ŻYCIE zmienia się, ale SIĘ NIE KOŃCZY

„Odwiedziny”
Ludzie nie odchodzą na zawsze. Ci, którzy odeszli, doskonale wiedzą, że do nich przychodzimy, odwiedzamy ich, szukamy z nimi kontaktu. Dwa światy, żywych i umarłych, przenikają się wzajemnie i oddziałują na siebie.
Myślę, że ci, co odeszli, są nawet bardziej obecni. Także oni szukają z nami kontaktu. Chociażby wtedy, gdy przychodzą do nas w snach, gdy pragną nam coś przekazać. I to jest bardzo optymistyczne.

”Nieprzygotowani”
Przychodzimy na ten świat po to, by odejść. Do tej prawdy trzeba się przygotować. Jakże często nie pamiętamy o przygotowaniu się na śmierć – na początek nowego życia.
W XIX wieku modne były książeczki o przygotowaniu się na dobrą śmierć. Dzisiaj już się takich nie drukuje. Choć dawne książeczki wydają się staroświeckie, na chwilę śmierci i tak powinniśmy się przygotować.
Ludzie chodzą do kościoła, modlą się, spowiadają, przyjmują Komunię świętą, ale kiedy zbliża się śmierć, są nieprzygotowani. Na księdza wchodzącego ze świętymi olejami patrzą jak na niedelikatnego intruza, który przeszkadza im chorować.
Mówimy, że umierając – odchodzimy. Owszem Odchodzimy od pieniędzy, pamiątek, książek, także od naszych wad grzechów, ale przychodzimy do Boga.
Czy odchodzimy od ludzi? Wydaje mi się, że nie. Jakżeby matka mogła zapomnieć o dziecku, które zostało na ziemi?
Śmierć nie jest straszna. Jest ona odejściem do Boga, ale nie przerywa łączności pomiędzy tymi, którzy się kochają.
Musimy zawsze pamiętać o tęsknocie za Bogiem, świętością, swoim powołaniu. O tym, że mamy odejść. Dlatego trzeba sobie zdawać sprawę z wagi każdej chwili i myśleć o miłości, której nie przerywa nawet śmierć.


“Wieczny odpoczynek”
Wieczny odpoczynek racz im dać Panie… O jaki odpoczynek modlimy się dla umarłych? Chyba nie o odpoczynek podobny do odpoczynku starych i chorych ludzi, którzy szukają werandy na świeżym powietrzu, miękkiej poduszki, pledu i świętego spokoju?
Może o odpoczynek taki, jakiego szukają młodzi? Młodzi, kiedy odpoczywają, drapią się po górach, wędrują godzinami po szlakach turystycznych, odkrywają przyrodę, poznają okolicę i cały świat.
Modląc się o odpoczynek dla zmarłych, modlimy się o odpoczynek twórczy, trud naszego głębszego poznawania Boga. Umarli porzucili swoje ciała, nieraz kwękające, słabe, chore, sklerotyczne, ciała, które były kula u nogi, i stali się młodzi. Mówi się, że umarli nigdy się nie starzeją. Porzucili starzejące się ciała, a ich duchy są wiecznie młode.
Ci, którzy są w niebie, odkrywają coraz wspanialsze szczyty wielkości Bożej. Nawet jeżeli są w czyśćcu, to poprzez cierpienie, tęsknotę za Bogiem znowu idą naprzód, w głąb Boga. Także i my nie możemy się zatrzymywać. Musimy iść z nimi, by razem, tak jak potrafimy na ziemi, poznawać Boga.
Oni już tylko się modlą. A my? Czy umiemy się modlić na ziemi.
Oni cierpiąc w czyśćcu, tęsknią do Boga. Pragną Go w pełni zobaczyć. A my? Czy w naszym cierpieniu umiemy odszukiwać Boga i to, czego On od nas oczekuje?
Modlić się za umarłych to modlić się o wewnętrzny rozwój ich dusz, o ciągłą podróż w głąb Boga, a jednocześnie o wewnętrzny rozwój naszych dusz.


W przeddzień dnia Wszystkich Świętych do księgarń trafia nowa książka ks. Jana Twardowskiego „Śmierć na śmierć nie umiera”. To pełne nadziei i chrześcijańskiej radości rozmyślania o życiu na tym i tamtym świecie.  
– Ks. Twardowski przekonuje, że śmierć nie jest katastrofą w niewłaściwym miejscu, lecz chwilą największej nadziei, bo spotkaniem z Bogiem – powiedziała edytor książki, Aleksandra Iwanowska. – Ksiądz budzi nadzieję, że grób nie jest ciemną przestrzenią, ale bramą, która umożliwia przejście do życia dalej. Ukazuje Dzień Zaduszny jako bardzo radosny poprzez spotkania z naszymi najbliższymi, poprzez dobrą pamięć o tych, którzy odeszli. To także dzień radosny z perspektywy naszego życia, bo przyjście na cmentarz skłania do refleksji: „Ja jeszcze żyję, czyli mam czas, aby czynić w życiu dobro” – zwraca uwagę ks. Twardowski.



“Śmierć na Śmierć nie umiera”, ks. Jan Twardowski, Warszawa, 2005, ASPRA-JR, “Wiedza Powszechna”

Studia przemienne

Hmmm… Jakby tu zacząć… 
Może tak: Nie dostałam się na studia.
Jest kilka różnych rzeczy, które można zrobić po tym, jak dostanie się list polecony z decyzją o nieprzyjęciu na studia.


Ja otrzymałam 3 takie listy, więc mogę w pewnym sensie uważać się za specjalistkę od tego typu spraw.
Oto kilka najpopularniejszych rozwiązań:


1. Siąść i płakać. Od razu dodam – nieskuteczne. Po tygodniu żałoby nie dość, że wygląda się fatalnie (podkrążone, opuchnięte oczy, czerwony nos), to dochodzi do tego poczucie winy. Nie, nie swojej winy. W moim przypadku wini byli wszyscy, tylko nie ja (od chłopaka, któremu lepiej poszła matura z historii po mamę, która niedostatecznie dużo goniła mnie do nauki przed maturą).


2. Reakcja obronna pt.: „po co mi studia”. Przecież i bez studiów można jakoś żyć. Najważniejsze jest przecież to, co mam w głowie, a nie to jakie mam wykształcenie (bzdura – skoro nie dostałam się na studia, to w głowie nie mam nic – patrz punkt 3).


