedzieli zazwyczaj na dupie i nic nie robili, byli w lekkim szoku, że ten Finał się odbył. I wtedy zacząłem czytać takie różne artykuły, że to było: „coś nieprawdopodobnego”, „fantastycznie”, „pięknie, cudownie”.
Jak był drugi Finał, to obudzili się znowu ci, którzy zaczęli w tym widzieć dla siebie niebezpieczeństwo.
„Jak to? Świr, opowiada bez żadnej idei, ani w tą, ani w tą, ani nic nie chce od tych ludzi, ani przy okazji nie mówi im, że mają to robić, tamto robić. Znowu „ryknęło” i zebrali taką kupę szmalu..” Drugi Finał był jeszcze piękniejszy.
Przy trzecim już zaczęły się ataki: „Ucieknie z tymi pieniędzmi, będzie siedział w świecie z naszą kasą, będzie się zajmował polityką, robi sobie gębę żeby wystartować w wyborach, zobaczmy, czy już nie ma drugiego domu, komuna, itd…”
Przy czwartym finale już wszedł ostro Kościół, z taką walką, że „Róbta, co chceta” to nasza polityka, ideologia, że po to wychodzimy w dniu Finału na ulice, żeby robić, co się chce…”


Czy przeszkadzały wam te reakcje? Jak reagowaliście na te oskarżenia?
Na początku nas to trochę bolało. Potem naszą odpowiedzią był pierwszy Przystanek Woodstock, drugi Przystanek Woodstock, jeszcze większy Finał, leszcze lepsza orkiestra, jeszcze więcej załatwionych spraw i kupionego sprzętu. A jak w tym roku jeszcze uruchomiliśmy program badań przesiewowych słuchu u noworodków…
I nam to wychodzi. Nam to wychodzi, bo u nas dwa + dwa jest cztery, a nie dwadzieścia dwa. U nas nie ma ściemy. Nawet nam to do głowy nie przychodzi. Bo żeby zrobić ściemę, to trzeba ją umieć zrobić, trzeba nieźle się nagimnastykować żeby przewalić licznik w samochodzie, oszukać, przekręcić pieniądze. Bo to trzeba gdzieś schować, trzeba ukryć, itd…
Są ludzie, którzy mają do tego talent. Ja się boję, że jakbyśmy chcieli coś oszukać to byśmy wpadli natychmiast. Nie mamy do tego smykały. Nie mamy smykały do cwaniactwa. Robimy to najprościej, bo to nam też przynosi dużo żaru.
I jak to ludzie widzą, że przez 11 lat gramy, a np. dopiero chyba 3 lata temu stanęły parkometry w W-wie, a o nich mówiło się od 8-miu lat, ale nikt ich nie mógł kupić,… do metra nie można było wejść tak jak na świecie, tylko były jakieś kasowniki, dziurki, bo nikt nie mógł kupić normalnego kasownika, wszędzie, zawsze jakieś oszustwo, ściema. Most się nam udało jeden zbudować, a drugi zbudowaliśmy i się okazało, że też stanął w połowie, bo nie wiadomo co z nim zrobić, itd… Ludzie to oglądają i mówią: „Czy oni mają nas za wariatów?”.
A potem patrzą na nas i mówią: „O! Chociaż ci robią solidnie. Mówią coś i to robią”. I się przyłączają. Bo widzą, że coś z tego jest. Ludzie nie lubią wydawać pieniędzy po to, żeby za te pieniądze kupić węgiel do domu dziecka, bo właśnie idzie zima. Zima przyszła i poszło wszystko z dymem. Ludzie mają ochotę powiedzieć: „to kupcie w końcu tego węgla tyle, żebyście nam głowy nie zawracali. Damy wam pieniądze na reperację dachu, żeby ten dach wam przez 20 lat służył. I my to proponujemy. My nie mówimy: „jak dacie nam pieniądze, to pielęgniarkom dzięki temu damy 5% więcej pensji”, bo pieniądze są, a później już ich nie ma.
Mówimy: „na 1.200 inkubatorów, 600 jest kupionych prze Fundację”. Od gadania one by nie przybyły.


Dlaczego nie robicie kolejnej Orkiestry np. dla ludzi starszych, czy chorych na HIV?
Nie. Bo taki jest nasz statut. Statut jest wyraźnie o dzieciach. I dlatego, że nie łapiemy 10 srok za ogon, jesteśmy konsekwentni, dlatego osiągamy takie wyniki. W tym kraju jest ponad 5 tys. Fundacji, Stowarzyszeń, etc.


W jakich krajach oprócz Polski zagrała w tym roku Orkiestra?
W Stanach Zjednoczonych, Kanadzie, we Włoszech, Anglii, Niemczech, Grecji, Libanie, Australii, wszędzie tam, gdzie są Polacy. Najpiękniej zagrała w Chicago – 53 tys. dolarów, zrobiło to radio polonijne „10-30”. Drugie miejsce to był Londyn, gdzie też po raz pierwszy zagrała i zagrała tak dobrze. Jesteśmy naprawdę zdumieni. W ogóle nie wpływaliśmy na to, w jaki sposób oni tam zagrają. Oni to sami zorganizowali, nikogo tam o to nie prosiliśmy, nie pojawialiśmy się tam, oni to robili od początku do końca, oni za to odpowiadali. Zrobili swój komitet, zrobili swoją imprezę, policzyli pieniądze i wpłacili na nasze konto.


Czy znane ci są podobne do WOŚP akcje w innych krajach, czy to tylko polska specjalność?
Nie ma nigdzie! Sprawdzaliśmy wszędzie.
Kiedyś rozmawialiśmy z filmowcami, ludźmi, którzy wykładają w Szkole Filmowej w Chicago /jest to jedna z najlepszych szkół filmowych na świecie, ją kończył m.in. Andrzej Kamiński, który robił „Listę Schindlera”, „Szeregowca Ryan’a” i zdobył 2 Oscary/, i pokazaliśmy im fragmenty z naszego Finału. Byli przekonani, że to wszystko było przygotowane, zaplanowane, że to wszystko odegrali aktorzy, byli zszokowani i chyba do końca nie uwierzyli, że to ludzie przychodzą z ulicy i my nad nimi panujemy w studio. Dla nich to jest za duże ryzyko, że może wejść ktoś z ulicy. Byli pewni, że są tam ludzie z napisami, typu: „klaszczemy”, „śmiejemy się”, „robimy węża”, że te wszystkie układy, to, że ktoś biega, ktoś tańczy – to jest wszystko ćwiczone w jakieś hali na tydzień przed. Że to wszystko jest wyreżyserowane. Później mnie zapytali: „Ilu to ludzi reżyseruje w trakcie?” Powiedziałem: „Ja i facet na górze w reżyserce i tak się porozumiewamy”. W ogóle tego nie mogli przyjąć. Według nich ta sztuka była przepiękna, fantastyczna, nie do końca wiedzieli o co chodzi, ale wychodzili z założenia, że na warunki amerykańskie jest to sztuka godna ekipy typu 10-ciu reżyserów i 20-stu podreżyserów. Bo tak się tam pracuje. Dlatego mają tak dobre filmy, bo wiedzą jak to robić. Przykładowo: u nich na planie filmowym jest facet, który się tylko zajmuje kanapkami i już. Nie robi, że raz kanapki, a raz coś innego. Przez co są tacy dobrzy w organizacji pracy.
Ale było nam niezwykle miło, gdy powiedzieli, że ta akcja ich zafascynowała, że jest to coś niesamowitego.

Nie ma podobnych akcji. Nigdzie na świecie. Przede wszystkim nigdzie na świecie nie zbierają w ten sposób pieniędzy. Jeżeli są robione takie akcje, to głównie w krajach zachodnich, tam gdzie ludzie mają się czym podzielić, a tam jest karta kredytowa tylko i wyłącznie. Są np. akcje na telefon, dzwonisz i mówisz, że chcesz przekazać pieniądze, ale z kasą nikt nie chodzi. Nie ma tak, żeby wrzucić pieniądz. Np. Niemcy mówili mi: „Połowa pieniędzy by do nas nie wróciła.” Ja mówię :”Uaa! To coś nowego. Bo to raczej o nas wy byście powiedzieli, że te pieniądze nie wrócą, a wy mówicie o sobie, że nie, gdzie, nie ma mowy, taką puszkę puścić w ulicę, to przecież dostałaby nóg.”
Nikt tego tak nie robi. I nikt nie robi tego tak nowocześnie, ładnie, dobrze. Jak rozdaliśmy im różne materiały to powiedzieli: „Boże, jaki wy macie bardzo piękny kraj! Te wszystkie miejsca są śliczne, podświetlone. Wszyscy ludzie pięknie wyglądają, wszyscy się śmieją!” Nie ma w tych zdjęciach takiej upierdliwości polskiej, tej, którą oni zawsze filmują. We wszystkich filmy, które widzę o Polsce, naprawdę w każdym filmie o Polsce operator zawsze znajdzie furmankę, wóz, albo babę owiniętą chustą i siedzącą na zydlu gdzieś przy domu. Zawsze. Oglądam „Discovery” i jak jest tylko film o Polsce to zawsze będzie pokazana furmanka. Czają to chyba długo… Ja w W-wie nie widzę furmanki, ja już takich rzeczy nie widzę. Oni przyjeżdżają, natychmiast ją znajdą, zobaczą, sfilmują.
I tak to wygląda.


Ogromną rolę w tym wszystkim odgrywają media. O ile trudniej było by bez nich, czy w ogóle byłoby to możliwe?
Bez mediów byłoby to niemożliwe, od razu zostało to tak pomyślane.


Jak długo jesteś związany z radiem i TV?
Pierwszy raz do radia trafiłem o ile pamiętam w 1988r. A stało się to za sprawą Wojtka Waglewskiego, który zaprosił mnie do Rozgłośni Harcerskiej oraz Jasia Tomczaka, który w tej Rozgłośni mnie zatrzymał. Do pracy w Programie Trzecim zaprosił mnie Piotr Majewski. Do telewizji zaprosił mnie szef 2 Programu TVP, Maciek Domański, któremu zawdzięczam jedną najważniejszą rzecz: odwagę, aby oddać w moje ręce 20-minutowy program. Gdyby wtedy ktoś nam powiedział, że zorganizujemy koncert i akcję, w którą włączy się całe społeczeństwo – nie uwierzylibyśmy. Odnieśliśmy sukces do dzisiaj stosując tamte zasady: nie należę do niczego, kocham ludzi, nie ściemniam. Jesteśmy potężną formacją, a nie należymy do żadnej struktury, nie daliśmy się wciągnąć w żadne układy.


