„SUNDAY BLOODY SUNDAY…” /U2/

Początek XX wieku. Rosja. Sytuacja stawała się coraz bardziej napięta. Rosła opozycja wobec kompletnie już anachronicznego samodzierżawia Mikołaja II. Chłopi coraz gwałtowniej domagali się ziemi , robotnicy żądali ustawodawstwa pracy. Narastał opór. Ferment wewnętrzny zaostrzał jeszcze wielonarodowościowy charakter państwa i silne dążenia niepodległościowe zarówno wśród Polaków, jak i Finów. Pogłębiał się kryzys przedrewolucyjny.

Opozycję przeciw systemowi rządów zaostrzyły dodatkowo wieści o klęskach poniesionych w wojnie z Japonią. W tak naprężonej sytuacji wystarczyła iskra, by nastąpił wybuch. I taką właśnie iskrą stał się strajk w Zakładach Putiłowskich w Petersburgu. Z inicjatywy prawosławnego duchowego Gieorgija Gapona napisano petycję do cara zawierającą żądania swobód politycznych, ustawodawstwa socjalnego, skrócenia czasu pracy, wzrostu płac i zakończenia wojny z Japonią.
22 stycznia 1905 r. pod Pałac Zimowy rusza pochód robotniczy z ikonami i chorągwiami cerkiewnymi, z zamiarem przedłożenia petycji carowi. Pokojowa manifestacja witana jest salwami i zostaje krwawo spacyfikowana. Pada kilkuset zabitych, jeszcze więcej osób zostaje rannych. Dzień ten przechodzi do historii jako „krwawa niedziela” i zapoczątkuje wybuch rewolucji w całej Rosji.
Jednak „krwawa niedziela” nie jest terminem dotyczącym jedynie wydarzeń w Petersburgu…
* * *
Koniec XX wieku. Irlandia Północna. 30 stycznia 1972 roku komandosi brytyjscy (z pierwszego spadochronowego pułku armii brytyjskiej) otwierają ogień do nieuzbrojonych uczestników pokojowego marszu zorganizowanego przez społeczny ruch „Civil Rights” w miejscowości Derry. Zabijają 13 osób, a wiele innych zostaje rannych. Jeden z postrzelonych umiera 6 miesięcy później z powodu odniesionych ran.
* * *
Idea ruchu „Civil Rights” narodziła się w 1968 roku. Założyciele wzorowali się na pokojowych metodach walki Martina Luthera Kinga i Mahatmy Ghandiego, spośród których najważniejszym środkiem nacisku miały być pokojowe marsze.
Pierwszy marsz protestacyjny odbył się 5 października’68 r. Jednak tego dnia główni organizatorzy zostali aresztowani przez policję, która nie chciała dopuścić do protestu. Demonstranci dotarli jednak do centrum miasta, gdzie przed siedzibą władz odbył się wiec. W kolejnych marszach uczestnicy domagali się przede wszystkim pracy oraz poprawy sytuacji mieszkaniowej.
Na 30 stycznia 1972 r. zaplanowano kolejny marsz przeciwko wprowadzaniu stanu wyjątkowego w Ulster i brytyjskiej uchwale „Special Power Acts” – pozwalającej policji wejść do każdego domu, każdego aresztować i internować bez procesu osoby, które uznałoby się za współpracowników IRA (irlandzkiej organizacji terrorystycznej walczącej o połączenie Irlandii Północnej z południem wyspy). Bowiem w praktyce prawo to było często nadużywane i aresztowania dotyczyły też niewinnych osób.
* * *
To wydarzenie, nazywane dziś również Krwawą Niedzielą, było jednym z najbardziej wstrząsających wydarzeń podczas konfliktu w Irlandii Północnej i stało się punktem zapalnym w historii wielowiekowych starć między katolickimi Irlandczykami, a Brytyjczykami, wśród których przeważają protestanci. Kraj stanął na skraju wojny domowej, a wplątanych w nią zostało wielu młodych ludzi, „bojowników o wolność”, którzy masowo zaczęli wstępować w szeregi organizacji terrorystycznych: separatystycznej IRA – Irlandzkiej Armii Republikańskiej i lojalistycznej UVF – Ulster Volunteer Force. Krwawa Niedziela rozkręciła spiralę przemocy i terroru trwającą już ponad 30 lat.
* * *
Początek XXI wieku. Otwock. 4 kwietnia godz. 20:30. „Krwawa Niedziela” Paula Greengrassa jest pierwszym filmem, który oglądamy na II Maratonie Filmowym organizowanym przez Jurka. To niemal dokumentalny zapis tragedii, która rozegrała się w Irlandii.
Najważniejszymi postaciami filmu są; Ivan Cooper (James Nesbitt), jeden z liderów ruchu Civil Rights i członek parlamentu Irlandii Płn. Po masakrze 30 stycznia nigdy już nie wziął udziału w żadnym marszu. Jest idealistycznym politykiem, który robi wszystko co może, by zaprowadzić pokój.
Gerry Donaghy, siedemnastolatek z Bogside, który po sześciu miesiącach został właśnie wypuszczony z więzienia za rzucanie kamieniami i udział w demonstracjach. Był członkiem grupy aktywistów, którzy sprzeciwiali się obecności brytyjskiej władzy w mieście. Brytyjska armia mówiła o nich Derry Young Hooligans. Gerry jest zakochany w dziewczynie wychowanej w protestanckiej rodzinie i postanawia nie wdawać się ponownie w konflikt. Chce się ustatkować i założyć rodzinę. Rolę Garrego zagrał szesnastoletni Declan Duddy, którego wuj był pierwszą śmiertelną ofiarą Krwawej Niedzieli w 1972 roku.
Patrick MacLellan (Nicholas Farrell) – dowódca 8. brygady brytyjskiej armii stacjonującej w Derry. Był odpowiedzialny za przeprowadzenie operacji opracowanej przez jego zwierzchnika generała Roberta Forda. Miał on poważne zastrzeżenia do planu generała, by do akcji powstrzymania maszerujących demonstrantów wykorzystać żołnierzy z oddziału spadochroniarzy z Belfastu, znanych ze swojej brutalności.
Reżyser tworząc ten film, oparł się na relacjach uczestników i naocznych świadków wydarzenia. Pierwszym jego krokiem było odnalezienie Dona Mullana, który dorastał w Derry i jako piętnastolatek brał udział w marszu. Odtwórca głównej roli James Nesbitt również na własne oczy widział wydarzenia Krwawej Niedzieli. Miał sześć lat, kiedy na irlandzkich ulicach rozgrywała się tragedia. Na planie pojawili się również krewni ofiar i uczestnicy marszu, zaangażowani przez Greengrassa jako statyści.
* * *
Jest ponad trzydzieści lat od tragedii. Nadal nie ukarano winnych. Specjalna komisja wojskowa oraz trybunał powołany przez rząd brytyjski uznał, że żołnierze nie są winni śmierci cywilów podczas Krwawej Niedzieli. Jednak o ofiarach tamtego marszu nigdy nie zapomniano. Liczne publikacje na temat często są jednak dostępne wyłącznie w Irlandii. Większy rozgłos zyskała piosenka grupy U2 -„Sunday Bloody Sunday”, w której można znaleźć echo tego dramatu. Napisana w hołdzie zabitym i rannym, ale także ku przestrodze następnych pokoleń, stała się nieoficjalnym hymnem IRA…