3. Rozczulanie się nad sobą (ale bez płaczu – przynajmniej na początku). Skoro mi się nie udało, to jestem głupia. Skoro jestem głupia, to mój chłopak prędzej czy później mnie zostawi (tym bardziej, że on będzie studiował) i już zawsze będę nieszczęśliwa. Kończy się zazwyczaj w punkcie nr 1.


4. Szkoła policealna też jest fajna. Znalazłam państwową szkołę języków obcych i wytłumaczyłam sobie, że jej ukończenie jest szczytem moich marzeń. Nawet szkoda mi ją było opuszczać.


5. Odwołania od odwołań – jeśli nie ma się wyjątkowo trudnej sytuacji w domu, to nie ma szans. Dostaje się kilka kolejnych listów. I nie ma w nich przeprosin i decyzji o przyjęciu na studia. Wg komisji rekrutacyjnej to, że nie dostałam się na studia i mam pełnoobjawową depresję nie było wyjątkowo trudną sytuacją.


6. Studia płatne – nie sprawdzałam. Podobno można trafić na dobrą szkołę, ale jest to dość rzadkie i baaaardzo drogie.


7. Studia przemienne (jak może już zorientowaliście się po tytule, to właśnie o to rozwiązanie mi chodziło!). Na Uniwersytecie Warszawskim w tym roku studiuje w ten sposób 46 osób (w tym ja!!). Jest to połączenie nauki w systemie dziennym z pracą na rzecz uczelni (oczywiście, nie za darmo)- najczęściej jako goniec albo opiekun osoby niepełnosprawnej.


Możliwe jest na większość i kierunków, ale niewiele osób o tym wie (i pewnie dzięki temu mi się udało) – nie wiedziały o tym nawet panie z sekretariatu w moim instytucie!! Z 11 zajęć na moim kierunku ja obowiązkowe mam 5, ale jeśli za rok chcę być na II roku, muszę zaliczyć prawie wszystkie. Jeśli zaliczyłabym tylko te 5, to za rok byłabym znów na I roku, ale miałabym mniej zajęć (o te, które już zaliczyłam).


Dlaczego jest to takie atrakcyjne? Może dlatego, że za semestr nauki na dobrej uczelni trzeba zapłacić kilka tysięcy złotych, a ja pomimo tego, że nie napisałam matury rewelacyjnie, mogę studiować za darmo. A rok jakoś zleci (bo pracuje się tylko przez pierwszy rok – 20 godzin w tygodniu).
Trzymam kciuki za przyszłorocznych maturzystów!! I pamiętajcie, jakby zabrakło Wam szczęścia to nie ma co się załamywać! Polecam wtedy studia przemienne.


Agnieszka Kierzkowska

Mamy nowego Protektora *)

Nigdy, nawet w najśmielszych marzeniach, nie brałem pod uwagę, że Prezydentem Rzeczypospolitej Polskiej, wybranym w powszechnych wyborach będzie działacz antykomuni-stycznej opozycji. Z niej bowiem wywodzi się Lech Kaczyński.


Mimo ośmieszania tej kandydatury, straszenia nią i wszechstronnego zachwalania jego rywala przez wiele programów telewizyjnych,  Gazetę Wyborczą i inne pisma, przewaga Kaczyńskiego była przygniatająca.


Teraz, po wyborach, kiedy prezydent – elekt ma czas do 23 grudnia na formalne objęcie stanowiska, próbuje się ukazać go jako prezydenta nie wszystkich Polaków, ale tych mniej wykształconych, z małych miasteczek i wsi, manipulowanych przez takiego potwora, jakim jest Radio Maryja. Jego partię, Prawo i Sprawiedliwość ukazuje się, jak zbiór ludzi zaścianka, pałających nienawiścią, kierujących się żądzą odwetu i pod każdym innym względem okropnych. Co innego Platforma Obywatelska! Ukazywana jako jedyna poważna i rozsądna siła, jedyna mająca pomysł na wyjście z kryzysu państwa i mogąca zreformować gospodarkę.
Osobiście bardzo przezywam ten konflikt między dwoma gałęziami tego samego drzewa, zwanego dotąd opozycją demokratyczną, czy w Polsce Ludowej antykomunistyczną. Zawsze uważałem i jestem przekonany do dzisiaj, że i PiS i PO powinny razem naprawiać państwo i budować Czwartą Rzeczpospolitą. Wielu kpi sobie z tego określenia państwa. Według mnie nie ma w tym nic dziwnego. Należy odciąć się w sposób zdecydowany i konsekwentny od pozostałości po układzie Okrągłego Stołu, których ewidentnym przykładem jest prezydentura Aleksandra Kwaśniewskiego. To on umacniał i wspierał w swoich poczynaniach, wcale tego nie ukrywając,  tzw. układ okrągłostołowy.


Wyrażało się to zarówno w doborze ludzi do kancelarii Prezydenta, często rekrutujących się z dawnych tajnych współpracowników służby bezpieczeństwa Polski Ludowej, jak też powoływania np. członków Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, jak choćby  osławionego  Roberta Kwiatkowskiego, któremu wielokrotnie zarzucano,  że uczynił TVP propagandowym narzędziem SLD, (od połowy lat 80., jeszcze jako student, był członkiem PZPR.
Gdy inni studenci zapisywali się do Niezależnego Zrzeszenia Studentów, Kwiatkowski wstąpił do Socjalistycznego Związku Studentów Polskich. Jego ojciec, Stanisław Kwiatkowski, był doradcą Wojciecha Jaruzelskiego Robił błyskawiczną karierę w Zrzeszeniu Studentów Polskich, gdzie poznał wielu dzisiejszych politycznych i biznesowych przyjaciół. Po 1989 r. pracował w reklamie, przez kilka lat omijając szerokim łukiem świat polityki i nielubianej wówczas lewicy. Powrócił, gdy przed SLD otworzyły się szanse na sukces. Opinia publiczna poznała go jako czołowego twórcę pierwszej kampanii wyborczej Aleksandra Kwaśniewskiego),  czy kontynuatorkę jego dzieła, Danutę Waniek,  
Była ona posłanką na Sejm I, II i III kadencji z ramienia Sojuszy Lewicy Demokratycznej (od 1991). W latach 1967-1990 należała do PZPR. W 1995 była szefem Sztabu Wyborczego Aleksandra Kwaśniewskiego w kampanii prezydenckiej. W latach 1995-1997 kierowała Kancelarią Prezydenta RP.