Czego obawiasz się myśląc o przyszłości Fundacji?
Najbardziej się boję, cały czas zresztą, durnoty ludzkiej. Takiej durnoty Polaków, ale nie młodych, tylko tych dziadów w moim wieku i młodszych ode mnie. Oni po prostu mają talent do niszczenia, do samoniszczenia. Polacy mają przecudowny talent do niszczenia. Polityka nam nie wychodzi, kłócimy się w sejmie w sposób żenujący, a to ludzie w waszym wieku oglądają i później nie mają szacunku do żadnych polityków. Nie ma w Polce polityka, do którego miałoby się szacunek. Ja nie znam takiego. Ani jednego, któremu bym powiedział: „Mam dla ciebie szacunek”. Do wszystkich są podejrzenia, że robią tylko swój interes. To jest raz.
Dwa, że głupota ludzka dostaje tak nieprawdopodobnych rozmiarów, nabiera tak monstrualnej wielkości, że to, co się w tej głupocie mówi w stronę Orkiestry to to, że to jest abstrakcja to mało powiedziane. „Kim ja jestem, co ja mam, co ma moja żona, dlaczego ja to robię, z jakiego powodu, ile telewizja do tego dokłada, itd…” Budowanie teorii, których w ogóle nie ma. Tak samo ostatnio jest jakaś plotka o Kwaśniewskim, i to właśnie są teorie tego rodzaju.
Polacy uwielbiają zdyskredytować, ja nie mówię, że Polacy jako wszyscy, część Polaków uwielbia zdyskredytować, a przez to dyskredytują samych siebie. Wiesz, to jest tak jakbyśmy sami sobie do szyi przywiązali kamień i powiedzieli: „Na złość wam się utopię! Na złość!” A świat mówi: „To się utop. Dobrze, że cię nie będzie.” Także ściema mózgowa jest czymś najgorszym. Bo z resztą my sobie dajemy radę. Jak przyjeżdżamy na Woodstock, to przyjeżdża kilkaset tysięcy ludzi nam przyjaznych. Ja nie muszę im nic mówić. Wystarczy, że na ten Przystanek przyjedzie paru wariatów ideologicznych i oni robią dym nikomu nie potrzebny. Jak ich nie ma, to nikt nawet na ten temat nie myśli. To jest tak jakby taki Polak siedział w domu i powiedział: ”No musi się coś stać, bo jest za spokojnie”. Jest taki stary fantastyczne dowcip, amerykański:
Facet rozmawia sam ze sobą: Pójdę do sąsiada Johna i pożyczę od niego kosiarkę do trawy. Ale jak ja pójdę do niego a on mi powie, że mi nie pożyczy? Tak głupio wyjdzie ja będę stał, a on mi powie, że mi nie pożyczy. Ale dlaczego ma mi nie pożyczyć, przecież ja mu ją oddam. Może mi np. powiedzieć, że go wkurza to, że parkuję samochód za blisko jego bramy. W sumie to chyba tak ze dwa razy zaparkowałem. To chyba mi tę kosiarkę pożyczy. Chociaż może mi tej kosiarki nie pożyczyć, bo powie, że za głośno puszczam muzykę. Ale dwa razy tylko puściłem głośniej. Pójdę jednak ją pożyczyć. Ale jak mi powie, że nie i zacznie się awantura? Jeszcze mi powie to i tamto.
I idzie do niego, puka, otwiera drzwi i mówi: „Johny!! Mam w dupie twoją kosiarkę!!”

On sobie już tak nagadał, nabudował teorii, że w końcu poszedł do niego, wrzasnął, a tamten nie wiedział w ogóle o co chodzi. I tak to jest z Polakami. Zanim cokolwiek powie, to sobie już tak nafika w głowie, że to szok.

Czy mieliście kiedyś dość tych oskarżeń i pomówień? Czy były chwile, gdy pojawiały się myśli aby z tym wszystkim skończyć?
Były takie momenty, kiedy siedzieliśmy tu i mówiliśmy, że zwijamy interes. A potem ktoś mówił: „No co ty, głupi jesteś? Z powodu tego, że ktoś napisał w gazecie, np. „Nasz Dziennik”, tych parę obrzydliwych słów, będziesz zwijał interes? To jest w ogóle chory człowiek. Darujcie to sobie. Nie przejmujcie się ty, czym nie warto.” I nagle jest Finał XI i to nas z powrotem nastraja. Jak ponownie widzimy te tłumy ludzi, którzy chcą pomóc. Wspaniale to wszystko zaistniało.
Gdybyśmy przez te 10 lat nic nie zrobili, to byłoby to widać. Ja bym wszystkich nie ocyganił mówiąc na pytanie „ile zrobiliście?”: „Dużo i w wielu miejscach.” Bo dużo i w wielu miejscach to jest nic. Ludzie muszą mieć konkretne, namacalne, wymierne efekty tego, w czym pomagają.
Dzisiaj musiałem pójść do szpitala z moim tatą na badania, wchodzę do tego szpitala resortowego i nagle widzę z drugiej strony, wisi nasz plafon „Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy Badań Przesiewowych Słuchu u Noworodków”. I jest. Nawet nie wiedziałem, że on tam wisi. Więc to nie jest tak, że ja tam dzwonię i mówię: „Będę u was pojutrze, zawieście plafon”. A takich plafonów jest w Polsce 500, czyli oznacza to, że 500 miejsc w Polsce ma nasz sprzęt. Od bardzo małego posoksymetru, po milionowej wartości urządzenia. I to jest największy dowód na to, że warto to robić.
A to co mówię, że w Polsce przeszkadza to świrostwo, takie nierobienie i szkodzenie. I to ma niestety w sobie to pokolenie Polaków, którzy mają dziesiąt lat, 40,50 lat. To są po prostu wariaci. Reszta, młodzież jest ok. Na Woodstocku nie mamy kłopotów. Nie ma tak, żeby ktoś powiedział: ”Zrobię wam psikusa, pocałuj mnie w dupę, możesz sobie gadać ze sceny…” Nawet jak ktoś próbuje nas obrazić, to my od razu o tym mówimy, pytamy się: „On ma rację?!” A ludzie mówią: „Weź go, pogoń, przecież tylko tu robi dym, nie po to myśmy to przyjeżdżali”.
Rok temu kibice rzucali w Hannawalda, a tym byli piękni i wspaniali. Nie dlatego, że się kibice nagle zmienili, przeszli jakieś szkoły, po prostu inaczej z nimi zaczęto rozmawiać, inaczej zaczęto to prowadzić.
Gdybyśmy prowadzili akcję ze łzą w oczach, gdybyśmy pokazywali plakaty umierających dzieci, nie zebralibyśmy nic. Nic, bo to jest szantaż: „Jak mi nie dasz, to dziecko umrze.” My zbieramy pieniądze i dzieci też umierają. Nie wszystkie się da wyleczyć, nie dal wszystkich starczy i już.
A my to robimy w sposób wariacki. Torty malujemy, aniołki latają,.. Nam też niektórzy powiedzieli: „Nie, to nie da rady tak zrobić. Jak to? Bawicie się, robicie sobie kabaret, a potem nagle ratujecie życie ludzkie? To nie da rady.”
A okazało się, że da radę. Sama akcja WOŚP składa się z takich krańcowych sytuacji, bo jak można ratować ludzkie życie i mówić o tym przez hucpę, zabawę, szaleństwo. Jednak w tym szaleństwie jest metoda.
Również straszliwy u Polaków jest brak poczucia humoru. Jesteśmy chyba jednym z niewielu krajów w Europie, o ile nie jedynym, które nie ma pisma satyrycznego. Kiedyś były np. „Szpilki”. I też oznacza, że stan rozśmieszenia publiki jest dosyć żałosny.


Jak długo leczysz gardło po Finałach?
Następnego dnia wszystko mija. Tak jak po Woodstocku. Gdybym prowadził takie imprezy np. raz w tygodniu, to pewnie by dostał jakieś zapalenia, a tak, to tylko pokrzyczymy sobie trochę.


Jak ustosunkujesz się do określenia twojej osoby „demagogiem” społecznym? Myślisz, że wymyśliły to osoby nie wierzące w ciebie?
A powiem Wam szczerze, że kompletnie mi to wisi, co i jak w nazewnictwie co do mojej osoby. Wiem, co robię, wiem jak robię, piję i palę za swoje i jakby nie walczę o to, żeby ktoś budował na jakieś podobieństwo moją osobę. Jestem sobą, mam przyjaciół, to wystarczy.


Co to jest Pokojowy Patrol?
Pokojowy Patrol są to młodzi ludzie (głównie, bo są wyjątki, ogólnie przekrój wieku od lat -nastu do lat -estu), którzy przyjeżdżają na koncert Przystanek Woodstock organizowany przez naszą Fundację WOŚP, by pracować – pomagać przy organizacji całego tego pozytywnego zamieszania.


Skąd wziął się pomysł na zorganizowanie czegoś takiego jak PP?
Pojechałem do Stanów Zjednoczonych na Woodstock w 1994 roku, żeby zrobić film dla telewizji. Bardzo podobała mi się atmosfera beztroskiej zabawy 400 tysięcy ludzi. Wszystko było doskonale przygotowane i pilnowane, do tego stopnia, że zainstalowano nawet takie bramki, jak na lotniskach, żeby nikt nie wnosił metalowych przedmiotów. Wielu ludzi, którzy pilnowali porządku mieli na koszulkach napisy „peace patrol” – to byli wolontariusze z pokojowego patrolu. Pomyślałem, żeby w Polsce zrobić taki koncert, na którym nie byłoby bramkarzy, tylko formacja bliska ludziom, którzy przyjeżdżają na taką imprezę.
Na koncercie w Czymanowie wprowadziliśmy po raz pierwszy Pokojowy Patrol, w którym wolontariusze uczestniczą na określonych zasadach: ukończone 18 lat, trzeba przyjechać na tydzień na własny koszt, posprzątać po imprezie, a w trakcie pracować 24 godziny na dobę; od nas dostają tylko jedzenie.
I okazało się, że to zdaje egzamin, że ci ludzie lepiej pilnują porządku niż zawodowi bramkarze. Rozmawiają z ludźmi: słuchaj stary, są pewne zasady, trzeba ich przestrzegać. Mówią, że nie można wnosić opakowań szklanych i proponują przelanie płynów do plastikowych, które mają pod ręką.


Jak można dostać się do Pokojowego Patrolu?
Najważniejszą sprawą jest ukończenie 18 roku życia w miesiącu Woodstock’u. Tu nie ma przebacz – jest ustawa. Aby dostać się do Patrolu, należy na adres Fundacji, zwykłą pocztą lub mailem (wosp@wosp.org.pl), napisać swoje zgłoszenie – swoje namiary, kilka słów o sobie. Następnie otrzymasz ankietę PP, po wypełnieniu i odesłaniu której, zaczniesz otrzymywać informacje dotyczące szkoleń i innych wydarzeń z życia Patrolu. Aby uczestniczyć w Pokojowym Patrolu na Woodstock’u, obowiązkowo trzeba mieć zaliczone szkolenie, w trakcie którego kandydat przechodzi m.in. kurs udzielania pierwszej pomocy zaświadczany międzynarodowym certyfikatem PCK. Drugim elementem jest mały survival, ćwiczenia wyrabiające umiejętność zorganizowanego działania i radzenia sobie przy wypadkach zbiorowych, reagowania na agresję, itp.. Wszystkie szkolenia odbywają się przez cały rok, mniej więcej do czerwca. Z późniejszym terminem raczej już będzie problem – ruszą już wtedy pełną parą przygotowania do Przystanku. Przeszkoliliśmy już ponad 800 osób.