Ania vel „Kózka”

P.S. Do napisania tego textu skłonił mnie właśnie ten film, który oglądaliśmy na maratonie.
I tak się zastanawiam, która część filmu była bardziej przerażająca: pierwsza – w której była pokazana ta masakra na ulicach, czy druga – ukazująca zachowanie brytyjskich żołnierzy w trakcie przesłuchań?

Michalin – 25 kwietnia 1944

24 kwietnia 2003, kiedy spokojnie wchodziłam do szkoły, na korytarzu zaczepił mnie per Dyniak z wesołą kompanią i zaczęli namawiać mnie na pójście na uroczystość pod pomnik żołnierzy AK na ul. Słoneczną w Józefowie.
Zgodziłam się. Po pierwszej lekcji zebraliśmy się pod wejściem do szkoły i sześcioosobową grupą ruszyliśmy w drogę.
Po chwili każdy skręcił w drogę swojego domu po mundur. O godzinie 10:45 zebraliśmy się pod pomnikiem. Stali tam już uczniowie z piątych klas Szk. Podst. nr 2 w Michalinie, którzy przygotowali całą uroczystość.
Punktualnie o 11.00 zaczęło się wprowadzeniem uczniów w uroczystość, później p. Eugenia Szymczak – jak co roku – opowiedziała co wydarzyło się 59 lat temu w miejscu, gdzie pomnik, przy którym odbyła się uroczystość.
Następnie ksiądz proboszcz parafii p.w. M.B. Częstochowskiej pomodlił się za zabitych tamtego dnia. Całą uroczystość zakończył podziękowaniami dla przybyłych gości, harcerzy pełniących wartę przed pomnikiem, straży miejskiej, strażakom, osobom prowadzącym uroczystość, księdzu proboszczowi i przybyłym delegacjom p. Grzegorz Kopański – dyrektor Szk. Podst. nr 2 w Michalinie.
Potem nastąpiło złożenie kwiatów i wszyscy zaczęli się rozchodzić. My udaliśmy się do pobliskiego sklepu na t.zw. „minerałki”.
Dhna Marta Kokowicz


25 kwietnia 1944 roku o piątej rano do Michalina przyjechało kilka samochodów wypełnionych żandarmerią niemiecką i własowcami. Zatrzymali się w pobliżu torów kolejowych. Cicho otoczyli dom przy ul. Słonecznej 16, w którym mieszkało małżeństwo Wiszniowskich – żołnierzy AK. Tej nocy przebywali tam również inni żołnierze AK – Jan Firlej ps. „Jan” i „Alek” (nazwisko nieznane).
Niemcom nie udał się plan podstępnego ujęcia mieszkańców. Wywiązała się wymiana ognia. Niemcy postanowili podpalić dom. Żołnierze AK podjęli decyzję przebicia się przez okrążenie. Jako pierwsza uciekała Zofia Wiszniowska tuląc do piersi jednorocznego Januszka. Posypały się za nią strzały. Udało się jej cało dotrzeć do ogrodzenia, ale dostała się w ręce Niemców. Matkę zabrano do samochodu, a synka rannego w nóżkę oddano sąsiadce.
Następnie uciekał Jerzy Wiszniowski „Wisz”. Po kilku metrach rażony pociskami upadł na ziemię i skonał. Taki sam los spotkał pozostałych dwu żołnierzy AK. W parę minut potem wyleciał w powietrze arsenał broni i amunicji ukryty w wilii, która dosłownie rozpadła się.

Zniszczona willa przy ul. Słonecznej 16. Ze zbiorów Józefa Marta
Zniszczona willa przy ul. Słonecznej 16. Ze zbiorów Józefa Marta


Ciała poległych bohatersko trzech żołnierzy pochowano we wspólnej mogile w pobliżu domu. Po dwóch dniach żołnierze AK obstawili okolicę i ekshumowali zwłoki. W przygotowanych trumnach zostali przewiezieni na cmentarz w Falenicy, gdzie zostali pochowani z honorami wojskowymi. Pośmiertnie odznaczono ich orderami Virtuti Militasri V klasy.
Zofia Wiszniowska trafiła na Pawiak. Była kilkakrotnie przesłuchiwana na Al. Szucha. Została rozstrzelana na początku maja 1944 roku. Była w dziewiątym miesiącu ciąży.
Januszek Wiszniowski został zabrany sąsiadce i po operacji uda trafił do szpitala dziecięcego w Lesznie. Kiedy wyzdrowiał zaopiekowała się nim rodzina matki.

Dochodzenie AK wykazało, że sprawcą zdarzeń z 25 kwietnia 1944 roku był piekarz, volksdeutsch mieszkający w Michalinie. Przekazał policji niemieckiej swoje „podejrzenia”. co do mieszkańców willi na ul. Słonecznej 16. AK wydała na niego wyrok śmierci. Doprowadzono go do Falkenicy, gdzie na skraju lasu został powieszony. Wykonawcami wyroku byli koledzy z organizacji Wiszniowskiego.
źródło: Józef Mart „Józefów. Moje miasto”, 1993

Pomnik na ul. Słonecznej został wzniesiony staraniem żołnierzy AK 25 kwietnia 1969 roku – w 25 rocznicę tragicznych wydarzeń. w 1990 roku na koszt Urzędu Miasta w Józefowie pomnik został odnowiony. Opiekuje się nim młodzież ze Szk. Podst. nr 2 w Michalinie.