Prezydentura Lecha Kaczyńskiego daje nam gwarancję, że tacy działacze znikną z firmamentu władzy w Polsce. I to mnie cieszy najbardziej.


Biała Sowa


*) – urząd Prezydenta RP łączy się z funkcją Protektora ZHP, jaki funkcjonował przed wojną i został przywrócony za prezydentury Lecha Wałęsy.

Słowotok ze sportem w tytule

Jadąc wczoraj pociągiem, moim ulubionym zresztą środkiem transportu, jeśli już miałbym go w jakikolwiek sposób klasyfikować, doznałam olśnienia! Mianowicie piastując w dłoni zwiniętą w ciasny rulonik, charakterystyczną dla porannej pory w Warszawie i konkurującą tym samym w „braniu” – ulotką, gazetę, zdałam sobie sprawę z dokonanego przeze mnie przeoczenia.


Zorientowałam się, że na ostatniej stronie owej lektury (nie tkniętej zresztą przeze mnie od momentu otrzymania) widnieje małe, granatowe zaproszenie na mecz koszykówki mężczyzn, a konkretniej POLONII SPEC WARSZAWA. Prawda uderzyła we mnie jak mokry ręcznik, z czego zapewne wiadomo, jak nie trudno wywnioskować, bolało, ale była to radosna euforia, gdyż ową dyscyplinę sportu uwielbiam! Nie mówiąc już, że w męskim wydaniu jest ona nie lada widowiskiem. Z miejsca postanowiłam się na niego wybrać. Jak wiadomo każdy ma jakieś obsesje…


Cała hala zapchana po brzegi ludźmi jak na czarno-białych filmach obrazujących mecze bokserskie; to znaczy: ludzie na trybunach, ludzie w przejściach między trybunami, ludzie w kolejkach do WC, całe tłumy rozwrzeszczanych, roześmianych i głodnych wrażeń fanów sportu oraz tych, którzy się po drodze z nimi zaplątali. Straszny hałas, szum, harmider, gwizdy, nieśmiertelne plastikowe trąby wydające przeraźliwe dźwięki, piszczałki, krzyki, no i przede wszystkim zdecydowanie niekontrolowane głośne rozmowy. To wszystko skupione dookoła małego prostokątnego poletka, wybiegu, na którym szaleją wypuszczone na gwizdek upragnione istoty… A kto…? Koszykarze!!! Stada spoconych męskich ciał… Hmmm… Jak tu nie kochać meczów na żywo?!


Te emocje wzrastające wraz z postępem gry, radosna, bądź nie, wrzawa na trybunach i solidarność pomiędzy… Kibicami tej samej drużyny! No a jak?! To wszystko składa się na jedno słowo: MECZ i temu wydarzeniu towarzyszy. Tak jednak odczuwają go prawdziwi fascynaci… Reszta może pamiętać także zadeptane na śmierć nowe buty, jedzenie rozpływające się… we włosach, gardło wysłane papierem ściernym… Zawsze jednak to nie to samo, co wrażenie cudownego uniknięcia nisko przelatującego kija baseballowego po meczu piłkarskim… Nieee… Ja wcale nie kpię ze współczesnego fanatyzmu kibiców polskiej piłki nożnej niższej klasy… Takie wydarzenia zawsze napawają mnie masą pozytywnej energii! Już sama świadomość, że się na taki mecz wybieram działa jak pozytywny zastrzyk energii – bezpośrednio, dożylnie, aż „miłe ciepełko” rozchodzi się po całym ciele.


Nieco mniejsze emocje wzbudzają mecze w telewizji, chyba, że mowa o takich, w których polska reprezentacja gra i… WYGRYWA!!! Wspominam w tym wypadku o niedawnym, bo sprzed niespełna miesiąca, sukcesie polskich siatkarek w Mistrzostwach Europy, które… Co tu dużo mówić: Polki wygrały z klasą! Wygrywając 3:1 z Włoszkami w finale zapewniły sobie miejsce w historii oraz sercach milionów Polaków. Nie mówiąc już o sondażach, które ukazały się w licznych gazetach następnego dnia, przedstawiających za pomocą barwnych wykresów słupkowych oglądalność wyborów parlamentarnych oraz owego meczu. Nie trudno się domyślić, jak przedstawiały się wyniki. Doskonałym tego przykładem jest choćby frekwencja Polaków biorących udział w wyborach… Grupka zwykłych kobiet poświęcających się temu, co kochają robić, z dnia na dzień stała się „złotkami” Polski. Z dnia na dzień, a może efektem wieloletniej pracy…? Echem… Co się tak naprawdę liczy? Widoczny sukces! Tego zaś tegorocznym mistrzyniom nie możemy odmówić. Mimo żem pełna uznania dla rodaczek nie mogę pozbyć się ironicznego grymasu z twarzy… Czas spojrzeć prawdzie w oczy. To Polki, a nie Polacy odnoszą sukcesy… Polskie siatkarki, florecistki, pływaczki (gwoli ścisłości: pływaczka)… Czy to zabrzmiało feministycznie? Odrobinę prowokacyjnie? Taaak… Nie myślałam o niczym innym, jak o urażeniu męskiej ambicji… Ale nie o feminizmie mowa! Niestety prawda jest smutna… Nie chodzi mi w tym momencie o fakt, czy to kobiety, czy mężczyźni wygrywają zawody, ale o to, że nie mamy (my – Polacy) zbyt wielu powodów do dumy, jeśli chodzi o sportowe osiągnięcia w naszym kraju… Osoby często i chętnie uprawiające różnego rodzaju sporty oraz te, które aktywnie udzielają się w sporcie z pilotem w ręku mogą ponarzekać na brak wrażeń na skalę… dajmy na to: narodową. Nie możemy się pochwalić super-sportowcami, to cieszmy się, chociaż z lokalnych zwycięstw.