Co powiedziałbyś nauczycielom, którzy zlekceważyli twój apel i dzień po Finale pytali uczniów i robili kartkówki?
Mamy jedną z najgłupszych szkół na świecie. To jest moje wywrotowe zdanie. Jest niesamowity rozdźwięk między szkołą społeczną, gdzie się uczy w klasie 17-cioro dzieciaków, z którymi ma się czas porozmawiać o różnych rzeczach. Ale nawet mając ten czas nauczyciele w takich szkołach się zwijają, muszą przejść materiał, który jest wymyślony na poziom dużo, dużo wyższy, niż to potrzeba. Kiedy kończysz szkołę podstawową, szkołę średnią twój zasób wiedzy, moim zdaniem, powinien być taki, który pozwoli poruszać się swobodnie w całym zasobie wiedzy jaki jest. Czyli powinnaś się nauczyć korzystać z encyklopedii, ze słowników, z internetu, żeby coś więcej powiedzieć na temat np. kalwinizmu, a nie nauczyć się dokładnie kto to był Calwin, albo jaka była epoka napoleońska, ilu było prezydentów w Ameryce, z czego składa się dokładnie liść brzozy, czy na czym polega metamorfoza koloru zielonego. Widzę to po mojej córce, która ma 14 lat, a z niektórych przedmiotów przynosi taką teorię, że jestem absolutnie pewien, że to jest tylko na chwilę do nauczenia, tu weszło, tam wyjdzie. Jeżeli ktoś się będzie tym interesował, to nawet jak mu powiedzą słowo „las”, to się będzie interesował każdym drzewem w tym lesie, a jeżeli kogoś to nie interesuje, to nie ma siły. Jeżeli by „Władca pierścieni” był przymusową lekturą, nie popartą jakimiś emocjami, to dzieciaki by wyły ucząc się na pamięć: „Frodo”, „Bilbo”, itd.
I to samo jest ze szkołą. Jeżeli nauczyciele to lekceważą, oczywiście mają prawo, to to jest ich wybór. Jeżeli nie korzystamy z takich sytuacji, które są przecież sytuacjami historycznymi, bo bez fałszywej skromności – przecież z grupą ludzi, 120-stoma tysiącami wolontariuszy, z narodem polskim, z nami, którzy są tym członem, robimy wielką rzecz – Orkiestrę, która jeżeli z jakiś tam powodów przestanie grać, to każdy będzie wspominał „ty, to było coś niesamowitego!” Tak jak wszyscy wspominają Mistrzostwa Świata w piłce nożnej i drużynę Górskiego – „no, to były naprawdę czasy…” Możemy sobie powiedzieć tak: „To dlaczego nie zatrzymaliśmy tego? Dlaczego tego nie wykorzystaliśmy?” – bo wykoleiliśmy to, bo była kasa w piłce, bo były przekręty, były przewały i się to skończyło bardzo źle. Jeżeli jest Orkiestra, jeżeli się coś takiego dzieje to np. moja kuzynka, która jest nauczycielką w szkole, wykorzystała ten czas razem z wychowawczynią klasy po to, żeby ze wszystkimi porozmawiać „Co to się wczoraj wydarzyło?” Ten dzień miał być też pretekstem do tego, żeby część dzieciaków zajrzała do internetu i się dowiedziała co to są „powszechne badania przesiewowe słuchu”, albo wczytała się co to jest „audyt”. Albo przekonała się, że nie jest tak, że Jurek Owsiak te 10% zatrzymuje dla siebie.
My się i tak cieszymy, że ludzie już wiedzą, że 10%, a nie więcej, tylko, że im się powaliło, że te 10% jest na moje utrzymanie, a nie na nasze utrzymanie. To nie jest tak, że w tym kraju nie ma kontroli skarbowych, nie ma kontroli dziennikarzy, czy nie ma kontroli sąsiedzkich. Przecież jakbym coś przekręcał to ludzie by mówili: „widziałem cię jak jeździsz takim samochodem, wybudowałeś sobie taką chatę, itd.”. Nie jest tak, że Jurek Owsiak jest niewidziany. Jakbym coś zrobił źle to ludzie by to natychmiast wyczaili. Ona sprowokowała to, żeby ci ludzie przeczytali coś w internecie, aby im się ustawiło w głowach, i powiedzieli: „Aa, faktycznie. Teraz to rozumiem. Wcześniej nie do końca rozumiałem, bo u mnie w domu nie lubią tej akcji, bo…”
I idą takimi tekstami, które są popularne w pewnych kręgach. Oni wcześniej tak mówili, a ona nie krytykowała, tylko powiedziała, żeby wszedł do internetu, sprawdził i jutro wrócą do tego tematu. Po to była ta lekcja, po to było to spotkanie, żeby porozmawiać: Czy warto to robić? Czy nie? Czy faceta, który kogoś napadł karać, czy nie karać? I co to jest w ogóle kara? Jak uważacie? Czy kara to jest coś co odstrasza, czy coś, co tylko budzi w tobie zawiść i ty tym samym odpowiesz? Nie ma lepszego dnia, żeby pogadać z ludźmi o wszystkim. O życiu, o etyce, o filozofii, o normach, czy to jest białe, czy czarne? Czy warto kłamać? Czy warto oszukiwać? Czy to się przydaje? O wszystkim można pogadać. O dopływach Mississippi, jeżeli tylko nauczyciel umiejętnie zacznie, np. „Czy to nie jest jak to wielka rzeka Mississippi? Która tak ściąga to wszystko, a potem leci przed siebie i potrafi też być życiodajną? Czy tak właśnie nie jest z Orkiestrą, gdzie z każdych takich małych dopływów, małych skarbonek rodzą się wielkie pieniądze.”
Jeżeli ktoś tego nie rozumie, to nie zrozumie. Usiądzie i powie: „Dobra, barany, teraz wyciągnijcie kartki. Teraz robimy klasóweczkę. I zaraz zobaczymy kto się uczył, a kto się nie uczył.”
Parę pań kuratorek mówiły w telewizji, że mają prośbę do nauczycieli, żeby mnie pytali uczniów. Nie, że jest to dzień wolny, broń Boże. Nie jest to dzień wagarowicza, gdzie jest przyjęte, że wszyscy się urywają. Szkoła powinna być czymś przyjemnym, a tego dnia nie powinno być luzu, tylko ktoś powinien stanąć nad uczniami i powiedzieć: „Przegadajmy co się wydarzyło. Pogadajmy o tym”. No niestety szkoła polska jest durna, i te reformy..
Wiesz dlaczego? Spotkałem mnóstwo dzieciaków, którzy wyjechali z rodzicami do Ameryki i zaczęli chodzić do tamtych szkół. Są naprawdę dużo bardziej wykształceni od amerykańskich dzieciaków na poziomie szkoły średniej, nawet robiliśmy o tym reportaż. Dużo bardziej. Wiedza ich o świecie jest ogromna w porównaniu do Amerykanów. Tylko, że bardziej powodzi się Amerykanom… A nie Polakom, którzy mają taką wiedzę. To nie wpływa na nich, ponieważ okazuję się, że Polak nie wie jak napisać buisness plan, czy napisać podanie, lub napisać coś o sobie takie, czy się wykłócić o swoje credo, albo umieć się przedstawić. Jak myśmy jeździli po Ameryce, to komukolwiek przystawialiśmy kamerę do łba, to o Jezu! Od razu bla, bla, bla, bla… A u nas nikt nic nie powie, każdy się chowa, każdy ogłupiały, to się widzi u ludzi.
Teraz na szczęście wasze pokolenie telewizję satelitarną, może obejrzeć cały świat, zna języki, i mam nadzieję, że to moje pokolenie zdechnie, pójdzie w diabły i to się wszystko zmieni. Nie kocham swojego pokolenia, oprócz paru kumpli, przyjaciół uważam je za po prostu koszmarne, przeżarte rdzą, nieuczciwe, cwaniaczkowate, a przy tym głupie i nieumiejętnie pokazujące, że można żyć, że można normalnie, fajnie tę Polskę tworzyć. Groza. Po prostu jest groza, że o Jezu.
Zobacz jacy ludzie pracują tutaj z nami. To są głównie młodzi ludzie, z którymi mi się świetnie pracuje, daję im pełną odpowiedzialność. Starzy kombinują. Kombinują, bo się tego nauczyli i to jest po prostu najgorsze. Mam nadzieję, że ci będą w życiu szli trochę inną ideą, też taką, która da im satysfakcję z tego, co robią.


Czy zostały ci jakieś wspomnienia z czasów pobytu w harcerstwie?
Tak. Np. nie dopuszczono mnie do finałowego biegu na krzyż. Strasznie to wtedy przeżyłem, płakałem. Miałem takiego druha – dh. Śliwa, już chyba nie żyje. To był druh przedwojenny. Jak jechaliśmy na obóz, to wywalił nam wszystko z plecaków, musieliśmy biec odnieść wszystko do domu. Żadnych kaloszy, wtedy to było.. To były lata ‘60-te… Kazał wyciągnąć tylko traktorki, na nogi założyć, i pepegi. Żadnych dodatkowych rzeczy. Pełny surviwal. Myśmy tego kompletnie nie rozumieli. Trzymał nas bardzo krótko. Każde wyłamanie się z jakiśtam reguł, było bardzo przez niego mocno karane, bardzo mocno – „Ty nie będziesz brał udziału w tym, ty nie będziesz brał udziału w tamtym,…” Ja dostałem karę za oddalenie się od obozu, bo już nie mogłem wyrobić…
Poleciałem chyba z 5 kilometrów do wsi szukać jakiegoś telefonu i dzwonić do starych: „Zabierajcie mnie stąd! Bo ja zwariuję!!!” Byliśmy na obozie całą ekipą – taka drużyna z Czerniakowa, żule takie, ale takie z charakterem. Ja łubudubu do wsi poleciałem, oczywiście spóźniłem się na apel, a wszyscy tam w szoku – brakuje gościa! Meldują, a wszyscy robią w portki „co to będzie, będzie coś strasznego, nie ma faceta”… Ja przerażony za namiotami się skryłem, potem przyszedłem i Śliwa mi powiedział: „Z biegu nici”. Przepłakałem to chyba z godzinę, wstrząśnięty tym, bo tak liczyłem na ten bieg, to było dla nas duże przeżycie, zabawa, azymuty, szyfry, pełen surviwal. Potem Śliwa wziął mnie do siebie, to już były ostatnie dni obozu, więc starałem się być grzeczny, i powiedział: „Taa, będą z ciebie ludzie… będą z ciebie ludzie!”
Potem jeszcze wytrzymałem w harcerstwie chwilkę, po powrocie z tego obozu, to był szkoła podstawowa. Jakoś mnie tak rajcowały te wszystkie zbiórki. Ale nasz druh przeżywał jakieś ogromne katusze rodzinne, żona od niego odeszła, bo się tak zajął harcerstwem, i on to chyba, taką swoją zgryzotę przelał na nas. I pewnym momencie to harcerstwo zrobiło się takie męczące przez postawę naszego druha. I rzuciłem to.
W szkole u mojej młodszej córki nie ma harcerstwa, u mojej starszej córki nie było harcerstwa. Widzę, że harcerstwo w ogóle jakby nie funkcjonuje. Mam poczucie, że nie funkcjonuje w szkołach, bardzo mało przynajmniej. Tam, gdzie jest, to jest.
Ale generalnie za moich czasów to nie było szkoły, w której nie byłoby harcerstwa. Harcerstwo było w każdej szkole, było wszędzie dostrzegane. Harcerze kierowali ruchem przed szkołami, przeprowadzali młodszych uczniów, można było ich wszędzie zobaczyć. Teraz widzę ich tylko na Finale i jak ognik przynosi nam Betlejemskie Światełko. I to chodzenie do prezydenta, premiera jest dla mnie też takim przedstawieniem, próbą przypodobania się. Ja nie mam nic do normalnych harcerzy, nie podoba mi się tylko szefostwo. Taki Naczelnik, który z tego co wiem, jest szefem 3 PR jest przecież instruktorem. Jest harcmistrzem! – i to, że nim jest powinien przelewać we wszystko, co robi, wszędzie pokazywać, że jest harcerzem. A w „trójce” nic nigdy o harcerzach nie ma, ani o żadnych akcjach np. charytatywnych. Dla mnie on został wybrany z przymusu, ktoś mu powiedział, że ma być Naczelnikiem i tyle. To powinni być ludzie z powołania. A wygląda to tak, jakby im w ogóle nie zależało na tym, żeby było jak najwięcej harcerzy, powinni jakoś nakręcić to wszystko, aktywniej działać, pokazywać się wszędzie. Dla mnie harcerstwa obecnie nie ma. Pojawia się tylko od okazji. Nie mówię, że nie działają żadne drużyny, ale nigdzie ich nie widać, nigdzie się nie pokazują. Może tylko nieliczne.


Dziękuję za rozmowę i mam nadzieję, że Orkiestra będzie grać do samego końca świata!
I jeden dzień dłużej! Dzięki i do zobaczenia na XII Finale. Sie ma!

Sprzedaję hot-dogi na Stadionie X-lecia

Z Michałem Łabudzkim, drużynowym Drużyny Reprezentacyjnej Hufca ZHP Otwock rozmawia Perkun.

Jak i kiedy trafiłeś do harcerstwa?

Pamiętam bardzo mroźną zimę w 1987 roku. Było tak zimno, że podstawówka, do której wówczas chodziłem (otwocka „dwunastka”) została zamknięta. Jednak harcerzy trudno zniechęcić i zbiórka mojej drużyny – 48 DH, miała odbyć się w szkolnej harcówce. I tej zbiórki ja i kilka innych osób nie zapomnimy. Bo odbyło się wtedy Przyrzeczenie. W zwykłej sali, przy ognikach z tzw. suchego spirytusu, niedaleko ciepłego kaloryfera, na podłodze z PCV… Ale było to duże przeżycie. Z osób, które były tam obecne, dziś w naszym hufcu spotkać możecie Agatę Łukaszewicz, Tomka Kuczyńskiego, Arka Królaka, Michała Męczkowskiego. Ale harcerstwo zaczęło się kilka miesięcy wcześniej – zaczęło się zupełnym zauroczeniem w drużynowej – Agnieszce Rek – ale to zupełnie inna historia…

Twój największy harcerski sukces?