PATROL NIE ŚPI, PATROL CZUWA!

„(…)Pokojowy Patrol. Młodzi, bardzo młodzi ludzie. Chłopaki i dziewczyny To, co mamy w Polsce najlepszego. Zaangażowanie, praca, entuzjazm ,zapal i poświęcenie. Śpią w namiotach koło biura. Po dwie-trzy godziny Zapamiętuję pierwsze twarze: Romeo, Magda, Martyna. Ciągle niedospani. Ciągle pilnują. Właśnie pędzą, żeby przyjąć następne tysiąc osób, które wysiądą na przystanku „Woodstock”, wybudowanym specjalnie tylko na to wydarzenie. Tam zatrzymują się wszystkie pociągi. O dziewiątej rano i o czwartej po południu. O drugiej w nocy i dwudziestej trzeciej, a także podczas ulewnego deszczu. Pędzą pociągi i pędzą ludzie z patrolu. Prowadzą i pokazują. Prowadzą i ostrzegają. Bacznie pilnują (…)”
/Jurek Owsiak/


Wywiad z Jukiem Owsiakiem

Pozostałe teksty WOŚP




Na szkolenie zjechaliśmy się z różnych stron świata i o bardzo różnych porach. Mieliśmy zostać „pobrani” z dworca w Malborku, o godzinie 8:30, czekaliśmy tam więc: jedni dłużej (tak jak ja – od 3 w nocy…) inni krócej (bo tylko 2 h), ale jak szkoła przetrwania to od początku do końca.
Czas się nie dłużył. Jako przyszli Patrolowcy odnaleźliśmy się od razu i część z nas umilała sobie czas opowieściami o sobie, tudzież zamku, na który oczywiście od razu się udali (coponiektórzy po kilka razy;))) a bardziej przezorna część, m.in. oczywiście ja, wolała spędzić ten czas na spaniu na ławce (wtedy jeszcze nie wiedziałam, że następny raz przyjdzie mi pójść spać za ho, ho…)

W końcu przyjechano po nas, przywitano i zapakowano do autokaru. Dosyć szybko dojechaliśmy do naszego miejsca przeznaczenia, czyli „Zielonej szkoły” w Brachlewie. Ten ładny budynek miał być od tej pory naszą łazienką, stołówką, uczelnią, szatnią, dywanikiem dyrektora i czym tam jeszcze…
Jak tylko przyjechaliśmy – dzieci głodu i mrozu (wszak jeszcze zima, choć już nieostra) – przywitał nas Remek (szef PP) i podstępnie podzielił na grupy, przydzielił opiekunów, rozdał koszulki (Miłość, Przyjaźń, Muzyka!!!), oraz poinstruował, że po szkole chodzi się w obuwiu zmienionym, bądź boso.



Następnie posadzono nas w salce, w której przyszło nam siedzieć cały ten i pół następnego dnia. Wykłady prowadziła nam ekipa z PeCeKistów z Bielska Białej, czyli m.in.: bardzo spokojny Prezes PCK, Betty (o której jeszcze będzie mowa), dwóch innych ratowników i pan Waldek, który albo na nas krzyczał, albo kazał nie wyjmować noża z kolana – („Pamiętajcie, jak ktoś się nabił na kołek w ziemi, to lekarz se go musi sam odciąć i z tym kołkiem zawieźć do szpitala”) – to jedna z lepiej działających na moją wyobraźnię opowieści…
Betty, ochrzczona taką ksywką, gdyż Beata miała na imię, w kurtce większej niż ona sama szybko przeszła do rzeczy i nam tę rzecz (czy raczej wiele rzeczy) wyłuszczała przy pomocy rzutnika aż do obiadu, co – zwarzywszy, że niektórzy nie jedli nic w Malborku – trwało okropnie długo. Chyba nawet jeszcze dłużej…
Nie pamiętam już, co jedliśmy, lecz pamiętam, że mieliśmy wtedy wrażenie, iż pan Waldek oraz Dyrektor szkoły Pan-Wiecznie-Krzyczący, czynią konkurs – kto donośniej i mniej przyjemnie przekaże nam wytyczne, jak należy się poruszać po oznakowanym obiekcie (czyli szkole). Ale może to tylko takie nasze głodne doznania…?


Po obiedzie Remek – czcigodny szef PP ulitował się nad nami i zabrał nas na pole, abyśmy zauważyli, że już nie jesteśmy w mieście. Pomysł był absolutnie genialny, dzięki niemu mogliśmy trochę odetchnąć, rozruszać zasiedziałe kości i zorientować się, kto do czyjej grupy przynależy, czy jak wygląda opiekun grupy. Pogoda trafiła się nam nie taka najgorsza – leżący jeszcze wszędzie dookoła śnieg i lód, ale też trochę słońca czasami się pojawiało… Remek wymyślił sobie, że będziemy: jeździć na nartach po błocie, udawać pojazd (my byliśmy kombajnem, który wyrzucał z siebie snopki…, uganiać się po błockowisku za wielką piłką no i nie wiem, co tam jeszcze. A myśmy jeździli, biegali przywiązani do siebie sznurkiem, ćwicząc bieg synchroniczny, usiłowali złapać piłkę i świetnie się przy tym bawiliśmy.



Na koniec Remek podał nam wstępną punktację (oczywiście wypadliśmy najlepiej… chyba za ten kombajn) oraz poinformował o jakże przecież zróżnicowanych zajęciach czekających na nas w dniu dzisiejszym… Czyli… wykłady, wykłady, wykłady, kolacja, wykłady, wykłady… do 22:00. Uff…
Po tych drugich wykładach (Betty i jej rzutnik) autokar zawiózł prawie całą grupę do szkółki w Barcicach gdzie mieli oni spokojnie pójść spać. Ale – jak przystało na normalnych ludzi oczywiście spać nie poszli… (wiem z opowieści).