Najbardziej jednak emocjonujące są mecze, w których sami możemy brać udział. Mecze, podczas których boleśnie odczuwamy każdy zryw w kierunku piłki, podczas których na własnej skórze możemy się przekonać ile radości może dać nic nie znaczące podanie, bądź zagranie. Takie wydarzenia sportowe zawsze zostawiają swoje „piętno”… Czy to świadomość zwycięstwa, czy porażki, może bolesne siniaki i potłuczone kończyny (jak to drastycznie zabrzmiało). Masując bolące od dwóch dni kolano i spoglądając na zaproszenie na mecz koszykówki smętnie wiszące nad biurkiem, muszę w końcu zadać sobie to pytanie… Po co ja to robię?! Dlaczego w taki, a nie inny sposób wiążę silnie swoje zainteresowania ze sportem? Biologicznie rzecz ujmując: być może potrzeba mi endorfin? Humanistycznie myśląc: może w kręgu moich idiosynkrazji istnieje potrzeba nieuzasadnionej pogoni za piłką? Tego nie wiem. Wiem natomiast, że… piłka jest okrągła.


Daria Ładna

Prezydent najjaśniejszej Rzeczypospolitej

Kiedy dogorywała Polska Ludowa i przywrócono urząd PREZYDENTA, został nim Wojciech Jaruzelski. Człowiek, który do dzisiejszego dnia ani na jotę nie zmienił swoich poglądów, uzewnętrznionych w działalności Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego, poza konstytucyjnego tworu, brutalne likwidującego legendę SOLIDARNOŚCI, wstrzymującego na dziesięć lat reformę polskiej gospodarki, broniącego socjalizmu jak niepodległości Polski.

Nie było wyborów, a głosowanie w Sejmie jednym głosem „za” uczyniło z generała PREZYDENTA. Wreszcie doszło do wyborów. Po latach Polacy mieli dokonać wyboru reprezentanta NAJJAŚNIEJSZEJ RZECZYPOSPOLITEJ.

Wtedy wśród wielu starających się o tę godność pojawił się nikomu nieznany Stan Tymiński. I cóż? Okazało się, że miał wielką szansę na wybór. MĄDRZE MÓWIŁ!

Wybrany Lech Wałęsa MIAŁ ZŁOTY RÓG! Wystarczyło w niego zadąć! Naród poszedłby za nim w ogień. Tymczasem okazał się pogromcą licznych premierów, a telewizję, ten najważniejszy oręż polityków pozostawił odbudowywanej „lewej nodze”.

Dzisiaj, namaszczona przez PREZYDENTA WSZYSTKICH POLAKÓW, Aleksandra Kwaśniewskiego, przewodnicząca Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, Danuta Waniek, kolejna LWICA LEWICY, nadal kieruje TVP na lewy tor. A wspiera ją dzielnie druh harcmistrz Pacławski, dawny Naczelnik ZHP! I nie ma w tym nic dziwnego. Zawsze ówczesny ZHP był z Partią!

Szczytem mądrości politycznej Polaków był wybór Prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego! Dlaczego wybrano właśnie jego? Bo MĄDRZE MÓWIŁ!:
– Dość bezrobocia!
– Więcej mieszkań dla młodych!
– Tak dalej być nie musi!
– Tak dalej być nie może!
– Praca dla młodych!

Potrafił wykorzystać zniechęcenie trudnościami transformacji ustrojowej i miał piękną żonę. Co dokonał przez dziesięć lat swoich obu kadencji? Każdy widzi!

Przed nami kolejne wybory. Mnożą się kandydaci jak grzyby po deszczu! Pisząc te słowa dowiedziałem się z Wiadomości TV, że kandyduje Pani profesor Szyszkowska. Twierdzi w wywiadzie dla TVP, że na pewno zostanie wybrana! To jest poczucie własnej wartości! Ja chyba tez wystartuję. A co!

Pełnoletnia Druhno, pełnoletni Druhu!
Bardzo Was proszę! POMYŚLCIE!!!! Potem wrzućcie kartkę wyborczą. A jesienią Wam podziękuję. Za nowego PREZYDENTA NAJJAŚNIEJSZEJ RZECZYPOSPOLITEJ!

P. S. Wystartował Stan Tymiński

A w ogóle zbliża się lato i obóz1 Pamiętajmy, że udział w obozie, to więcej niż rok pracy harcerskiej.

Wasza, szykująca się do wybrania Prezydenta,
Biała Sowa

Prosiłem Boga o przyjaciela. Dał mi Ciebie

“Szukałem Was, teraz Wy przyszliście do mnie”. Te słowa towarzyszą nam już trzeci miesiąc po śmierci papieża Jana Pawła II nazywanego już Wielkim. Czy te chwile z 2 kwietnia 2005, gdy w nasze serca przeszył ból po wiadomości o śmierci Jana Pawła II, trwają w nas dalej?

Każdy z nas przeżył te chwile w swój osobisty, intymny sposób. Ale dręczy mnie pytanie, dlaczego dopiero po śmierci Papieża staramy się wsłuchać w Jego słowa? No cóż, pozostawię to kontemplacji.

Ponad miesiąc po przejściu do wieczności Jana Pawła II, mieszkańcy Otwocka mogli jeszcze raz wysłuchać słów papieża, mogli na chwilę zatrzymać się w tym szalejącym świecie. W parafii pod wezwaniem Zesłania Ducha Świętego przy ulicy Żeromskiego odbył się festyn parafialny ku pamięci JPII. Festyn odbył się15 maja 2005.

W czasie trwania imprezy była loteria fantowa, konkursy z wiedzy o życiu papieża dla wszystkich grup wiekowych, najmłodsi mogli pomalować sobie twarz, a ponadto zjeść kiełbaskę z grilla, a na deser papieską kremówkę. Na scenie również wiele się działo: konkurs piosenki dziecięcej, mini playback show, koncert zespołu „J.E.G.O band”.

Po mszy świętej o 20 rozpoczęły się przygotowania do wieczorku poezji papieskiej. Po ustawieniu świateł i nagłośnienia z głośników popłynęły słowa Jana Pawła II z jego pierwszej pielgrzymki do Polski. Siedząc w kościelnej ławce poczułem się jak tam, na placu w Krakowie. W tym samym czasie w prezbiterium pojawiły się trzy urocze kobiety, które miały recytować wiersze papieża, były to: Sabina Rylska, dyrektor Katolickiego Liceum Humanistycznego w Otwocku, Katarzyna Mroczek, nauczycielka języka polskiego w KLH i ZSEG oraz Katarzyna Stolarska, uczennica Liceum Ogólnokształcącego im. K.,I. Gałczyńskiego i drużynowa 209 DH w hufcu ZHP Otwock (prywatnie moja dziewczyna, ehhh..)