Nie przepadam za słowem „sukces”, choć to bardzo modne obecnie sformułowanie. Sukcesy kojarzą mi się z krótkotrwałymi fajerwerkami, a dla mnie cenne jest to, co buduje się z czasem, co przychodzi trudno i mozolnie. I co nie zawsze ma wystrzałowy finał. I stąd najbardziej cieszą mnie Wasze roześmiane twarze w hufcu, nasze ubłocone buty na „Palmirach” albo zapach dymu z ogniska w Przerwankach. Sukcesem jest to, że wielu z nas ma w życiu busolę, na której podziałce jest miejsce na 10 Harcerskich Praw.

Po pracowitym dniu na Stadionie X-lecia pora na chwilę relaksu przy muzyce...
Co zawdzięczasz harcerstwu?

Harcerstwu zawdzięczam: Iśkę, Ankę, Tomka, Jurka, Pawła, Dorotę, Magdę, Agnieszkę, Jaśka, Dominikę, Adama, Rafała, Zbyszka, Martę, Arka, Michała, Jarka, Ulę, Łukasza, Kaśkę, Roberta, Marka, Monikę, Agatę, Baśkę, Piotrka, Mateusza i wielu innych…. Ogromną część mojego życia.

Czym zajmujesz się w życiu pozaharcerskim?

Sprzedaję hot-dogi na Stadionie X-lecia. (Zastanawiam się, czy odpowiedzi na poprzednie pytania nie były zbyt poważne?)

Mało kto o Tobie wie, że…

Zbierałem kiedyś etykiety od serów topionych. Mam ich do tej pory kilkaset sztuk. A w albumie numizmatycznym z różnym skutkiem kolekcjonuję stare i zagraniczne monety i banknoty. I chyba też niewielu wie, że skradziono mi już trzy rowery. Do tego, który mam obecnie nawet nie kupowałem zapięcia, żeby nie korciło mnie gdziekolwiek go zostawić.

Jak to jest być „świeżo upieczonym” tatą?

Ciężko to sformułować. Kiedy rodził się nasz synek odebrało mi mowę i ciekły mi łzy. Chociaż tak naprawdę, to tatą czułem się już od pierwszych tygodni ciąży mojej żony – i nie mieści mi się w głowie, że niektórzy twierdzą iż maleńki, trzymiesięczny dzidziuś jest tylko płodem, którego jak nie chce się rodzić, to można go usunąć. Strzeżcie się ludzi, którzy tak myślą – niestety sporo jest takich osób w naszym rządzie.

Z Izą (małżonką) poznaliście się w harcerstwie? Jak to było?

Moja żona była wtedy w piątej klasie (podstawówki) i poznaliśmy się nie w harcerstwie, ale na podwórku, na karuzeli. Ale choć później w różnych drużynach (Isia – 63 DH, ja – 48 DH), to jakoś tak się ułożyło…

Za młodu „łaziłeś po drzewach”, czy grzecznie „chodziłeś po chodnikach”?

To „za młodu” to bardzo ciekawy czas w moim życiu. Nie udało mi się bywać na dyskotekach i siedzieć na prywatkach. W soboty i niedziele i większość dni w tygodniu po szkole siedzieliśmy w kilku w lesie. Nie za bardzo chciało mi się uczyć – lepsze były łuki, miecze, kusze, ogniska, straszenie ludzi…

Najlepszą tego ilustracją jest…

Kiedyś, o świcie postanowiłem wyruszyć na „Torfy”. I żeby nie budzić rodziców, (którzy mogliby oponować) przywiązałem linę do kaloryfera i siuuu, zjechałem z 1-go piętra na ziemię (z trudem udało mi się nie zbić szyby sąsiadom z parteru – działałem bez uprzęży). Jak wieczorem wróciłem to znalazłem linę pociętą przez mojego tatę na małe, kilkucentymetrowe kawałki.
Swego czasu, kiedy strumyk w otwockim lesie wezbrał na ponad metr głębokości, to razem z Mateuszem Kudlickim szybko do niego wskoczyliśmy i po odpowiednim zamaskowaniu się przemierzaliśmy go wzdłuż i wszerz.
Na koniec wspomnę, że podczas leśnych prób naśladowania Zorro, gdzie zamiast rumaka służył mi rower, zafundowałem sobie wstrząśnienie mózgu i krótką wizytę w szpitalu. Działo się, działo…

Twoje życzenie do komendanta Hufca.

Do Komendanta chciałem powiedzieć, co następuje: podziwiam i cenię Twoją decyzję podjęcia się trudów bycia komendantem hufca. I nie znam lepszej kandydatury (powinienem dodać – dzień bez wazeliny jest dniem straconym), ale ja naprawdę tak uważam. A sobie, innym a szczególnie tym, którzy się w tej rubryce wypowiadali ostatnio chciałem przypomnieć o siódmym punkcie prawa – harcerz jest karny i posłuszny rodzicom i wszystkim swoim przełożonym.

P.S. Korzystając z okazji chciałem pozdrowić Iśkę i Antka

Dziękuję za rozmowę

W pewnej dość ciasnej jaskini

[Z druhem pwd. Tomaszem Kuczyńskim, drużynowym 33 O.D.H.S. „ZWIEWNI” rozmawia Perkun]

Pojechaliśmy dwa lata temu w skały z drużyną. W pewnej dość ciasnej jaskini udało mi się skutecznie na kilkanaście minut zaklinować. Były tylko dwa wyjścia albo się przecisnę sam albo kolega Bonk biegnie po ratowników TOPR. Pomyślałem wtedy, po jaką cholerę ja tam właziłem. Mogłem przecież w cieple, w kapciach , w domu…




1. Jak i kiedy trafiłeś do harcerstwa?

Do harcerstwa jako takiego trafiłem w pierwszej klasie szkoły podstawowej.
Najpierw ma się rozumieć byłem dzielnym zuszkiem, potem już w nowo wybudowanej
SP 12 jako harcerz należałem do sławnej ongiś 48 DHS

2. Twój największy harcerski sukces?

To bardzo trudne pytanie!? Cóż wydaje mi się że sukcesem moim ale i
wszystkich osób ze mną współpracujących tj. Gosi Sawy, Królikowi, Pawłowi jest
obecny kształt i cel jaki przyświeca 33 ODHS ZWIEWNI. A jeśli pytasz o mój ,
czysto osobisty sukces to wydaje mi się że jest to idea jaką kieruję się czasów
podstawówki, to jest harcerstwo właśnie takie naturalne i zwykłe: z ideą,
ludźmi, pomysłem na życie. To nie zmieniło się u mnie przez wiele lat.
Oczywiście nie można powiedzieć że Kuczyn harcerz dzisiaj to ten sam sprzed 15
lat, ale idea jest cały czas niezmienna.


3. Co
teraz robisz w harcerstwie?

Obecnie jestem drużynowym 33 Otwockiej Drużyny Harcerzy Starszych "ZWIEWNI" i
opiekunem Próbnej drużyny działającej przy SP 1 w Otwocku oraz 33 DH " Czarny
szlak"

4. Co zawdzięczasz harcerstwu?

Chyba to ,że kiedy byłem na takim swoistym zakręcie życiowym
jeszcze w liceum, kiedy impreza często mocno zakrapiana była standardem
znalazłem w sobie tą energię i chęć do ponownego zbliżenia się do harcerstwa,
poświęcenia drużynie, spojrzenia na moje życie z pewnej perspektywy, tak trochę
z boku.

Stwierdziłem, że harcerstwo jest dla mnie bardzo ważne i nie chcę tego
stracić. Określiłem sobie pewien cel do którego zmierzam i który jest naprawdę
już bardzo blisko.

5. Czym zajmujesz się w życiu pozaharcerskim?

Zazwyczaj jak prawie każdy pracuję gdzieś i dla kogoś, kiedyś próbowałem mieć
swoja firmę, ale chyba się do tego nie nadaję. A tak ostatnio to jestem bez
pracy więc dopieszczam swoje sprawy które zaniedbałem. A poza tym mam kochaną
żonę. Ha, ha…

6. Mało kto o Tobie wie, że…

Nie ma chyba takiej rzeczy. Wydaje mi się że jestem rozpoznawany w naszym
hufcu i ludzie wiedzą o mnie dużo, a przynajmniej słyszeli. Jedni słyszeli
prawdę, inni nieprawdę. Trudno. Tak musi być. Ci z którymi pracuję znają mnie na
tyle że wiedzą o moich wadach i zaletach, a skoro są ze mną to znaczy że mnie
akceptują. I to mi w zupełności wystarcza. Ale żeby jeszcze Ciebie zaskoczyć to
muszę się przyznać ze jest taka rzecz, o której mało osób wie!!

Zacząłem ostatnio gotować i co ciekawe muszę przyznać, ze coraz bardziej mi
się to podoba. Chciałbym kiedyś na stare lata mieć czas i możliwości, żeby tę
umiejętność w sobie rozwijać

7. Czym sam siebie ostatnio zaskoczyłeś?

Chyba zacząłem się zmieniać. Chodzi mi o charakter i spojrzenie na życie.
Kiedyś myślałem tak: mam farta i on mnie nie opuszcza, nawet jak coś sparzę to i
tak mi się upiecze. Ale to się zmieniło.

Od jakiegoś czasu uważam że zawsze poniesie się konsekwencje swoich czynów,
bez podziału na te dobre i złe. Rzecz w tym by tych dobrych było znacznie więcej
niż złych.

8. Za młodu "łaziłeś po drzewach", czy grzecznie "chodziłeś po
chodnikach"?

Oczywiście chodziłem po drzewach, bawiłem się w wojnę. Wychowałem się na
Stadionie tak więc miałem blisko do lasu. Robiliśmy tam ziemianki, drzewianki,
szałasy. Ech… to były fajne czasy. Coś mi oczywiście z tamtych czasów zostało.
Teraz chodzę po jaskiniach, wspinam się jak czas i kasa mi na to pozwolą. Aha –
i żona!

Tak więc coś z tego chłopca we mnie pozostało.

9. Najlepszą tego ilustracją jest…

Pojechaliśmy dwa lata temu w skały z drużyną. W pewnej dość ciasnej jaskini
udało mi się skutecznie na kilkanaście minut zaklinować. Były tylko dwa wyjścia
albo się przecisnę sam albo kolega Bonk biegnie po ratowników TOPR. Pomyślałem
wtedy, po jaką cholerę ja tam właziłem. Mogłem przecież w cieple, w kapciach , w
domu… I jaka była moja odpowiedź? Następnym razem też pojadę i wejdę do tej
jaskini choćbym miał w niej siedzieć kilka godzin.

10. Twoje życzenie do komendanta Hufca?.

Żeby był komendantem wszystkich harcerzy a nie tylko wybranych.

Dziękuję za rozmowę.
 


Na koniec niespodzianka od druha Tomka:

JAJECZNICA PO CHŁOPSKU

Składniki:

6 jaj, 1/4 kostki masła lub margaryny, 30 dkg kiełbasy, 15 dkg tartego
sera żółtego, majonez, szczypiorek, dwa pomidory, 0,5 litra mleka, 3 świeże
bułeczki

Przygotowanie:

Kroisz bułeczki , smarujesz masłem, podgrzewać patelnie, roztapiasz
margarynę, wrzucasz pokrojoną w kostkę kiełbasę- smażysz do zarumienienia,
wrzucasz pokrojony szczypior. Wstawiasz mleko do zagotowania. Gdy szczypior się
zetnie z kiełbasą wbijasz jaja i solisz. Gdy jajecznica się już lekko zetnie
wsypujesz starty ser żółty. Proponuję nie czekasz aż jajecznica się kompletnie
zetnie.