Ja (razem z inną Anią i Magdą), stety, albo niestety, z braku miejsc w Barcicach, spałyśmy w szkole, gdzie mieliśmy cały dzień wykłady, razem z całą ekipą tzw. instruktorów, czyli grupowych/ liderów PP… W sumie nie byłoby tak źle, gdyby nie to, że musieli oni wstać o 4.30… a moje prośby o niekonieczne budzenie mnie o tak pogańskiej godzinie, oczywiście nie zostały do końca wysłuchane i Mool nie byłby sobą, nie ustawiając budzika koło mojej głowy…
Ale spanie tu miało też dobre strony. Np. cała grupa musiała wstać o 7.00, żeby przyjechać do nas na 9.00 na śniadanie, a ja mogłam wstać o 9.10… Tak więc po 9 rano nakarmili nas, napoili i wywieźli gdzieś w las…

Ten Gdzieś-w-las nazywa się tak naprawdę Szadowo (czyli teren przyszłego Uniwersytetu WOŚP). Wysiedliśmy tam z autokaru, patrzymy, oczy przecieramy – a tu stoi najsłynniejszy witrażysta Polski. No i cała masa ludzi w czerwonych, żółtych koszulkach… Poinformowano nas o konsekwencjach bycia w PP, że to nie zabawa, jakie czekają nas obowiązki na Przystanku Woodstock, że będzie dziś ciężko, że dzisiejszy dzień zakończy się o 5 rano (jak dobrze pójdzie) no i, że jak ktoś chce się wycofać, to ma teraz ostatnią szansę… Ale my jesteśmy twardzi! i oczywiście nikt się nie zgłosił.




Oprócz tego, jakiś duży gość latał wokół nas z kamerą i mówił, żebyśmy na niego nie patrzyli, a Jurek mówił jeszcze, żeby schować Coca-Colę, jak się stoi przed kamerą, albo podzielić się kasą za darmową reklamę…
Dali nam więc mapki, wory ze sprzętem (kaskami, karabinkami, taśmami, itp.), apteczkę, kupę przestrog na drogę, flagę, kopa na rozpęd (znaczy się, po ambicji pojechali) i poooooooszli!!!

Pierwsza była przeprawa nad przepaścią… Porządnie wysoko, w dole rzeka, zjazd między gałęziami, między drzewami, a jeszcze na dole kamera… Tyrolka 1 klasa… I Mool, który bez skrupułów zrzucał nas w przepaść… Na szczęście para się linami już długo i te wszystkie zepchnięcia i upadki zakończone były niezwykłymi przeżyciami. Cóż – lataliiiiiiiśmy



Potem pobiegliśmy do miejsca, czekał na nas pień, co go trzeba było przeciągać za sznurki po labiryncie… Każdy łapał za linkę przymocowaną do pniaka i cała grupa musiała go kierować i prowadzić po trasie…A to wszystko na czas…Trochę nam się plątały sznurki, ale generalnie poszło jak z płatka.
Dalej doszliśmy znowu do rzeczki, którą tym razem trzeba było przejść. Jak? -„Po palach, idioto, po palach” (yyy, to taki dowcip, opowiem kiedy indziej, przy okazji ;))) Owe pale huśtały się i bujały na boki, a niekiedy i zanurzały w wodzie, ale co to dla nas?!!! Przecież nie ma rzeczy niemożliwych… Prawie bezboleśnie przeszliśmy wszyscy na drugą stronę i ruszyliśmy dalej…

Kolejny punkt sprawdzał bardziej naszą współpracę w grupie i wzajemne zaufanie… Jedna osoba z grupy musiała siąść na ogromnym cyrklu zbudowanym z długich żerdzi, a cała grupa miała przesunąć ten sporawy i wysokawy cyrkiel ileśtam metrów… trzymając równowagę jedynie kilkoma sznurkami… ale i z tym, jako wspaniale zorganizowana i zgrana grupa, poradziliśmy sobie perfekcyjnie! I pełni zapału udaliśmy się (wraz z Jurkiem i kamerą…. ) na kolejny punkt…




Doszliśmy do miejsca , gdzie nasza Armatka (grupowa) chciała się wspiąć na opony i nagle wykopyrtnęła się, chyba coś sobie uszkadzając… Z początku zastanawialiśmy się o co chodzi, ale zaraz Jurek jak na nas nie wrzaśnie….. W trymiga ją opatrzyliśmy (uszkodzona ręka i kręgosłup), opatuliliśmy NRCtem, żeby było jej cieplutko i ładujemy na nosze.. ale takie fajne… na kole, z paskami przytrzymującymi i w ogóle… No a Jurek wrzeszczy: „Natychmiast zawieźć ją do punktu medycznego!!!!” co oznaczało przetransportujcie ją dalej w las… Ja biegnę na „szpicy” – tzn. na początku, macham flagą, wydzieram się: „Przejście!!!! Odsunąć się!!!!”, za mną Jurek: „To nie są ćwiczenia! To się dzieje naprawdę!!!!” a za nami cała grupa prowadząca nosze, co nie było wcale proste, bo teren był mocno pofałdowany… najpierw z górki, potem wzdłuż rzeczki… potem znowu pod górę… a jak stromo… wszyscy zjeżdżają, bo wszędzie jest jeszcze lód, koło stuka, odpada, bo źle je przymocowaliśmy… wszyscy potykają się… W końcu dobiegliśmy!!! A Jurek krzyczy: „Punkt nieczynny!!!! Musicie wracać!!! No więc lecimy z powrotem…. Ja już zachrypłam, Jurek dalej wydziera się wniebogłosy, wszyscy zmieniają się przy noszach….Już niedaleko… jeszcze tylko 100m…50… no i po górę po lodzie… Jesteśmy! Dotarliśmy. Ale ciężko było…

Teraz jeszcze parę słów od Jurka, że to była mała symulacja tego, co czeka nas na Woodstok’u, że od tego jak szybko kogoś przetransportujemy zależy niekiedy czyjeś życie… że trzeba krzyczeć, wrzeszczeć, wydzierać się tak, aby wszyscy zobaczyli, że coś się dzieje i odsunęli się… a w tle ryczy na cały regulator któryś z zespołów, walą kolumny nagłaśniające i my musimy to przekrzyczeć!