W kościele umieszczony również był mały telebim, na którym wyświetlane były zdjęcia JPII z całego pontyfikatu. Z ust pani dyrektor popłynęły pierwsze słowa powitania, a po nich usłyszeliśmy treść wierszy. Recytowanych było 14 utworów, niezwykle trudnych do zrozumienia dla tych, którzy przyszli na wieczorek, aby zapełnić czymś czas. Chciałbym przedstawić jeden z wierszy, który obudził we mnie wspomnienia z pielgrzymki Jana Pawła II z 1997 roku gdy, uczestniczyłem w dwóch spotkaniach z papieżem, na Placu Piłsudskiego i pod Katedrą na Floriańskiej. Był to utwór „Kiedy smutek”. Oto on:

Kiedy smutek się zmiesza z wieczorem –
– podobne do siebie są z barw –
razem stają się dziwnym napojem,
który z lękiem nachylam do warg.

Więc, ażeby w tym niepokoju
nie pozostawiać mnie samego,
odjąłeś grozę wieczoru,
dałeś wieczności smak chleba.

Gdy z bezmiaru wyłaniałeś czas
i opierałeś się na przeciwnym brzegu,
usłyszałeś daleki mój płacz,
i od wieków wiedziałeś, dlaczego.

Wiedziałeś, że takiej tęsknoty,
która raz się napiła z Twych ócz,
nie nasycą słoneczne zachwyty
lecz rozkrwawią jak brzegi róż

Piotr Kostrzewa, zabłąkany wędrownik

Przetrwać ciche dni

Wierzyć w czyjeś słowa, brać jego krytykę pod uwagę, wzorować się na kimś i kierować się jego śladem, ufać mu, naśladować, doceniać, nawet iść za kimś w ogień wierząc, że to jedyna słuszna droga. Czy to jest autorytet?


O definicjach i typach autorytetów będzie innym razem, w innym artykule i innym dziale. Ten jest przeznaczony na moje marudzenie i niech tak zostanie. Na początku autorytet to coś innego. Dla dziecka słowo rodziców jest święte, słowa wszystkich dorosłych prawdziwe i słuszne. Dla dziecka nie podlegają dyskusji ani refleksji – skoro tak mówią dorośli, to pewnie tak jest. Rodzice, dziadkowie, ciocia, potem nauczyciele i w końcu drużynowi. Życia uczymy się przez przykład. Lepszy lub gorszy.
Naśladujemy innych ludzi. Do pewnego momentu wierzymy we wszystko, co nam mówią starsi. Rodzice, nauczyciele, drużynowi są autorytetami z założenia – są starsi, więc mądrzejsi, silniejsi , bardziej doświadczeni. A potem przychodzi taki wiek, że….


Gdy człowiek ma 14 lat
Gdy człowiek ma 14 lat zaczyna kreować swoje zdanie. Zauważa, że może mieć swoje własne, prywatne zdanie i może je wygłaszać. Cały otaczający go świat ocenia od nowa. Bez tego, co miał do tej pory: bez fasady sztucznie postawionych autorytetów. Jego oceny bywają błędne, stronnicze, ale własne.
Płynące z głębi 14 letnich doświadczeń. Weryfikuje wszystkie autorytety, które kiedyś miał. Ocenia ludzi, których słuchał i wierzył. Wszystko zupełnie od nowa. To trudne, przekonać się, że rodzice mają wady. Drużynowy nie jest idealny, a nawet nie jest idealnym harcerzem a nauczycielce nie układa się życie rodzinne. Na każdego wówczas patrzy z góry – czuje się zdobywcą ważnej informacji o tym człowieku. Informacji, która dla innych jest oczywista, dla niego świeżo odkryta. Słabość. Świat staje się szary, a do tej pory był taki kontrastowy. Trudno w nim o jasne wskazówki. Trudno też o zaufanie do tych bogów, których właśnie zrzuciło się z piedestałów. Każdy z autorytetów spada. Nastolatek ścina głowy jedna po drugiej. Rodzice, nauczyciele, na końcu drużynowy. Ten, który był coś wart przechodzi weryfikację pozytywnie i wraca na swoje stare, ale nowe miejsce. Ten, który był tam tylko postawiony z urzędu spada bezpowrotnie.


Ciche dni
To trudny czas dla harcerza. Trudny w kontaktach z nim. Już nie jest tak bardzo zapalony do pracy, już nie jest dyspozycyjny i w każdym calu oddany drużynie. Drużynowy przestaje być jego bogiem. Trzeba bardzo uważać w tych dniach, miesiącach. To przechodzi. Jeżeli jako drużynowy byłeś coś wart, wrócisz na swoje miejsce. A jeżeli nie, to może pomyśl, czemu nie wracasz? Może co innego mówisz, a inaczej postępujesz?
Może jesteś niesprawiedliwy, niekonsekwentny, nieautentyczny. Te cechy najbardziej rażą młodych ludzi. Być uczciwym, nieobłudnym, konsekwentnym i prawdziwym – cokolwiek robisz, nawet jeżeli robisz źle. Ważna jest także umiejętność przyznania się do błędu. Przetrwanie cichych dni wymaga wielkiej elastyczności w kontaktach z nim.


Potem już wszystko będzie inaczej. Już nie będziesz bogiem. Będziesz normalnym człowiekiem i im bardziej prawdziwym, uczciwym, realnym tym lepszym. Bo na takim człowieku nastolatek może pewnie się oprzeć – gdy wie, czego może się po tobie spodziewać, wie, że niczego nie ukrywasz.
AMN

Historia – cz. 5

Gdy już wszystko było ustalone czarodziejka poszła do swojego pokoju wynajętego od gadatliwego karczmarza. Myślami była już pod pierzyną, ale błąkały się jej w głowie o wojowniku dwa pokoje obok.


Jak studiowała księgi o swoim wrogu w szkole magii, czytała że Słudzy Krwi wyróżniają się nieprzeciętną urodą ale nie spodziewała się że, aż tak jak ten wojownik… Zgasiła wszystkie świece i ułożyła się do snu, a nim planując zemstę na Grabarzu. I czując nowe uczucie, które dopiero co rozkwitało w niej niczym kwiat..