Nakładasz gotową jajecznicę na talerz, wykrajasz dwa pomidory a na
wszystko nakładasz dowolną ilość majonezu. Zagotowane mleko wlewasz do swojego
ulubionego kubka i śniadanie królów GOTOWE!!

Do swojego szefa w pracy mówiłem „druhu”

1. Jak i kiedy trafiłeś do harcerstwa?

Oj, to nie było wczoraj… Harcerskich tradycji rodzinnych niestety nie mam (chociaż moja siostra była kiedyś zuchem, tzn. była na jednej zbiórce) więc jak to często bywa, był to zbieg przypadków. Właśnie odwołano trening judo na który od czasu do czasu chadzałem, no i trzeba było coś ze sobą począć. A że piętro niżej było jakieś zamieszanie więc…wylądowałem na zbiórce harcerskiej. Później okazało się że mam tam paru znajomych, szybko pojawili się nowi. I tak właśnie zostałem harcerzem w 5 Drużynie Harcerskiej „Leśne Ludki” (obecnie „Ludków” już nie ma, pozostali tylko „Leśni”, ale to cały czas ta sama drużyna). To było mniej więcej w połowie lat osiemdziesiątych, czyli jednak prawie tak jak wczoraj…




2. Twój największy harcerski sukces?

(….) te kropeczki to czas który spędziłem zastanawiając się co odpowiedzieć.

Czasami myślę że największym moim sukcesem są właśnie te lata spędzone w „krótkich spodenkach”, wiele znajomości zawartych przy okazji różnych wyjazdów, spotkań. Niewątpliwie w pamięci na długo zapadną pierwsze obozy, czy udział w Światowych Zlotach w Zegrzu, a w szczególności w Gnieźnie. Ale największym moim osiągnięciem są ludzie, których poznałem, miałem i mam przyjemność z nimi pracować, przebywać. Bez harcerstwa tego by nie było. A te wszystkie wydarzenia, które gdzieś tam po drodze popełniłem i jestem z nich na swój sposób zadowolony, to tylko ich następstwa.

3. Co teraz robisz w harcerstwie?

Wszystko i nic. Czyli: próbuję trochę myśleć nad uporządkowaniem programu naszego hufca (z raczej różnymi efektami) i nad realizacją kilku jego punktów. Czas pokaże czy coś z tego wyjdzie. Sporo czasu pochłania mi Komenda Hufca gdzie właśnie tematy programu i kształcenia są mi najbliższe. Teoretycznie (niestety mam tutaj sobie jeszcze sporo do zarzucenia) opiekuję się trzema naszymi drużynami i mam nadzieję że ta teoria wkrótce przestanie być tylko teorią. (i wcale nikogo tutaj nie straszę;-)).

Od czasu do czasu wspólnie z różnymi instruktorami z innych środowisk, próbujemy coś dobrego zrobić dla harcerzy starszych z naszej Chorągwi. Ostatnio były to Sejmiki Starszoharcerskie, teraz trwają przygotowania do zimowiska kształceniowego, pojawiły się też pomysły stworzenia namiestnictwa przy KCh, czas pokaże.




4. Co zawdzięczasz harcerstwu?

Wieczny brak czasu, nieprzespane noce, odciski na stopach, pierwsze bóle korzonków od spania pod namiotem i tak dale i tak dalej.

A tak na serio czasami się mówi „harcerski styl życia”. A w moim przypadku? Już kilka razy do swojego szefa w pracy mówiłem „druhu” a on tylko kiwał do mnie głową i mówił „spocznij”. Moja mama dokładnie wie na którym rękawie munduru powinna być przyszyta plakietka hufca a na którym zielona lilijka. Prawie wszyscy moi znajomi mieli albo mają coś wspólnego z harcerstwem. Nawet kiedyś na szkoleniu służbowym z pracy okazało się że zajęcia będzie z nami prowadził… dh Naczelnik. itd. Myślę że również pewne moje zachowania czy umiejętności też mogę zawdzięczać miłym harcerskim doświadczeniom. Od takich prostych jak umiejętność pisania oficjalnych dokumentów, załatwienia rzeczy niemożliwych czy zachowania się w sytuacji ekstremalnej (spotkanie z małym dzieckiem) po rzeczy których nie da się opisać w prosty sposób (idea, wspomnienia). Tego nie dostaje się z pierwszą gwiazdką, czy po pierwszym obozie. To jest nagroda za „świadome harcerstwo”.

5. Czym zajmujesz się w życiu pozaharcerskim?

Czy mi się podoba czy nie, to osiem godzin dziennie i pięć dni w tygodniu ciężko pracuję. Jest to praca taką jak kiedyś sobie wymyśliłem, z ludźmi i przy komputerze. Czyli pracuję w dość dużej firmie komputerowej i jestem odpowiedzialny za dział obsługi klienta. No tak, można powiedzieć sam tego chciałem. To jest niezły poligon. Takich rzeczy nie uczy żadna szkoła. Ten scenariusz pisze życie. A bywa różnie. Czasami po takim dniu chce mi się tylko spać…więc idę spać. Jak mi zostaje trochę czasu to staram się go spędzać aktywnie. Trochę ruchu jeszcze nikomu nie zaszkodziło. Zaspokajając swoje potrzeby rywalizacji zdarza mi się wystartować w jakiś zawodach. No i tutaj najczęściej 24 godzinna doba dobiega końca. Czasami uda mi się gdzieś wyjechać. I to jest to co lubię chyba najbardziej. Nowe miejsca i to nie koniecznie kilkaset km od domu (chociaż bardzo chętnie), ale takie np. prawie nieznane Wilczkowice to też bardzo ciekawe miejsce. Chciałbym jeszcze żeby zostało mi trochę czasu dla moich bliskich ale to niestety zdarza się tylko w święta (to taki żart).

6. Mało kto o Tobie wie, że…

W tym roku udało mi się wystartować w blisko dwudziestu biegach długodystansowych, na różnych dystansach i w różnych miejscach. (min. kilka razy w Grand Prix Warszawy, w biegach w Wiązownie, Łowiczu i Mińsku Mazowieckim w Międzynarodowym Biegu „Swarków” w Swarzędzu, w Mistrzostwach Polski w Pile oraz w dwóch maratonach w Poznaniu i Warszawie. W przyszłym roku ma zamiar urozmaicić sobie sezon startowy o maraton w Pradze i w Berlinie.

7. Czym sam siebie ostatnio zaskoczyłeś?

Zmobilizowałem się i gruntownie posprzątałem swój pokój (ale już prawie tego nie widać ;-))

8. Za młodu „łaziłeś po drzewach”, czy grzecznie „chodziłeś po chodnikach”?

Oczywiście że grzecznie chodziłem po chodnikach.

9. Najlepszą tego ilustracją jest…

Moje czoło z prawej strony, prawa noga na wysokości kolana… nie, nie oczywiście że chodziłem po chodnikach, grzecznie i cały czas do przodu. A że czasami na drodze pojawiały się schody, generalnie chyba niczym szczególnym w tym temacie się nie wyróżniałem. No może najwyżej częściej bywałem chory. Angina to była moja specjalność.

10. Twoje życzenie do komendanta Hufca.

Spraw druhu Tomu żeby mi mój komputer zechciał dzisiaj do mnie przemówić… Oj chyba muszę pomyśleć o innym życzeniu, nie zadziałał.

Rozmowę przeprowadziła Redakcja.

Harcerstwo trzeba pokochać

HSI postanowiło poprosić kilku byłych komendantów Hufca ZHP Otwock o podzielenie się refleksjami dotyczącymi ich pracy na komendanckiej funkcji. Z Druhem Władysławem Setniewskim spotkaliśmy się niedzielnego wieczora. Oto czym zechciał się z Wami podzielić.

Rozmowa z Druhem hm. Władysławem Setniewskim. Komendantem Hufca ZHP Otwock w dniach 28 listopada 1982 r. – 15 marca 1985 r.

HSI: Przygotowaliśmy dla Druha dwa zestawy pytań: łatwiejszy i trudniejszy. Który zestaw Druh wybiera?

Władysław Setniewski: Dla mnie nie ma trudnych pytań. Tylko czasem odpowiedzi mogą być trudniejsze…

HSI: Dla wielu młodych drużynowych jest Druh nową twarzą w Hufcu Otwock. Spróbujmy obalić ten mit. Proszę opowiedzieć o funkcjach, które Druh pełnił w naszym Hufcu.

WS:Przygodę z harcerstwem rozpocząłem w warszawskiej wodnej drużynie. Do otwockiego harcerstwa trafiłem w 1957 roku. Po letnich obozach kolega opowiedział mi o swoim obozie. Namówiony przez niego poszedłem na wrześniową zbiórkę 15 Drużyny Harcerskiej im. Piotra Pomiana przy Szkole Podst. nr 6 w Otwocku. Drużynowym był Jerzy Kudlicki. Na początku mnie zraził, bo przywitał się ze wszystkimi lewą ręką, a ze mną prawą (jeszcze nie zdążyłem mu powiedzieć, że byłem wcześniej harcerzem).

HSI: Jak druh wspomina pierwszą zbiórkę?

WS:Wspominam bardzo miło. Dowodem tego jest fakt, że zostałem w harcerstwie do dziś i mogę tu z wami rozmawiać. W tej drużynie byłem zastępowym zastępu „Jelenie”. Smak harcerstwa poczułem kiedy mój drużynowy, druh Jurek powiedział: „słuchaj, pojedziesz na kurs drużynowych”. W 1959 roku pojechałem na pierwsze M.A.K.I. (Mazowiecka Akcja Kształcenia Instruktorów). Wiecie, że do dziś mam plakietkę z tamtych „maków”? W latach 60. powtarzały się „maki”, ale to już nie było to samo. Moją próbę instruktorską „błogosławiła” Zosia Zakrzewska – pierwsza Naczelniczka po odnowie harcerstwa. Pamiętam, że zastała mnie przy szorowaniu wielkiego, 100 litrowego gara.

HSI: Była to mazowiecka akcja kształceniowa. Teraz takich regionalnych akcji jest bardzo mało i nawet sąsiadujące ze sobą Hufce mało się znają. Czy wtedy czuło się wspólnotę harcerzy z terenu Mazowsza?

WS:Tak. Zdecydowanie tak. Środowiska nie były zamknięte. Można było poznać dużo ludzi i wymienić się doświadczeniami. Taka wymiana doświadczeń była szczególnie cenna dla nowych drużynowych. Takich, jakim wtedy byłem ja. Po skończonym kursie, w 1959 roku założyłem swoją drużynę – 81 Drużynę Harcerską im. Tadeusza Zawadzkiego – „Zośki” w Szkole Podst. nr 4 (założenie własnej drużyny było wymogiem po zakończonym kursie). Później, przy naszej drużynie powstała 18 Drużyna Harcerek im. Jana Bytnara „Rudego” oraz drużyna zuchowa. Przekształciło się to w szczep im. Szarych Szeregów. Moją przyboczną była Basia Czerniak i Teresa Świniarska – mama Tomka Lubasa.

Zwyczajem wtedy było, że drużyny nieparzyste były zarezerwowane dla drużyn męskich, a parzyste dla żeńskich.

HSI: Skąd taka popularność szaroszeregowych bohaterów?

WS:Na naszych terenach w czasie okupacji aktywnie działały Szare Szeregi. Wielu tych harcerzy po wojnie tu zostało. Dużo szaroszeregowych kontaktów zawdzięczam właśnie Jurkowi, który tymi ideami mnie tak „napakował”, że to we mnie zostało do dzisiaj. Właściwie wszyscy kręciliśmy się wokół bohaterów szaroszeregowych.

HSI: Czy już wtedy był Druh instruktorem?

WS:Nie. Zobowiązanie Instruktorskie złożyłem w 1960 roku. Prowadziłem od roku drużynę, było już po wizytacji, zamknięciu próby. W 1961 roku zostałem członkiem Komendy Hufca. o tego czasu przez wszystkie lata (aż do 1985 roku) działałem w Hufcu.

HSI: Czym się Druh przez ten cały czas zajmował?