Ale czas nagli, więc idziemy dalej. Do miejsca, gdzie mieliśmy czekać na resztę grup. Po chwili wszyscy się zebrali i wyruszyliśmy do szkoły, gdyż był to koniec gry. … ja powiedziałam koniec…?
Raczej początek! Idziemy, idziemy… Nagle słychać huki, krzyki, syreny, wołanie o pomoc…Ruszamy biegiem, słychać jadące wozy na sygnałach, straż pożarna miga za drzewami, dym, ogień, pożar, samochód wbity w stodołę… ranni…



I chcieliśmy zacząć się tłumaczyć, że to nie tu spaliśmy, naprawdę nie tu…

Ale nie za bardzo był na to czas, bo okazuje się, że w samochodzie są 4 ranne osoby, potrzebne nosze, bandaże, opatrunki, ponadto jacyś imbecyle próbują się dostać na teren wypadku, straszne zamieszanie, strażacy tną metal, wybijają szyby, wszyscy szukają bandaży, kołnierzy, chust…facet się wykrwawia, ręka urwana, z głowy leje się krew, 50 osób w czerwonych koszulkach chce pomóc, a tu jeszcze wrzaski, krzyki, jęki, i nie wiem, co jeszcze…
Niby, że pozoracja, ale przecież „To nie są ćwiczenia, to się dzieje naprawdę!”…
Ufffffff… naprawdę się napracowaliśmy, a tu jeszcze ktoś podnieca ogień. To nic, że dziewczyny zasypują piachem i śniegiem, że trzeba go ugasić – zawsze się znajdzie jakiś człowiek, który postanowi pogrzać ręce przy ogniu. A stodoła płonie…

W końcu udało nam się opanować rozszalały tłum, pogotowie zapakowało rannych do karetek…. chyba panujemy nad sytuacją… Po chwili Jurek krzyczy, że to koniec i idziemy do Szadowa na podsumowanie.

Teraz zmartwychwstali poszkodowani -tzn. nasi niezniszczalni PeCeKiści – stanęli rzędem i mówili, co dobrze zrobiliśmy, co źle i dlaczego tak, a nie inaczej… Więc generalnie nie było tak źle, ale ta pozoracja miała nam też pokazać jak zachowuje się 50 osób, które przybiega i chce pomóc, bez przywódcy, bez lidera… (tak to też było zaaranżowane)



Co się działo później? Poszliśmy do szkoły, gdzie dali nam jeść, posadzili na wykładach, kazali dmuchać w fantoma, obwijać się nawzajem bandażem i układać w różnych dziwnych pozycjach… i tak do wieczora… Te kilka godzin (całkiem sporo nawet, dlatego, że koniec tych zajęć to baaardzo późna wieczorna pora) to czas ćwiczeń i praktyki w udzielaniu pierwszej pomocy. Nie dało się podejść do egzaminu teoretycznego bez zaliczenia wszystkich etapów ćwiczeń, punkt po punkcie i osoba po osobie. I kiedy już (dawno po kolacji) usiedliśmy do kartek z pytaniami egzaminacyjnymi – nie wszystkim udawało się ukryć zmęczenie. A przed nami była jeszcze perspektywa nocnego marszu…

Egzamin tak w ogóle był chyba najcichszym momentem na szkoleniu. Pełne skupienie, wysiłek umysłowy, kilkadziesiąt pytań i surowa ocena instruktorów PCK. Tu nie ma przebacz, kto nie osiągnął dostatecznego minimum odpowiedzi – kursu nie zaliczył. A były i takie przypadki…
Teraz przed nami – marsz nocny. Pogoda zaczęła robić jakieś uniki, robiło się szaro i nieprzyjemnie, zaczynało padać… Kiedy wyszliśmy przed ośrodek – nie powiem, żeby ktoś narzekał na zimno, później jednak, już po kilku godzinach spędzonych na powietrzu, mało kto nie szukał możliwości ogrzania rąk…
Marsz miał nieco nietypowy przebieg i nieco nietypowe konkurencje… Róża wiatrów, wyścigi na trzymanych belkach, pajęczyna, oczywiście – nocna pozoracja (i wiecie, od razu widać było efekt ćwiczeń, bo choć jeszcze w małym chaosie i zamieszaniu, to jednak pomoc udzielona była dużo bardziej fachowo), czy niezwykle absorbujące zadanie poszukiwania zwierzątek po lesie – wszystko to dawało nam kolejną możliwość współdziałania w grupie na rzecz sukcesu całej paczki.



To właśnie mnie naprawdę pozytywnie zaskoczyło. Cały czas kładziony był główny nacisk właśnie na współdziałanie, wspólne podejmowanie decyzji, wzajemną pomoc. I nie ważne, czy ktoś się z mapą pomylił, czy nie, czy poprowadził dobrze, czy nie – ważne jest podejście jednego do wszystkich i wszystkich do jednego. Ważne, żeby nie myśleć kategoriami „ja”, tylko kategoriami „my”. Właśnie to chcieli oni nam przekazać. Że ważne jest, aby słuchać i szanować każdą jedną osobę ze swojej grupy, nie zważając na jej wygląd czy światopogląd. Tylko takie podejście wróżyło grupie sukces i właśnie to instruktorzy wraz z Jurkiem wbijali nam do głowy przez cały czas, na wszystkich zajęciach, przez całe szkolenie. I właśnie to będzie niezbędne do zorganizowanego i skutecznego działania na Przystanku Woodstock.

Do mety – czyli miejsca noclegu w Barcicach dotarliśmy trochę późno, a raczej baaardzo wcześnie… aż się jasno zaczynało robić… Czekało na nas ognisko oraz coś, co można było na kiju w ogień wsadzić. Byliśmy zmęczeni (coponiektórzy naprawdę zasypiali na stojąco) , ale szczęśliwi, bo w końcu – udało nam się! Mimo, iż dopiero jutro dowiemy się, kto zdał, kto dostanie certyfikat i kto był jest najlepszy, wiemy, że wszyscy dotarliśmy, nikt nie spękał, nikt się nie wycofał.
Siedzenie przy ognisku nie trwało jednak długo… Obfitujący w wydarzenia dzień (i noc) szybko dał się we znaki i wszyscy rozeszli się dosyć szybko do szkoły, marząc jedynie aby położyć się już w swoim śpiworku… Ale zanim ja wróciłam razem z Jurkiem i innymi „żółtymi koszulkami” do naszego miejsca noclegu, słońce już zaczynało się pokazywać na horyzoncie. W efekcie spaliśmy jakąś godzinę, ale ten nocny marsz był naprawdę… baaaaaaaaaaaaaardzo fajny był…