Następnej nocy zaczęli oboje się zbierać. Jej nowo poznany towarzysz nic nie mówił. Zobaczyła jak ściągnął wodze swojego rumaka i go poklepał po umięśnionej szyi. Sam koń w nocnym świetle wyglądał jednocześnie groźnie jak i pięknie. Jedyne, co różniło go od reszty koni to było to że posiadał dziwnie inteligentne oczy. Sierść jego błyszczała w świetle księżyca dodając mu tym większego uroku.


Jeszcze raz spojrzała w kierunku swojego ochroniarza i usiadła na swoim białym rumaku. Po chwili na swoim usiadł też wojownik. Obejrzał się na nią w tym samym czasie koń zawrócił w jej kierunku. Przemknęło jej przez głowę, że działali jakby znali swoje myśli. Sługa Krwi patrzył na nią swoimi dwu kolorowymi oczami a ona czuła że się czerwieni. Ale miała nadzieję, że tak nie jest.


– Moja trasa przebiegała przez Trakt Wschodni, bo jak słyszałam w ostatnim mieście istota podobna mi przemierzyła go z wielkim wojskiem. Jeśli masz jakieś nowe informacje mów bo ja nie zmienię swojej trasy?
– Nic nie słyszałam, po za tym co już powiedziałeś. Zdaje się na ciebie.
– A więc dobrze, Pani- odwrócili się i zaczęli jechać kłusem po drodze. Za nim od razu ruszyła ona. Dogoniła na swoim koniu i zrównała się z nim.


Jechali cały czas w milczeniu. Co trochę ją denerwowało, bo pozwalało myślom swobodnie dryfować wokół tego co się ostatnio stało. Musiała zacząć o czymś rozmawiać, bo jeżeli to dłużej potrwa to się będzie nad sobą rozczulać.

– Czy zatrzymujesz się gdzieś na dzień na Trakcie?

Wojownik nadal jechał w milczeniu. Nawet się do niej nie odwrócił, ani na nią nie spojrzał. Wyglądał jakby myślami był gdzieś daleko stąd. Podjechała bliżej niego i lekko dotknęła ramienia. Drgnął i spojrzał na nią tak, że zimny dreszcz przeszedł jej ciało. Od kręgosłupa w górę. Tylko się uśmiechnęła żeby ukryć strach.

– Na Trakcie zahaczymy o jedno duże miasto, Bretonię. Muszę się najeść. Więc nie będziemy się zatrzymywać.

– Dlaczego go tak nienawidzisz? – wyrwało jej się. Ale tego już nie mogła powstrzymać. Spojrzał na nią swymi dwu kolorowymi oczami i rzucił ciętą odpowiedź.

– Przez niego straciłem dobytek i rodzinę. Nie chce do tego wracać!

– Przepraszam. Nie chciałam – spojrzał na nią ostatni raz i przyspieszył swojego konia. Zaraz za nim pogalopowała ona. Jechali aż do świtu, gdy dojechali do Bretonii. Miasta białych wież i dziwnego współżycia między tutejszymi kobietami ,a mężczyznami. Była tu też zniesławiona szkoła czarnej magii. Prowadzona przez kontrowersyjnego arcymaga Sarlaka, który brał udział w życiu towarzyskim miasta i nawet posiadał własny dom publiczny. Mówią nawet że nie jeden. Noc i wąskie uliczki tego miasta gdzie niegdzie odpychały swoim smrodem z nieczystych uliczek.
Zauważyła, że Sługa Krwi czujnie się rozgląda na boki, po chwili podjechał do rozbudowanej trzypiętrowej gospody nie tracąc czujności. Wszedł jak gdyby nigdy nic podszedł do gospodarza. Coś powiedział, tamten z przestrachem pokiwał głową dał klucz i pokazał na schody. Później gdzieś się ulotnił. Jej nowy znajomy podszedł do niej i powiedział:
– Chodź na górę, ktoś nas śledził od poprzedniej wsi…


C.D.N.
Wiktor Gdowski

Śladami żołnierzy Berlinga

Ewa Sobota – Grün. Urodziła się 13 czerwca 1921 r. w Stryju na Podlasiu. 17 września 1939 r. jej rodzinne tereny zostały zajęte przez ZSRR. Rozpoczęły się masowe aresztowania i deportacje. 20 czerwca 1941 r. rodzina Sobotów została wywieziona przez NKWD wgłąb ZSRR.

Po dwutygodniowej makabrycznej podróży w bydlęcych, zaplombowanych wagonach znalazła się w Ałtajskim Kraju. Zostali wywiezieni w góry, do sowchozu „Proletarka”, gdzie zmuszeni byli do ciężkiej fizycznej pracy. Jej brat dostał się do armii Berlinga organizowanej na terenie ZSRR.

Jego historia była z pewnością podobna do historii wielu żołnierzy 1 PPP. Różniła się zasadniczo od sielanki przedstawianej w propagandowych filmach po wojnie (np. “Czterej Pancerni i pies”).
Poniżej przytaczamy losy Krzysztofa Soboty, opisane przez jego siostrę.

Moje wspomnienia byłyby niepełne, gdybym nie napisała o pobycie mojego brata w wojsku polskim, zorganizowanym przez Związek Patriotów Polskich na terenie ZSRR. Zawieziono ich ciężarówką do Bijska – było to 23 września 1944 – i załadowano do pociągu towarowego.

Atmosfera była groźna, wojenna. Na niektórych postojach rozniecali ogniska, grzali się i piekli ziemniaki. Karmili ich tylko dla formalności. Dojechali do stacji Diwowo.

Brat został przydzielony do I Dywizji im. Henryka Dąbrowskiego, do 4 pułku piechoty. Następnie szli pieszo 20 km do Sielc. Przywitała ich triumfalna brama z napisem „Za naszą wolność i waszą”, portrety Wandy Wasilewskiej i gen. Berlinga. Otrzymali stare, wyszmelcowane, lepiące się od brudu sowieckie mundury. Krzych został przydzielony do szkoły podoficerskiej, do kompanii ckm. W wojsku, jak to w wojsku, ćwiczenia, musztra, ale najgorszy w tym wszystkim był głód. Po trzech miesiącach otrzymał stopień plutonowego i został dowódcą drużyny czyli plutonu. Po miesiącu odesłano go do szkoły oficerskiej w Riazaniu. Szkolenie polskich żołnierzy odbywało się według regulaminu Armii Czerwonej, salutowali całą dłonią, początkowo komendy wydawane były w języku rosyjskim. Nic dziwnego, przecież prawie wszyscy oficerowie byli Rosjanami. Polscy leżeli w grobach Katynia.