WS:Byłem bardzo aktywny. Robiłem rozmaite rzeczy. Przez dwie kadencje byłem Komendantem Hufca, zastępcą Komendanta, członkiem Rady Hufca. Zajmowałem się pionem programowym i kształceniowym. Opiekowałem się drużynami rejonu „miasto” (drużyny z Otwocka), rejonu „wieś” (drużyny z okolic Otwocka).

HSI: Czy przez ten czas pracował Druh na pierwszej linii z harcerzami?

WS:Zdecydowanie. Od 1965 do 1980 roku byłem drużynowym 109 Drużyny Harcerskiej o profilu „czerwone berety” przy Szkole Zawodowej w Glinie. Później drużyna przyjęła nazwę „Azymut” trochę po wojskowemu, trochę po harcersku. Śladem, jaki ta drużyna zostawiła po sobie są urządzenia w bazie obozowej w Przerwankach – domki i pawilon kuchenny.

Bez tej drużyny Przerwanek by nie było.

HSI: W jaki sposób wyglądała akcja szkoleniowa w Hufcu?

WS:Szkolenie odbywało się na każdym szczeblu. Kursy zastępowych „leciały” non stop. Tak samo kursy przybocznych i drużynowych. Kadra tych kursów była uzupełnieniem kadry Hufca. W wyniku tych kursów wyrosło bardzo dużo dobrej kadry, dobrych instruktorów. Jedną z nich jest Ala Azulewicz (obecna Wiceprzewodnicząca Rady Miasta), późniejsza moja zastępczyni, gdy pełniłem funkcję Komendanta Hufca.

HSI: Kiedy Druh przestał działać w Hufcu?

WS:W 1985 roku nieżyjący już druh Piotr Grzązek – zastępca Naczelnika ZHP złożył mi propozycję nie do odrzucenia: „słuchaj, może byś pojechał na Głodówkę?”. Byłem Komendantem Hufca i podlegałem pewnym rygorom. Nie ukrywam, że było to dla mnie pewne wyzwanie. Z nudów zacząłem robić tam różne dziwne rzeczy: założyłem wodę, ogrodziłem teren, wybudowałem kuchnię i zaplecze oraz w końcu nowy, 40 miejscowy budynek.

HSI: Czy miał Druh przez te lata „zesłania” kontakt z Hufcem?

WS:Ludzi pracujących w Hufcu znałem już coraz mniej (w końcu na „Głodówce” byłem 17 lat), ale cały czas utrzymywałem z nimi kontakt. Jak coś się działo w Hufcu albo w mieście, to wiedziałem to najpóźniej następnego dnia, a czasami wcześniej.

HSI: W „Przecieku” z kwietnia 2001 zamieściliśmy wyniki spisu harcerskiego. Harcerzy było wtedy ponad 4.000. Czy to możliwe?

WS:Oczywiście. W latach 60. Hufiec w powiecie otwockim liczył średnio 6.000 – 10.000 harcerzy, 450 instruktorów, ponad 20 drużyn NS (Nieprzetarty Szlak). Nie było szkoły bez harcerstwa. Poza tym powstawały drużyny poza szkołami. Jedną z takich drużyn prowadził Sławek Dąbrowski do niedawna Prezydent Otwocka. Trzeba jednak powiedzieć, że wtedy Hufiec obejmował trochę większy teren. M.in. do nas należał również Sulejówek. Jego Komendantką jest teraz Ania Drężek – moja harcerka.

W 1975 roku powstały małe hufce gminne (np. Hufiec Józefów, Celestynów, Wiązowna, Karczew, Sulejówek, które liczyły po kilka drużyn) i sytuacja się zmieniła.

W 1985 druhowi Zbyszkowi Bugajowi przekazałem Hufiec, w którym było 2.500 harcerzy.

HSI: Dlaczego Druha zdaniem jest nas teraz tak mało?

WS:Mam świadomość, że harcerstwo nie jest dla każdego. Żeby zrozumieć istotę harcerstwa trzeba je pokochać. Bez tego się nie da. Podobnie jak można zrobić nic dla Polski jeżeli nie pozna się jej historii. Nie będzie wiadomo dlaczego trzeba się jej poświęcić. Jeżeli nie będziemy mieli świadomości pochodzenia harcerstwa, to nie będziemy mogli go zrozumieć. Ludzie, którzy tworzyli harcerstwo na ziemiach polskich wiedzieli po co to robią. To byli wzorowi ludzie – niedoścignione dla nas wzory.

Wtedy to rozumieliśmy i dzięki temu byliśmy silną organizacją.

HSI: Co jest teraz dla Hufca najpilniejsze?

WS:Potrzebne nam są trzy rzeczy: kształcenie, kształcenie i jeszcze raz kształcenie. Trzeba wprowadzić ciągłą akcję szkoleniową dla instruktorów i harcerzy starszych na poziomie przewodnika. Mogą to być nawet ludzie 15 – 16 letni. Powinni się już teraz uczyć. Jeżeli przyjdzie im objąć funkcję drużynowego będą do niej przygotowani.

Równie ważną rzeczą jest podtrzymywanie kontaktów z byłymi harcerzami i kombatantami. Można się wiele od nich nauczyć.

Trzeba też wykształcić w młodych instruktorach poczucie wewnętrznej dyscypliny. Dyscypliny, która będzie kazała im dotrzymać danego słowa, nie zawieść w potrzebie, wykonywać polecenia przełożonych. Pamiętam, że taką dyscyplinę instruktorzy kiedyś mieli. Jest ona niezbędna do dobrego pełnienia harcerskiej służby. Musimy do tego wrócić, jeżeli chcemy wychować odpowiedzialnych ludzi.

HSI: Dziękujemy za rozmowę i życzymy zrealizowania harcerskich planów Druha w naszym Hufcu.

Opowieści Druha Władysława Setniewskiego w niedzielne popołudnie wysłuchali: Sylwia Strzeżysz i Mirek Grodzki.
Otwock, 26/05/2002, Dzień Matki

Wspomnienia innych Komendantów Hufców: Tomasz Grodzki, Jerzy Kudlicki, Zbigniew Bugaj.

Pejzaże Harasymowiczowskie na Ługach

Na ostatniej zbiórce drużynowych i przybocznych mieliśmy okazję poznać druhny Iwonę i Olę Dubickie, które od ponad roku prowadzą drużynę harcerską na osiedlu Ługi.
Dziś na łamach „Przecieku” druhny opowiadają o swojej działalności, dorobku i planach.

To swoisty ewenement, że tak blisko nas działa drużyna, z której istnienia mało kto zdawał sobie sprawę. Jak doszło do jej powstania?

Iwona Dubicka: To dość długa historia… Bardzo długo byłam związana ze środowiskiem ZHR. Jednak działalność „Ostoi”, bo tak nazywa się nasza drużyna, rozpoczęła się w marcu zeszłego roku. Początkowo chciałyśmy współ-pracować z hufcem ZHR Anin-Wawer. Jednak jako instruktorka hufca Otwock uznałam, że taka forma współpracy jest bardziej naturalna, miedzy innymi ze względu na lepsze możliwości integracji, bo dla naszych harcerek dojazd do Wawra był sporym utrudnieniem..

W jakim wieku są dziewczęta?

Ola Dubicka: W drużynie jest 13 osób. Dwie dziewczynki chodzą do czwartej klasy, pozostałe są troszkę starsze. Od września planujemy utworzenie zastępu młodszo-harcerskiego.

Czy pracujecie zastępami?

O.D.: Nie, wszystko robimy wspólnie, w obrębie drużyny istnieje jak na razie jeden zastęp – Szopy.

Skąd ta nazwa?

O.D.: Zrodziła się na obozie, kiedy to przez dwa dni lał deszcz a my siedziałyśmy w szopie, próbując wymyślić jakąś nazwę. Ponieważ szopa i deszcz były motywami przewodnimi – ktoś rzucił „Szopy” i tak już zostało. Przy mundurze nosimy frędzle, symbolizujące szopi ogon.

Niektóre drużyny naszego hufca mają problemy lokalowe, nie wszystkim udało się zdobyć harcówkę. Czy ta trudność dotyczy także „Ostoi”?

I.D.: Nie, mamy swoją harcówkę przy kościele na Ługach.

O.D.: Same ją urządziłyśmy, dziewczyny osobiście pomalowały ściany. Staramy się stopniowo urządzać ją tak, aby było jak najprzyjemniej się w niej spotykać. Naszym podstawowym meblem jest ogromny fotel.

Zajmujecie się jakąś konkretną specjalnością?

I.D.: Chcemy być drużyną wędrowniczo-ekologiczną. Złożyłyśmy już meldunek w hufcu. W ramach naszej działalności ekologicznej sprzątnęłyśmy las na Ługach. To taka nasza doroczna akcja, również zarobkowa. W ten sposób w zeszłym roku zdobyłyśmy pieniądze na obóz.

O.D.: Planujemy także zająć się innymi problemami ekologicznymi osiedla, między innymi segregacją odpadów.

Drużyna jest dość młoda, jednak z pewnością ma już swoje zwyczaje i obrzędowość. Możecie o nich opowiedzieć?

O.D.: W chwili obecnej jesteśmy w fazie wybierania bohatera. Na początku każdej zbiórki śpiewamy naszą ulubioną piosenkę – „Pejzaże harasymowiczowskie”, zapalamy trzy świece, w których dopalają się sosnowe igły. Zaprojektowałyśmy także rodzaj loga drużyny, które umieścimy na koszulkach od munduru polowego.

Co zdecydowało, że właśnie „Pejzaże” są ulubioną piosenką drużyny?

O.D.: Razem z mamą od wielu lat jeździmy na obozy do Mochnaczki Niżnej. Tam też w zeszłym roku odbył się pierwszy obóz „Ostoi”. W „Pejzażach” jest mowa o miejscach, które odwiedziłyśmy i pokochałyśmy. Był to taki spontaniczny wybór.

Jakie są wasze tegoroczne plany obozowe drużyny?

O.D.: Ponownie udamy się do Mochnaczki – to piękne miejsce i dziewczynom się podoba. Poza tym można tam fantastycznie pochodzić po górach.

Czy bierzecie udział w jakichś imprezach cyklicznych?

I.D.: Oczywiście. Właśnie jesteśmy w trakcie wykonywania zadań przedrajdowych do rajdu w Pionkach. Byłyśmy na nim z drużyną rok temu oraz wiele razy wcześniej. Impreza trwa trzy dni. Pierwszego drużyny prezentują się, drugiego odbywa się sam rajd. Trwa on ok. 12 godzin i ma formę gry terenowej. Ostatni dzień to czas na rozdanie nagród i mszę.

O.D.: Współpracujemy także z Kołem Sybiraków Praga Północ. Organizujemy przedstawienia bożonarodzeniowe, starając się jednocześnie jak najwięcej od tych ludzi nauczyć.

Jakie są wasze palny na najbliższą oraz dalszą przyszłość?

I.D.: Zależy nam na integracji ze środowiskiem hufca. Chcemy wziąć udział w planowanych imprezach zbiorowych. Ola chce wziąć udział w kursie wychowawców kolonijnych.

O.D.: Obecnie jestem w trakcie przygotowywania strony internetowej drużyny. Ponadto wspólnie z dziewczynami chcemy stworzyć folder o drużynie i okolicy, w której działa. Stałby się on taką naszą wizytówką, którą wręczałybyśmy poznanym ludziom jako pamiątkę.

Życzę wytrwałości w służbie harcerskiej. Dziękuję za rozmowę.

Ola Kasperska

Bądźmy wyraźni, bądźmy czytelni

Pod tym hasłem w dniach 6 – 9 grudnia 2001 w Warszawie odbył się XXXII Zjazd ZHP. Zjazd zbiera się co 4 lata. Jest najwyższą władzą w naszym Związku.

Ocenia ustępujące władze, przyjmuje główne cele strategiczne na najbliższe 4 lata i wybiera nowe władze, które za zrealizowanie tych celów będą odpowiedzialne.

Zjazd poza ważnymi uchwałami programowymi i wyborem nowych władz ZHP wprowadził kilka istotnych zmian do Statutu ZHP. Wasze ulubione HSI postarało się o przybliżenie Wam zmian, które dotyczą bezpośrednio nas – Hufca Otwock.