Po bardzo wczesnym i niezwykle sennym śniadaniu kazano nam wyjść na dwór, gdzie niecierpliwie czekaliśmy aż się instruktorzy i Jurek zbiorą, by podsumować ostatnie trzy dni i ogłosić wyniki egzaminu – zarówno tego PCK-owskiego, jak i survivalowego. W końcu przyszli… Jurek z wielgachnym pudłem, „żółte koszulki” i ekipa telewizyjnej „Kręcioły”… Jurek odczytywał nazwiska, dzierżąc w ręku dyplom potwierdzający przynależność do PP i miedzianą blaszkę (wszak lepiej miedź niż nie mieć, nie?:), wyczytani podchodzili do niego, a kamerzysta kręcił nas, abyśmy mogli się obejrzeć później w telewizji… No i trzeba było uważać, żeby się nie potknąć o leżące sterty kabli… Oprócz patrolowych certyfikatów (które jak powiedział Jurek: „do niczego nas nie uprawniają, absolutnie do niczego, ale są to jedne z ładniejszych certyfikatów, jakie możecie w życiu dostać”) dostaliśmy (choć nie wszyscy) dyplomy ukończenia”16-to godzinnego kursu PCK w zakresie udzielania pierwszej pomocy przedmedycznej”. Fajnie brzmi, nie? A my to już umiemy!!!

I tak oto wyposażeni w dyplomy PP i PCK, czekaliśmy na wyniki punktacji rywalizacji grup. I kto wygrał? Oczywiście my!!! -czyli grupa nr 2 – czyli Armatki. Od razu przypieczętowaliśmy to zwycięstwo naszym radosnym okrzykiem: „Armatki górą, Armatki dołem, Armatki zawsze są zespołem!!!” i odebraliśmy od Jurka nagrody – czyli orkiestrowe dwuzłotówki i koszulki…
Potem zostało tylko pożegnać szkółkę w Brachlewie, załadować się do autokaru i pożegnać się ze wszystkimi PeCeKistami i instruktorami. Ehhh… w takim składzie zobaczymy się pewnie dopiero na Woodstocku… albo w Fundacji…



Wszyscy wiemy nazbyt dobrze – to, co miłe szybko się kończy. Ten wyjazd również trwał stanowczo za krótko. Na szczęście okazało się, że całkiem pokaźna grupa udaje się w tę samą (mniej lub bardziej) drogę pociągiem.
No i tak oto skończyło się nasze szkolenie I stopnia. Wszyscy rozjechali się w różne strony świata., ale nawet jak już staliśmy na dworcu, to mając na sobie czerwoną koszulkę… może to głupio zabrzmi, ale każdy czuł się naprawdę jak ktoś wyjątkowy. Teraz czekamy już na kolejne szkolenia, a potem na nasz pierwszy sprawdzian.- VIII Przystanek Woodstock, gdzie naprawdę okaże się jakie umiejętności wynieśliśmy z tego wyjazdu,
nie tylko te stricte medyczne.



Ania vel „Kózka”




I fotka części naszych instruktorów, czyli liderów PP: od lewej Mool, który był u nas w Otwocku na Finale i którego znałam już z Fundacji… Obok Jacek Topolski – zasiadający w Radzie PP i zarazem największy pechowiec obozu – podczas pożaru siedział sobie w bagażniku i czekał, czekał i czekał, aż ktoś go znajdzie. Niestety, nikt nie wpadł na pomysł, że w bagażniku może ktoś być, więc miał pecha (jak mawiała Betty). Dalej Strażacki i oczywiście Jurek. Obok Jurka niestety nie-wiem-kto, ale jednak w żółtej koszulce… i bliżej niezidentyfikowany osobnik odbierający certyfikat Pokojowego Patrolu.



Jeszcze dwa słowa na koniec…
I w trakcie tego szkolenia i już po, chyba podświadomie porównywałam je do naszych harcerskich wyjazdów, czy gier terenowych… I do jakiego doszłam wniosku? Wydaje mi się, że Jurek i cała patrolowa ekipa dużo większy nacisk kładli na zgranie grupy, współdziałanie, patrzenie na innego człowieka i zbiorową odpowiedzialność, niż my podczas naszych gier i zadań na punktach. Dzięki temu ludzie, którzy jeszcze 1 dzień temu kompletnie się nie znali i nawet nie wiedzieli o swoim istnieniu, po kilku godzinach tworzą niesamowicie zgraną i zintegrowaną grupę (jak to powiedział Owsiak:”najbardziej roześmianą i serdeczną w historii szkoleń…”). Czy to jest u nas potrzebne i czy w ogóle jest? A jeśli tak, to w jakiej skali? Mi czasem brakuje u nas takiego zgrania. Takiego patrzenia i zwracania uwagi na innych, bezinteresownej pomocy i pozytywnego nastawienia do innych i świata…

II Maraton Filmowy – „Spotkania z Oscarem”

Wszystkich nocnych marków i miłośników kina wszelakiego zapraszam na drugą już edycję wspólnego oglądania na dużym ekranie. Spotykamy się w Sali Muzycznej Domu Harcerza (to ten budynek popularnie nazywany MDK-iem) w najbliższy piątek – 4 kwietnia 2003.




Zaczynamy od godziny 20.00.

Wszelkie orzeszki, paluszki i inne „gryzaki”, jak to w każdym kinie –mile widziane. Rodzicom powiedzcie że filmów jest dużo i szybko nie skończymy.
😉

Tym razem, bohaterem tego spotkania będzie Oscar. Tym razem on proponuje swoje filmy…

Poniżej – w formie komentarza do tego tekstu – możecie wpisywać swoje osobiste propozycje ulubionych filmów które chcielibyście jeszcze raz wspólnie obejrzeć lub filmów których jeszcze nie widzieliście a są tego warte.

Czekamy również na Wasze propozycje, dotyczące następnych maratonów (termin, miejsce, motyw przewodni itd.).

Czekam na Wasze reakcje i podpowiedzi.

Jurek 😉




Relacja z maratonu jest tu.

KOMENDANT ZREZYGNOWAŁ

Dziś rano Komendant naszego Hufca zrezygnował ze swojej funkcji. Dziękujemy za wieloletnie przewodzenie otwockim harcerzom.






Życzymy Druhowi wielu sukcesów na stanowisku zastępcy Komendanta Chorągwi Stołecznej ds. organizacji akcji letniej.




Liczymy na to, że znajdzie Druh czas na to, żeby pojechać z nami do Przerwanek.






Harcerze Hufca ZHP Otwock.