W Riazaniu były parszywe warunki. Budynek nieopalany, bo i po co? Może to byłoby nawet celowe gdyby nie fakt, że żołnierz głodny i wycieńczony nie tylko że nie hartował się w takich warunkach, ale zapadał na zdrowiu i były wypadki gruźlicy, a nawet zgonów. Dziwny to kraj, dziwny ustrój – prowadzą wojnę, a nie mają co dać jeść w wojsku. Karmili tak, jak w obozach więźniów. W Sielcach cały czas dawali im zgniłe ziemniaki i kapustę. W Riazaniu trochę lepiej, ale diabelnie mało. Zajęcia w szkole miały trwać trzy miesiące, potem egzamin i na front. Najgorsze były wykłady na mrozie, w polu. Potem ćwiczenia, czołganie się w śniegu, obiad i znów zajęcia. Przemoczeni, zziębnięci wracali wieczorem do koszar, a tu nie było gdzie się ogrzać, wysuszyć odzieży. Składali więc mokre spodnie i układali pod prześcieradłem, susząc je przez noc własnym ciałem. W Krzycha przekonaniu takie traktowanie żołnierzy było zbrodnią i winno być karane prawem międzynarodowym.

Dowódcą kompanii był Polak, porucznik K., nieprzeciętny drań. Za byle przewinienie stosował tzw. „na dupę siad – powstań”- do upadłego. Zastępcą dowódcy kompanii był kapitan Piotr Jarosiewicz – późniejszy premier. Chodził sztywny i zarozumiały, wygłaszał czasem prelekcje polityczno-wychowawcze. Nie lubiano go. Mimo wszystkich mądrości kładzionych żołnierzom do głowy, Krzych nie wiedział nic z tego, a to dlatego, że jego organizm był tak wycieńczony niedojadaniem, że pamięć całkowicie odmawiała posłuszeństwa. Podpisując swój pamiętnik-zeszyt, Krzych napisał Krzysztow, zamiast Krzysztof. Zresztą nie tylko jemu to się zdarzało. Zbliżały się egzaminy, do których Krzych nie chciał jednak przystąpić. Przeziębił się celowo i znalazł się w lazarecie. Przeleżał 8 dni. Po powrocie do koszar dowódca zaproponował mu dodatkowe egzaminy, aby zaszczycić go gwiazdkami oficerskimi. Odmówił. Skierowali go do III dywizji im. R. Traugutta, która stała gdzieś na wsi pod Riazaniem. Dopiero tu poznał dno służby i poniewierki żołnierskiej. Może nie byłoby to tak tragiczne, gdyby nie był załamany fizycznie i psychicznie, wycieńczony do ostatnich granic wytrzymałości. Co za cholerny system, żeby ludziom nie dać jeść, tylko głodnych pchać w ręce wroga. Raz tylko – jak przywieźli kapustę do kuchni – udało mu się oderwać od główki jeden liść i zjeść. Nigdy nie przypuszczał, że surowa kapusta tak wspaniale smakuje.

Wreszcie katorga dobiegła końca, przyszedł rozkaz wymarszu na dworzec kolejowy i odjazd na front. Otępiali, wyciśnięci przez twarde życie, nie mieli sił aby się cieszyć. Prawie nie dawali im jeść! Obgryzali paznokcie z głodu i jechali bliżej, bliżej Polski. Ukraina. na niektórych stacjach po cichutku wychodził z wagonu i zbierał odpadki żywności, jakie pasażerowie wyrzucali z pociągów. Skończyło się to biegunką. Wołyń – polska ziemia. Nikt z żołnierzy jej nie całował, nie płakał ze wzruszenia. Głód na to nie pozwalał. Marzyli tylko jednym – jeść! Nastąpił kres ich podróży: Kiwerce. Pewnego dnia zagnali wszystkich żołnierzy na pokazowe rozstrzelanie dezertera, sierżanta Kwiatkowskiego. Po tułaczce na obczyźnie wrócił do Polski, aby u jego progu znaleźć śmierć; ta egzekucja wstrząsnęła wszystkimi. Następnie Lublin, Anin pod Warszawą. Warszawa jeszcze dymiła. Pierwsza miejscowość po stronie niemieckiej: Złotów. To nie dziki i nie wygłodniały wschód, z każdej ulicy, z każdego budynku, obejścia przemawiał do nich zupełnie inny świat, świat dobrobytu, porządku, cywilizacji. Szeregowy Dejneka /Rosjanin/ nie wytrzymał i zaczął filozofować: „Nam mówiono, że w kapitalizmie głód, nędza zacofanie, a ja tu widzę coś innego. To ma być wieś? Wszystkie budynki murowane… Itd.

12 marca 1945r. odprawiono Krzycha wraz z pozostałymi żołnierzami na front do Kołobrzegu. W jakiejś wiosce „Ził” zatrzymał się już dalej pieszo w kierunku frontu. Smutny to był marsz. Żołnierze przygnębieni, milczący, zamyśleni. Podobno w Kolbergu /Kołobrzegu/ toczą się zażarte walki. Wreszcie doszli do piekła i dotarli do sztabu pułku. Znalazł się dla Krzycha jakiś stary, zardzewiały ruski karabin /byli bez broni/. Kilka dni i nocy w tym piekle. W momencie gdy przebiegał zygzakiem przez podwórko, Niemcy puścili za nim serię z karabinu maszynowego. Poczuł jakieś dziwne gorąco w prawym przedramieniu i łopatce. dobiegł do swoich i zemdlał. Podobno była to kula dum-dum. Znalazł się w jakiejś wiosce, gdzie było przyfrontowe laboratorium, a następnie w prawdziwym szpitalu, w jakimś mieście, którego nazwy nie zapamiętał. Rana goiła się powoli.