A któż inny może o tym opowiedzieć jak nie współtwórca nowych zapisów statutu – druh Piotr Borys. Zapraszamy do lektury wywiadu.

Mirek Grodzki: Był druh członkiem GK ZHP. Jak to jest pełnić taką funkcje?

Piotr Borys: Byłem członkiem GK przez 8 lat – w latach 1994-2001. Zajmowałem się głownie sprawami zagranicznymi, jako komisarz zagraniczny ZHP, a w ostatnim roku – również komunikacją wewnątrzzwiązkową oraz nadzorowałem pracę Biura GK i Działu Promocji i Informacji. Wiele się w trakcie tych 8 lat nauczyłem, miałem też swoje sukcesy i niepowodzenia. Trudno odpowiedzieć na tak ogólne pytanie „jak to jest pełnić taką funkcję?”. To duże wyzwanie i świetna okazja do nieustannego kształcenia. I za to chciałbym bardzo podziękować moim szefom i współpracownikom w GK.

MG: Kierował druh pracami zespołu, który opracowywał zmiany do istniejącego statutu. Jakie zmiany będą dotyczyły bezpośrednio hufca?

PB: Przede wszystkim – zjazd sprawozdawczy hufca. Oprócz zjazdów zwykłych organizowanych, tak jak dotąd, co 4 lata, w połowie kadencji wszyscy aktywni instruktorzy hufca będą się spotykali na zjazdach sprawozdawczych. Będą na nich oceniać pracę hufca w połowie kadencji i udzielać absolutorium komendzie hufca. W wypadku nieudzielenia absolutorium będą też zmuszeni do wyboru nowej komendy hufca.

Po drugie – zjazd określił, że funkcję komendanta hufca będzie można pełnić przez nie więcej niż dwie kolejne pełne kadencje. Oznacza to konieczność większego myślenia o wychowaniu swojego następcy i uwalnia niektóre hufce od rytuału wybierania od wielu kadencji tych samych komendantów. Oznacza to również, że obecni komendanci hufców będą mogli na zjazdach za 2 lata kandydować po raz ostatni na tę funkcję (oczywiście będą mogli wrócić po kolejnej kadencji).

Po trzecie – zjazdy hufców będą mogły wybrać skarbników hufców (jako członków komend hufców). Będą to osoby odpowiadające za gospodarowanie finansami i majątkiem na poziomie hufca.

Po czwarte – dla hufców, które nie mają własnego sądu harcerskiego, sądem właściwym w obu instancjach będzie sąd harcerski chorągwi, a nie – jak dotąd – sąd harcerski chorągwi i Naczelny Sąd Harcerski.

I po piąte – znaczna część dotychczasowych kompetencji komendanta hufca stała się kompetencjami władzy kolegialnej – komendy hufca. Urosła więc rola komendy i wszystkich jej członków.

MG: Opuszcza druh GK. Jakie ma druh plany na przyszłość?

PB: Podjąłem decyzję o niekandydowaniu do Głównej Kwatery, bo jestem bardzo przywiązany do koncepcji limitu dwóch kadencji i uznałem, że powinienem zacząć od siebie ten limit stosować. Zwolniłem tym samym miejsce dla nowych, mam nadzieję lepszych, członków GK. Cieszę się, że odchodzę w dobrym momencie, w dobrej atmosferze i że jest to moja własna decyzja. Jestem oczywiście nadal czynnym instruktorem Związku i mam nadzieję, że znajdę sobie jakieś nowe pole służby. Na razie chciałbym dać sobie na to nieco czasu, by móc z dystansem spojrzeć na swoją dotychczasową działalność.

MG: Dziękuję za rozmowę.

Wywiad z Wampirem

HSI: Jak czujecie się po festiwalu, w momencie gdy to duże przedsięwzięcie wreszcie się już odbyło?


Ewa Krzeszewska: Ja jestem dumna, wiem że to mało skromne, ale była to pierwsza taka impreza, za która czułam się całkowicie odpowiedzialna, choć przecież nie robiłam wszystkiego sama. Słyszałam kilka pochlebnych opinii o festiwalu – to było bardzo miłe. Jeżeli kiedyś miałam jakiekolwiek wątpliwości, to teraz nie ma po nich śladu.

Ola Kasperska: Na pewno jest satysfakcja, że właściwie wszystko się udało tak jak trzeba i nie wydarzyła się żadna katastrofa. Ale czuję też ulgę, że już jest po wszystkim. Teraz Można się już tylko cieszyć tym, co było, a nie martwić o to, co może się nieplanowanego wydarzyć.

HSI: A wydarzyło się?

O.K.: Prawdę mówiąc, to chyba obeszło się bez większej katastrofy. Tylko frekwencja mogła być wyższa. Liczyłyśmy na większy – poprawka – jakikolwiek odzew ze strony hufców ościennych. Szkoda, że tak się nie stało, bo festiwal z pewnością jest doskonała okazją do wspólnej zabawy i lepszego poznania się.

HSI: Zaciekawiła mnie nazwa. „Wampiriada” brzmi raczej złowieszczo. Może wystraszyli się? Skąd pomysł na taką właśnie nazwę dla tej imprezy i do czego się odnosi?

E.K.: Wystraszyli się? Hm… być może. Jeżeli chodzi o nazwę to narodziła się podczas jednego z naszych spotkań, kiedy próbowałyśmy coś postanowić. Nazwa wypłynęła samoistnie, gdy zdecydowałyśmy się na konwencję Halloween. Wampiry, Wampiraida, Halloween – to się łączy.

HSI: Nie ma działania bez idei, a idea – jak wiadomo – musi się narodzić. Jak doszło do tego, że „Wampiriada” się odbyła?

O.K.: Pierwsze hasło padło na wyjazdowej zbiórce drużynowych i funkcyjnych hufca, jeszcze w lutym. Wtedy każdy z obecnych miał powiedzieć, co jest w stanie zrobić dla środowiska. Jakoś tak wyszło, że wpadł nam do głowy ten festiwal. Później obie wpisałyśmy sobie to przedsięwzięcie w plan próby na stopień Przewodnika i … klamka zapadła.

HSI: Festiwal ze strony widza wyglądał na bardzo dopracowany. Możecie powiedzieć, co sprawiło wam najwięcej trudności?

E.K.: Gdy już organizacja przedsięwzięcia ruszyła pełną parą okazało się, że jest mnóstwo rzeczy, które trzeba zrobić, a przede wszystkim nad nimi zapanować. Dla Nas obu to było nowe doświadczenie i obie byłyśmy zielone w tym temacie. Co rusz ktoś przychodził i podpowiadał, że trzeba zrobić to, czy tamto. Ale jak sama powiedziałaś festiwal wyglądał na dopracowany, wiec chyba się udało. Była jeszcze kwestia pieniędzy, sponsorów. Trudno jest pójść do firmy i po prostu poprosić o pieniądze, ale niektórzy okazywali się bardzo życzliwymi osobami i cały stres mijał.

HSI: Czy zorganizowanie festiwalu wymaga dużych nakładów środków finansowych?

O.K.: Najdroższym elementem było nagłośnienie, sfinansowane w całości przez Komendę Hufca. Ogólnie rzecz biorąc, starałyśmy się pozyskać jak najwięcej sponsorów. W ten sposób większość dekoracji mogłyśmy wykonać dzięki życzliwości pana Andrzeja Morawskiego z firmy Morand – pozostałą część pokryły wpłaty uczestników.

E.K.: Bardzo ważną rzeczą na festiwalu są nagrody, chciałyśmy, aby były one atrakcyjne, więc zwróciłyśmy się do Tygodnika Otwockiego, który ufundował pierwszą nagrodę – gitarę. Karimaty – drugą nagrodę – dostałyśmy od Tomka Kuczyńskiego, a od sklepu muzycznego Otwrock otrzymałyśmy płyty kompaktowe.

HSI: Finanse i sponsoring to dość drażliwa kwestia. Jakie było nastawienie potencjalnych sponsorów wobec waszej propozycji?

O.K.: Sądzę, że na ogół raczej przychylne. Przecież nie chodziło o jakieś astronomiczne kwoty.

E.K.: Bardzo dużo zależało od chęci, jeżeli ktoś był przychylny naszej idei to można było załatwić decyzję np. Komendy przez telefon, jeżeli nie osoby zasłaniały się biurokracją

HSI: Czy jesteście zadowolone z efektu, jaki wywołała „Wampiriada”?

E.K.: To się okaże trochę później, zależy od tego, jak będzie wspominany. Tak na gorąco to mogę powiedzieć, że tak.

O.K.: Chyba tak, chociaż ciężko mi to obiektywnie ocenić. Po prostu wkład pracy jakby nieco przesłaniał mi efekt.

HSI: Czy „Wampiriada” stanie się od tej pory stałą pozycją w kalendarzu hufca?

O.K.: Nie mówię tak, nie mówię nie. Nie chciałabym w tej chwili podejmować takiego zobowiązania, ale jak to w życiu – wszystko się może zdarzyć. Nawet festiwal. HSI: Czego wam życzyć?

E.K.: Motywacji, żeby w przyszłym roku zaistniała „Wampiriada”, bo wydaje mi się, że potrzeba takich imprez.

O.K.: Chyba przede wszystkim cierpliwości i wytrwałości do dalszej harcerskiej pracy.

HSI: Dziękuję za rozmowę.

HSI

Mój idaeł kobiety

Można powiedzieć, że „na arenie hufcowej” zaistniałeś dość dawno. Jak to się stało, że wskoczyłeś w harcerskie bojówki i beret ?

Harcerskie początki wyssałem z „mlekiem matki” – oboje rodzice byli przez wiele lat czynnymi instruktorami – nawet poznali się w harcerstwie. Moją pierwszą jednostką była gromada zuchowa „Rozśpiewane Krasnale”, prowadzona przez dh. Ewę Wawrzynowską w Szkole Podstawowej nr 2.

Zostało Ci coś z tego „rozśpiewania”? Albo z krasnala?

Raczej nie… Gromada po kilku latach przestała działać a ja straciłem kontakt z harcerstwem. A śpiewać jak nie potrafiłem tak i nadal nie potrafię .Powróciłem po latach, już jako pełnoletnia osoba. Było to w 1997 roku, gdy wziąłem udział w kursie łączności na SAS-ie w Perkozie. Na ten wyjazd namówił mnie dh Bogdan Kusina.

Czy patrząc z perspektywy czasu uważasz ten moment za przełomowy?

Na pewno tak. Po powrocie z obozu uczestniczyłem w zbiórkach 126 DHS, prowadzonej wtedy jeszcze przez Maćka Wojtasiewicza. Od razu czułem w tym podstęp bo już w październiku zostałem wybrany na Szefa Harcerskiego Klubu Łączności „Pająk”, którym jestem do chwili obecnej. Cały scenariusz mojej „kariery” został przez dh Bogdana bardzo szczegółowo zaplanowany. Sytuację to można uznać za wręcz podręcznikowy schemat zdobycia, przeszkolenia i wykreowania swojego następcy. Cały czas mogłem z jego strony liczyć na ogromne wsparcie – jest przecież Instruktorem z ogromnym doświadczeniem – od nikogo wcześniej ani później nie dowiedziałem się tyle o łączności, harcerstwie i życiu. Nadal często mam przyjemność się z Nim spotykać i za każdym razem dowiaduję się czegoś nowego.

Można powiedzieć – błyskawiczna kariera. Jak wspominasz swoje przyrzeczenie?

Chyba – niestety – błyskawiczna. Zostałem od razu rzucony na głęboką wodę, nie mając praktycznie żadnego zaplecza od strony harcerskiej. O ile z łącznością jakoś sobie radziłem to od strony obrzędowej i organizatorskiej miałem wiele do nadrobienia. Oczywiście cały czas miałem i mam do pomocy wspaniałych współpracowników – Kasię i Anię Czerniak, Maćka Michalczyka, Maćka Wojtasiewicza i oczywiście Tomka Lubasa, bez którego na pewno bym sobie nie poradził.