OCALIĆ OD ZAPOMNIENIA – APEL

Droga Czytelniczko, Szanowny Czytelniku tego APELU. Z pewnością należałeś kiedyś do HARCERSTWA, myślę, że być może chociaż słyszeliście o Harcerstwie. Być może przechowujecie w przepastnych szufladach jakieś zdjęcia, jakieś spinki do chust, lilijki, legitymacje, odznaki sprawności. Być może w kącie pokoju stoi jakiś totem obozowy, a na strychu (ciekawe czy wiecie co to jest strych?!) leży zakurzona manierka z którą wiąże się tyle wspomnień… Być może coś innego związanego z Waszymi najlepszymi młodzieńczymi przeżyciami chcielibyście ofiarować do Izby Pamięci Harcerstwa. TAK !!!


Taka Izba może dzięki Wam i Waszym darom powstać przy Muzeum Ziemi Otwockiej. Przedsięwzięciu patronuje Zespół Historii i Dokumentów w Kręgu Starszyzny Harcerskiej, działający przy komendzie Hufca ZHP w Otwocku, prowadzony przez harcmistrza Jerzego Kudlickiego. Możemy się spotkać w lokalu Komendy przy ul. Poniatowskiego 10, w poniedziałki w godz. 17.00 – 19.00, tel. 779-23-73, lub 600-915-818.

CZUWAJ i DZIAŁAJ!

Wypędzenie Zimy


Dnia 22 marca 2003 roku (sobota) odbyło się spotkanie z okazji przyjścia Wiosny.
Naszą wyprawę rozpoczęło spotkanie pod urzędem miasta w Józefowie. Dostaliśmy 3 zadania. Po pierwsze musieliśmy popytać różnych ludzi z Józefowa na temat Święta Wiosny.


Drugie zadanie było dość proste. Dostaliśmy od dh. Moniki kartkę w formie zagadki ze wskazówkami, jak dotrzeć na ustalone miejsce. Droga przeminęła nam wesoło w towarzystwie śpiewów i śmiechu. Na miejscu czekały już na nas inne drużyny i gromady. Trzecim zadaniem było znalezienie chrustu na ognisko.


Później stanęliśmy w kręgu i rozpoczęła się rozprawa sądowa przeciw wiośnie. Sędzią był druh Michał Łabudzki. Po długiej rozprawie zapadł wyrok… Wygrała WIOSNA!!!
W trakcie rozprawy sądowej, odbył się konkurs na najładniejszą i najbardziej ekologiczną Marzannę. Drużyny i gromady, które wygrały konkurs jako pierwsze paliły, a potem wrzucały do rzeki Świder swoje Marzanny.


Następnie piekliśmy kiełbaski i chleb na ognisku. Po posiłku było kilka pląsów i wreszcie pieśń pożegnalna. Powrót minął w dobrym humorze, lecz towarzyszyło nam też zmęczenie. Mimo niezbyt dobrej pogody, wyprawa była bardzo udana.

dh. Zuzanna Ostrzeszewicz
dh. Wiktoria Gałecka
dh. Agnieszka Fischer
Próbna DH przy SP nr 1 w Józefowie

Marzanna – protokół z rozprawy sądowej

Sygn. akt I H 13/03
Rozprawa jawna co najmniej w powiecie otwockim

Protokół z rozprawy sądowej dot. zatopienia Marzanny

Rozprawa miała miejsce 22.03.2003 r. na Czerwonych Murach w Józefowie.

Sprawę prowadził sędzia Michał Łabudzki
Oskarżycielem publicznym – mecenas Monika Siwak
Oskarżyciele posiłkowi: Paweł Iwiński, Jan Wojciechowski, Maksym Dołągowski
Adwokaturze przewodniczył Paweł Pawłowski wspierany przez równie wybitnych obrońców: Grzegorza Kunikowskiego i … (nieczytelny podpis)

Na ławie przysięgłych zasiedli zaproszeni drużynowi, tudzież – w nagłych wypadkach – inni przedstawiciele drużyn.
Na salę rozpraw doprowadzony został cały Gang Marzanny w liczbie 9 podejrzanych.
Na rozprawie obecni byli wszyscy „sprawiedliwi” z lokalnego hufca, czyli ok. 70 zuchów i harcerzy.

Po zaprzysiężeniu stron nastąpiło przesłuchiwanie świadków. Warto zaznaczyć, iż sędzia Michał Ł. (znany jest ze swoich podstępnych pytań), doprowadzał niektórych do obłędu. Co w konsekwencji spowodowało, że podczas krótkiej przerwy w rozprawie, wszyscy uczestnicy dostarczyli dowody istnienia srogiej zimy.
Rozprawa podążała już tylko w jednym kierunku skazać Gang Marzanny.
Wyrok sądu został uprawomocniony i nadano mu klauzulę natychmiastowego wykonania. Jak co roku, sąd okazał się bezwzględny – od wydanego orzeczenia sądu nie przysługiwała stronie oskarżonej możliwość wniesienia apelacji do sądu wyższej instancji. Komendant Hufca nie skorzystał z prawa łaski.

Ponadto orzeczeniem Sądu Generalnego Hufca Otwock za najładniejszą i najbardziej ekologiczną Marzannę uznano chochoła 5 Gromady Zuchowej „LEŚNE LUDKI” (załącznik zdjęcie dh. Karoliny Śluzek z ową Marzanną). Ona jako pierwsza popłynęła w gorący rejs po rzece.

Protokół sporządził Sekretarz sądowy – Ilona Falińska

Po spaleniu na stosie pozostałych Marzann, nastąpiły podziękowania:
Państwu Magdalenie i Tomaszowi Grodzkim oraz ich rodzinie Karolinie
i Mirosławowi, Łukaszowi Kostrzewie, Michałowi Łabudzkiemu, Pawłowi Pawłowskiemu, Monice Rybitwie, Monice Siwak, Karolinie Śluzek, Sylwii Żabickiej i wielu, wielu innym…

Cieszmy się i radujmy, bo wiosna nadeszła.

DROZDOWO 2003


Dnia 07.03.2003r. Łukasz, Piotrek, Daniel i ja pojechaliśmy na zlot ks. Lutosławskiego (druha “Szarego”). Zlot odbywał się w Drozdowie, 10km od Łomży. Pojechaliśmy tam PKS-em z dworca Warszawa-Stadion.