Wreszcie został wypisany ze szpitala. W mundurze niemieckim, bo w szpitalu nie mieli dla nich mundurów, dojechał razem z kolegą Heńkiem Sawickim do Warszawy, następnie do Siedlec. Tam na dworcu czekała na Heńka stryjeczna siostra. Coś poszeptali na uboczu i Heniek zaprosił Krzycha do siebie na Podlasie. -„Przecież mamy jechać do jednostki do Lublina” – rzekł Krzych. – „Ech, ty frajerze – agitował go Heniek – pojedziesz do jednostki, to cię zagonią do roboty albo wyślą w Bieszczady przeciw handom UPA i możesz rozstać się z życiem. A u nas na Podlasiu jest swoboda, tam rządzi partyzantka, przesiedzimy jakoś a trzecia wojna światowa już na włosku”. Krzych uległ. Pojechali. Krzych zamieszkał we wsi Orzeszówka u stryja Heńka, gdzie dostał cywilne ubranie. Musiał przeczekać okres poszukiwań go przez władze wojskowe i musiały odrosnąć mu włosy. Niebawem AK dostarczyła im fałszywe dokumenty tzw. kennkarty i Krzych od tej pory nazywał się Roman Jasiński.

Pod koniec sierpnia opuścił gościnne progi Sawickich i udał się do Czajów, do naszego przyjaciela Bronisława Godlewskiego. Po kilku dniach pobytu, wyruszył do Ojca, pod Jasło. Tam uchodził za siostrzeńca Ojca. pod koniec lutego 1946r. dostał list od Heńka Sawickiego, w którym pisał, że ujawni się korzystając z amnestii i radził to samo zrobić Krzychowi. Komisja Amnestyjna znajdowała się w Jaśle, ale trzeba było przejść przez biuro UB, w którym odbywała się rozmowa. Świadectwo amnestyjne odbywało się 24 marca 1946r. W 30 lat później wręczono mu – za Kołobrzeg – Krzyż Kawalerski.

Reszta rodziny Sobotów wróciła do Polski 26 kwietnia 1946 r. Los okazał się dla nich łaskawszy, niż dla wieku innych Polaków zesłanych wgłąb ZSRR.. Po pięciu latach strasznej nawałnicy wojennej, spotkali się w komplecie. Ewa Sobota podjęła naukę nauczyciela języka rosyjskiego. Od 1990 r. należy do Koła Sybiraków w Jaśle. Pełni funkcję sekretarza. Posiada legitymację Sybiraka, uprawnienia kombatanckie i „Honorową Odznakę Sybiraka”.

Historię pobytu rodziny za zesłaniu na Sybirze przeczytacie na stronie http://gruen.w.interia.pl

Do przyjaciół Moskali

Stosunki polsko-rosyjskie zawsze u nas budziły emocje. Często były też wykorzystywane w działalności propagandowej, a nawet w walce politycznej – w zależności od ustroju akurat obowiązującego w naszych krajach.


Historia naszego sąsiedztwa układała się różnie. Dawniej to my byliśmy w charakterze silniejszego, czego najlepszym przykładem była okupacja Moskwy przez Żółkiewskiego w latach 1610 – 1612.
Już w XV w., za panowania Iwana IV Groźnego, zaczęła się ekspansja Rosjan na zachód, ku Bałtykowi. Na nasze nieszczęście na jego drodze znalazła się Polska. To nasze położenie u boku potężnego coraz bardziej sąsiada będzie od tej pory oznaczało dla nas duże kłopoty.


Polska nie od razu rezygnowała z zachowania wpływów na wschodzie. Starcie z Moskwą było nieuniknione. Istotnie, w okresie panowania Stefana Batorego, odbyło się kilka wypraw na ziemie ruskie, podczas których wojska polskie bezpośrednio zagroziły Pskowowi w 1581 roku. Miasto było oblegane przez kilka miesięcy w czasie surowej rosyjskiej zimy. Ostatecznie jednak nie zostało zajęte przez Polaków, gdyż obydwie wojujące strony, wprawdzie niechętnie, przyjęły mediację papieża Grzegorza XIII, który zwiedziony obietnicami Iwana Groźnego, zamierzał użyć połączonych sił Polski i Moskwy do wspólnej akcji przeciwko Turcji. Car moskiewski musiał podjąć takie działania pod naciskiem swojego zachodniego, potężnego wtedy sąsiada – Polski. Pośrednikiem papieskim w tych rokowaniach był jezuita Antonio Possevino, który doskonale wywiązał się ze swej misji, interesy wiary i swego zwierzchnika stawiając zdecydowanie ponad plany i zamiary obydwu stron konfliktu. W taki sposób przed polską okupacją uratowany został Psków.


300 lat później, w 1872 roku Matejko namalował obraz „Batory pod Pskowem”, który symbolicznie przedstawił skomplikowaną sytuację polityczną, która towarzyszyła ówczesnym stosunkom polsko-moskiewskim. Wiele w tym obrazie przesady i nie wszystkie przedstawione fakty się zgadzają, ale pamiętajmy, że Matejko malował „ku pokrzepieniu serc” i sprawił tym obrazem rodakom przygniecionym doświadczeniami trzech przegranych powstań przeciwko Rosji, uważających niedźwiedzia Północy za potęgę nie do pokonania! A tu leży ten niedźwiedź niemal dosłownie, w formie skóry, przydeptany stopami polskiego króla. Symbolikę tę jeszcze bardziej akcentuje moskiewska chorągiew – ułożona równolegle do skóry – podnóżka.


Inny symboliczny obraz widzicie na zdjęciu po lewej stronie. Przedstawia żołnierzy sowieckiej armii czerwonej i niemieckiego Wermahtu na wspólnej paradzie w Brześciu we wrześniu 1939 roku. Symbolika jest oczywiście taka, że oba mocarstwa zawarły nad naszymi głowami tajne porozumienie, które skutkowało atakiem na Polskę ówczesnych sojuszników: Niemiec i ZSRR. Fakt ten zapoczątkowało II wojnę światową i zamknięcie po niej na 50 lat pół Europy za „żelazną kurtyną”. Nie da się zaprzeczyć, że mamy za sobą historię trudnych stosunków z naszych wschodnim sąsiadem. Źle by się jednak stało, gdyby trwające ostatnio ochłodzenie kontaktów między państwami miało przełożyć się na pogorszenie stosunków między ludźmi w nich żyjącymi.
Na arogancję rosyjskich władz nie powinniśmy pozostawać bierni, ale trudno mi się jednak zgodzić, że najlepszą odpowiedzią jest bojkot rosyjskiej kultury (np. przedstawień teatru „Bolszoj”).
Jak to słusznie stwierdził jeden z naszych biskupów: nie możemy mylić Putina z Puszkinem.


Rus.l