Moje przyrzeczenie było jedynym w swoim rodzaju. Odbyło się na zamku w Czersku, w całkowitym zaskoczeniu i konspiracji przede mną. Ja sam byłem zaangażowany w przygotowanie przyrzeczenia dla Maćka Michalczyka i nie miałem żadnego pojęcia że wezmę w nim udział po drugiej stronie. Całością dowodził Maciej Wojtasiewicz. Wszystko zaczęło się od „zniknięcia” jednej z harcerek – to nie była Twoja siostra ?

Ile razy mam powtarzać, że Marysia Mikulska nie była, nie, jest i chyba nie będzie moją siostrą?!

Na poszukiwania wyruszyli wszyscy zgromadzeni podzieleni na kilka zespołów. Jednym zespołem dowodził Maciek Michalczyk. Tuż za murami został przez nas złapany, związany i sturlany z nasypu. I tu się zaczęło – w samochodzie zaczął wyć alarm, ktoś krzyknął „złodzieje” wszyscy się rozbiegli, ja miałem poczekać przy wyjącym aucie na kluczyki i pilota do alarmu. Z kluczykami wrócił Maciek W., blady i przerażony – stwierdził, że drugi Maciej spadając wpadł na drzewo i nie oddycha. Przestało być wesoło – wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy do najbliższej stacji zadzwonić – wtedy jeszcze nikt nie miał telefonu komórkowego. Tam jednak telefonu nie znaleźliśmy, Maciej zadecydował, że wracamy i sami zawiedziemy rannego do szpitala. Kiedy wjechaliśmy na teren Zamku wszystko było już przygotowane – wszyscy stali w kręgu z zapalonymi świecami, Maciek już czekał, ja miałem się szybko przebrać w mundur .

Nie wiem czy ktoś inny miał takie przeżycia w czasie przyrzeczenia – dla mnie było to niezapomniane wrażenie. Dziękuję też Asi Kuczyńskiej, która w odpowiednim momencie położyła mi rękę na ramieniu!

Przejdźmy teraz do bardziej prozaicznego tematu – nauki. Czym zajmujesz się jako student?

Studiuję na Wydziale Elektroniki i Technik Informacyjnych Politechniki Warszawskiej. Właśnie zaczynam 8 semestr nauki. Moja specjalizacja to „Systemy i Sieci Telekomunikacyjne”. Wydział wybrałem jeszcze przed wyjazdem na obóz do Perkoza, ale specjalizację dużo później. Początki nauki były bardzo trudne – dużo matematyki i elektroniki, ale jak już się przez to przeszło to dalej było naprawdę przyjemnie. Wszyscy jednak narzekamy tam na permanentny brak kobiet – na moim semestrze jest … jedna.

Czy wybór kierunku studiów miał związek z twoją łącznościową pasją?

Można tak powiedzieć. Od dawna interesuję się krótkofalarstwem. Chociaż wiedza akademicka ma się nijak do łącznościowej praktyki, ale przynajmniej studiuję to, co lubię i to, co sprawia mi przyjemność. Na uczelni poznałem teorię pola elektromagnetycznego, budowę typowego wzmacniacza i anteny, nie mówiono jednak jak sprawnie rozstawić maszt i jakie miejsce wybrać aby uzyskać najlepsze wyniki radiowe.

Co uważasz za swoje największe osiągnięcie?

Chyba znalezienie sposobu na połączenie zainteresowań, hobby, nauki i pracy – przecież wszystko obraca się wokół szeroko pojętego radia. Jestem krótkofalowcem, szefuję Klubowi Łączności, studiuję telekomunikację i pracuję jako… informatyk. Powodem do dumy są chyba też uprawnienia, które zdobyłem – mam Świadectwo Uzdolnienia Radiooperatora w Służbie Amatorskiej klasy A – tzn. musiałem wykazać się biegłością nadawania i odbioru telegrafii.

Klub łącznościowy organizuje kurs łączności. Opowiedz o tym szerzej.

W najbliższym tygodniu rozpoczyna się kurs nauki telegrafii (alfabetu Morse’a). Umiejętność ta niezbędna jest do zdobycia Licencji Radioamatorskiej I klasy. O ile zdobycie wiedzy teoretycznej potrzebnej do zdania egzaminu nie sprawia ogromnych problemów, to nauka „titania” jest długą, trudną i żmudną pracą. Należy poznać brzmienie liter, cyfr i znaków specjalnych. Kursant musi umieć odebrać nadawany tekst na słuch i zdążyć go zapisać, musi też umieć podobny tekst nadać.

Równolegle z nauką telegrafii powtarzany będzie materiał teoretyczny.

Bez względu na to czy aktualnie kurs trwa czy nie serdecznie zapraszamy na zajęcia Klubu Łączności – na rozpoczęcie przygody z łącznością zawsze jest dobry dzień. Zajęcia odbywają się dwa razy w tygodniu – we wtorek i czwartek w godz. 18 – 20. Instruktorem prowadzącym jest dh Tomek Lubas, kurs telegrafii poprwadzi dh Krzysiek Krzeszewski.

Prowadzisz dość intensywne życie. Znajdujesz w nim czas na bezpośrednie kontakty z ludźmi, np. kobietami ?

Znajduję czas na spotkania i z ludźmi i z kobietami J . Uprzedzając kolejne pytanie – nie mam żadnej specjalnej kobiety na oku. Cały czas jestem otwarty na wszelkie propozycje. Ważne jest tu słowo „bezpośrednie”. O ile kontakt „wirtualny” może być początkiem ciekawej znajomości, to różnego rodzaju „chat’y” w żaden sposób nie mogą i nie powinny zastępować bezpośredniego kontaktu. Nie ukrywam, że sam jestem użytkownikiem Gadu-Gadu i codziennie z jego pomocą kontaktuję się z przyjeciołmi – to jednak zawsze mamy możliwość spotkania się w rzeczywistości!

O ile w ciągu tygodnie nie mam ani czasu ani siły na wychodzenie z domu, o tyle w weekend staram się zawsze zrobić coś ciekawego. Kilka tygodni temu zostałem zarażony grą w kręgle – świetna zabawa niestety bardzo kosztowana. Dopóki pozwalała na to pogoda starałem się codziennie przejechać kilkanaście kilometrów na rowerze. Teraz ze względu na porę roku przenoszę się na … basen.

Mojego życia nie nazwał bym intensywnym – raczej monotonnym. Pobudki o tej samej porze, te same twarze w pociągu, długi dzień pracy i powrót do domu. Dla większości starszych osób to nie żadna nowość – ale mnie to nadal bardzo męczy.

Czy masz jakiś ściśle określony ideał kobiety?

Na ten temat można by przeprowadzić osobny wywiad – bo nie da się w jednoznaczny sposób odpowiedzieć na to pytanie. Najłatwiej jest powiedzieć, że kobieta powinna mieć w sobie to „coś” – ale to było by zbyt banalne. Na pewno należy rozdzielić sprawy wyglądu, powierzchowności od tego co kobieta ma w głowie, jak się zachowuje, co myśli itd. O ile to pierwsze zawsze odgrywa decydujące znaczenie w momencie poznania – dopiero później można dowiedzieć się czegoś więcej o jej wnętrzu. Zwracam także bardzo dużą uwagę na grę ciała – może się przeceniam, ale uważam, że jestem w stanie dowiedzieć się bardzo dużo o kobiecie przez pewien czas ją obserwując.

Ale wracając do sedna :

175 cm wzrostu, maksymalnie 25 lat, nie może być anorektycznie chuda, najlepiej aby miała krągłe uda, i długie maksymalnie kręcące się włosy, kolor generalnie bez znaczenie – choć lepiej jak by były jasne, musi studiować i mieć dobrze określony plany na przyszłość. Powinna wiedzieć czego chce w życiu, ale nie powinna za wszelką cenę dążyć do dominacji. Do tej pory jeszcze osobiście takiej bliżej nie poznałem Zna ktoś może taką (mój e-mail: mosuch@elka.pw.edu.pl)

Plany na najbliższą przyszłość?

W lutym mam zamiar bronić swoją pracę inżynierską. To jest na razie mój jedyny realny plan, któremu wszystko jest i będzie podporządkowane. Kiedyś powiedziałem sobie, że skończę te studia choćby nie wiem co. Jeżeli będzie taka konieczność to zrezygnuję także z pracy i zawieszę działalność w Hufcu. Po obronie mam zamiar udać się na zasłużony urlop na narty. Wtedy będę miał chwilę czasu zastanowić się co dalej, w jakiej formie kontynuować studia i pracę . W sumie mamy już październik, więc wcale nie mam aż tak dużo czasu na przygotowania i naukę.

No cóż – życzę powodzenia i dziękuję za rozmowę.

Dzięki, do zobaczenia.

Ola Kasperska

Pomoc, plotki i… SANEPID

Na pytania Oli Kasperskiej odpowiada Komendant Zgrupowania, Tomek Grodzki

Jak się czujesz w roli Komendanta Zgrupowania?

Tomasz Grodzki: Uważam, że jest fajnie. Jednak jestem trochę zmęczony. Zmęczyły mnie ostatnie wizytacje. Nie bez znaczenia było też wezwanie SANEPIDu, ale nie jest źle.

OK: A dzisiejsza (17.07 przyp. Klepacza) zaraza?

TG: Trudno było odnaleźć się w roli szefa obozowiska uchodźców. Wykończyło mnie to psychicznie. Jednak na szczęście dobrze się skończyło, trochę sensacji żołądkowych i pół dnia chodzenia z SANEPIDem, tłumaczenia i pokazywania różnych rzeczy.

OK: Zgrupowanie stało za tobą murem… Wasza współpraca chyba jest udana?

TG: Znamy się od wielu lat i ewentualne problemy rozwiązujemy od ręki, nie ma niepotrzebnych zatargów. Jestem zadowolony z zespołu kucharek, które są z nami pierwszy raz, a są bardzo chwalone przez wszystkie kontrole. W kuchni jest wszystko OK. Rożnie natomiast bywa z obozami. Komendanci są mniej lub bardziej skorzy do współpracy. Nie ma jednak sytuacji bez wyjścia.

OK: To znaczy?

TG: Przede wszystkim obozom z zewnątrz pozostawiam wolną rękę w realizacji programu. Jednak chciałem mieć większy wgląd w pracę obozów z Otwocka. Troszkę przeszkadzał mi brak doświadczenia niektórych członków kadry obozów oraz takie ogólne przekonanie kadry programowej, że wszyscy robią najlepiej. A nie zawsze tak jest, a ja chętnie służę pomocą.

OK: O jakiej pomocy myślisz?

TG: Żeby po prostu ktoś przyszedł i powiedział, w czym ma kłopot i co mu sprawia trudność, a słyszę tyko skargi na pracę Zgrupowania. Np. wszyscy robią awanturę, że posiłek się spóźnia, a nikt nie zapyta dlaczego.

OK: Nie sądzisz, że wiele osób nie ma ochoty do ciebie przyjść, bo obawia się krytyki?

TG: Nie, bo nie mają do tego podstaw. Już dawno nauczyłem się nie krytykować nikogo, kto chce porady. Jednak ciężko jest walczyć z wiatrakami.

OK: Co do plotek… Jaki masz do nich stosunek?

TG: Pobłażliwy.

OK: Może powiesz coś na temat kobiet zamieszkujących twój domek?

TG: Moja żona o kazała mnie pilnować więc mnie pilnują. Dla zainteresowanych dodam, że spała tutaj dziś też wizytacja z Chorągwi. Ale obiecuję, że to się zmieni. Plan rozwoju bazy przewiduje zwiększenie liczby domków.

OK: Co jeszcze zawiera się w planie, o którym wspomniałeś?

TG: Plan jeszcze nie ruszył, ale stanie się to natychmiast po odnowieniu umowy z nadleśnictwem, z którym współpraca układa się bardzo dobrze. Ogólnie mówiąc baza będzie bardziej ekologiczna, zakończę spory z SANEPIDem o „tojki”.

OK: Brzmi ciekawie. Dzięki za rozmowę.

TG: Cześć.

Rozmawiała:
Stara Szamanka
Wieczorna mgła
(Ola Kasperska)