Trafiliśmy na dosyć wysoko wyposażony autobus, a w środku, razem z nami jechał Irek z Big-Brothera. Łukasz od początku rozmawiał z nami na ten temat, lecz Daniel zorientował się pod koniec drogi (to oznacza, że był wyłączony podczas naszych rozpatrywań, że w telewizji Irek wyglądał identycznie).

Na miejsce dojechaliśmy ok. 17, a nasz autobus do Drozdowa był dopiero o 18, więc szybko padło postanowienie, by iść pieszo. Jednak w połowie drogi (5km) stwierdziliśmy, że poczekamy już tylko pięć minut, a nie godzinę. W końcu o godzinie 18.45 dojechaliśmy do miejsca noclegu. Mieliśmy spać w pokoju z 11 DH specjalnościową „Exodus”. Jednak na miejsce dotarła bardzo liczna grupa i musieliśmy się rozstać, mając do wyboru chłodne pięterko lub ciasny pokój z gorącymi dziewczynami…

Nietrudno się domyślić, że wybraliśmy wariant drugi. Jednak wchodząc do środka usłyszeliśmy gorące i głośne rytmy techno i hip-hopu. Stwierdziliśmy, że prześpimy się na korytarzu. Wieczorem był apel, a po nim długie śpiewanie. Spać poszliśmy ok. 2., ale na korytarzu znalazły nas dwie dziewczyny chętne do rozmów zapoznawczych. Nasze sny musiały poczekać do 4. i jeszcze trzydzieści minut.

Pobudkę zrobiliśmy o 6. rano żeby zdążyć się umyć i zjeść śniadanie. Po prawie nie przespanej nocy ruszyliśmy na grę terenową. Na jednym z punktów stał marynarz, który zapytał się co oznaczają litery ONC na krzyżu (załapał, kiedy chcieliśmy się upewnić czy to ma na myśli – poprawił swój błąd). W drodze do innego punktu mieliśmy się dowiedzieć, gdzie blisko są pomniki przyrody, więc spytaliśmy jednego ze spacerujących mieszkańców Drozdowa. Ten wytłumaczył nam tak: Drodzy chłopcy. Musicie iść 3km prosto do lasu, pierwsza w prawo i po prawej taki… dąb stoi. To rozbawiło nas do łez.

Po krótkiej grze otrzymaliśmy grochówkę i zjedliśmy ją na szkolnym korytarzu. Wcześniej jednak zwiedziliśmy bardzo ciekawe muzeum ziemi. Potem aż do wieczora obijaliśmy się ucząc zuchów piosenki “Znaczek” oraz rozmawiając z bazylami… Wieczorem Łukasz zrobił nam “ciężki” tylko z nazwy, ponieważ tylko pobiegaliśmy i mieliśmy lekką musztrę. Po powrocie nikt nie wiedział po co i gdzie byliśmy, a na odpowiedź że na “ciężkim” wszyscy udawali, że wiedzą o co chodzi.

Tej nocy spaliśmy na chłodnym pięterku. Tam bazyle dobudziły tylko Daniela. W niedzielę dostaliśmy w nagrodę siatkę tajemniczych rzeczy. Potem pożegnalne fotki i do domu. W autobusie z Drozdowa jechaliśmy z bazylami, a potem PKS-em do Wa-wy no i MiniBusem do Otwocka, bo tam dobiegł do końca nasz wspaniale spędzony weekend.

MANDARYNKI i RAMBO

Marzanna 2003…

… czyli jak harcerze Zimę osądzili.

22 marca 2003 harcerze i zuchy Hufca Otwock zebrali się aby osądzić Zimę i wydać sprawiedliwy wyrok w jej sprawie. Oskarżona została o przyczynienie się do licznych złamań kończyn, poślizgów, grabiejących palców i cieknących nosów. Na ławie oskarżonych zasiadł cały Gang Marzanny. Sędzia oraz niezależni przysięgli wydali skazujący wyrok.

Zebraliśmy się pod józefowskim przybytkiem kultury (MDK) o 11.00 22 marca 2003 roku. Tam dostaliśmy instrukcje gdzie mamy się udać. Pogoda była tak piękna, że ochoczo przystąpiliśmy do rozwiązywania łamigłówki. Jej rozwiązanie było naszym zadaniem: wypytać mieszkańców Józefowa o Święto Wiosny. Zgodnie doszliśmy do wniosku, że będziemy wypytywali w drodze na salę sądowa na czerwonych murach w okolicy starego mostu kolejowego nad Świdrem.
Trasa wiodła przez ulice nazwane ku czci bohaterów historycznych, poetów i roślin. Kres jej był nad rzeką. Tam, na polance zarośniętej trawą zuchy i harcerze zaczęli przygotowania do mającej się tu odbyć rozprawy.

Gang Marzanny został osadzony w areszcie tymczasowym i tam oczekiwał na wyrok. W tak zwanym międzyczasie przygotowano dwa ogniska, przy których harcerze mieli zamiar się dobrze bawić. Zabawy, pląsy i śpiewy skończyły się dopiero ok. drugiej po południu.
Mimo, że to był sąd rozprawę rozpoczęto po harcersku, obrzędową pieśnią. Następnie przedstawiono akt oskarżenia przygotowany przez mecenas Monikę Siwak i przedstawicieli 69 D.H. Bronić Zimy przed sądem podjął się mecenas Paweł Pawłowski. Sprawiedliwy wyrok wydać miał sędzia Michał Łabudzki. W czasie rozprawy powołano ośmiu świadków i jedną biegłą.

Podczas obrad mieliśmy do czynienia z nieudaną próbą nielegalnego wpłynięcia na wyrok (przez grupę ludzi trzymających władzę? – MG) wysokiego sądu. Na nic się nie zdał wybór najładniejszej członkini Gangu Marzanny. Wyrok brzmiał: przepadnięcie w odmętach Świdra na kilka miesięcy. Po rozprawie głodnych nakarmiono kiełbaskami pieczonymi nad ogniskiem.

Rozpoczęta obrzędowo rozprawa zakończyła się równie podniośle.
Gdy rozwiązaliśmy krąg, pełni wrażeń i kiełbasy rozeszliśmy się do domów z błogimi uśmiechami na ustach…

Wszystko to widzieli i w miarę rzetelnie zrelacjonowali:
Dh. Olka Wojciechowska,
Dh. Karina Zielińska,
Dh. Mikołaj Fedorowicz
.




P.S. Sprawdź jak było rok temu.