Rozmowy zasłyszane – MONGOLIA

– Nie chcesz chyba powiedzieć, że smakowały ci baranie jelita, którymi poczęstowali nas w jurcie? Muszę przyznać, że bałam się nieco o twoje zdrowie, ale z drugiej strony poczułam też ulgę, że to nie ja muszę degustować i spokojnie mogłam wyłgać się wegetarianizmem.

– Dobra, dobra! Wiem, że do Mongolii moda na wegetariańskie żarcie jeszcze nie dotarła i długo nie dotrze, i że łatwo można się tym wykpić, ale w końcu sama piłaś sute-czaj i obsuwałaś chuszury. Tylko czasami kończyło się to… hm… koniecznością spożycia dużej ilości węgla.

– No, nie porównuj solonej zielonej herbatki z dodatkiem mleka albo tłuściutkich, smażonych placuszków nadziewanych baraninką do jakichś tam flaków pływających w brunatnej wodzie. To już była przesada. Nawet ten wysuszony na kamień ser okazał się w porównaniu z tym wyjątkowo smaczny. A tak swoją drogą, to zastanawiam się, czy dałoby się zrobić taki kamienny ser z naszego białego?

– No nie wiem… tamten był chyba zrobiony z mleka jaka… A może wielbłąda, owcy albo klaczy? Przecież oni piliby mleko słonia, gdyby mogli! A ryb nie jedzą, chociaż mają taaakie rzeki! Pamiętasz Jezioro Chubsuguł? Przeogromniaste! Trzeba by było z 10 dni jechać konno, żeby je objechać!

– A wiesz, że ostatnio przeczytałam gdzieś, że Jez. Chubsuduł stanowi 3% zapasów wody pitnej. I to jeszcze jakiej wody! Nigdy wcześniej nie widziałam tak czystego i tak „martwego” jeziora. Pamiętasz, nie rosły tam prawie żadne rośliny. Co w takim razie jedzą ryby? Wszędzie mnóstwo maleńkich kamyczków. Ale było śliczne! A jakie zimne. W końcu coś o tym wiesz, prawda?

-No taaak! Naturystyczna kąpiel w Chubsugule była ostatnią przed naszą ośmiodniową konną wyprawą w góry. Pamiętasz opowieść o lęku wysokości na jeziorze? Podobno pływając (brrr… nie wiem, jak?) można się przestraszyć… wysokości właśnie. A raczej głębokości woda jest przezroczysta na kilkadziesiąt metrów. A ta bardzo niska temperatura jeziora jest chyba ostrzeżeniem przed górską wycieczką we wrześniu. Przecież którejś nocy zamarzł strumień, przy którym stał nasz namiot.

– Te noce były koszmarne, mimo że (jak mawiał Krzysiek) ubieraliśmy się we wszystko oprócz zupek chińskich. Dobrze, że nasz przewodnik Bajra robił w ciągu dnia godzinne „fajfminutsbrejk”. Można było trochę odespać. A pamiętasz, że kilka dni wcześniej na Gobi spaliśmy w podkoszulkach. Było bardzo ciepło, choć wszyscy straszyli, że dobowe amplitudy mogą dochodzić do 30 OC.

– I tam przynajmniej zobaczyliśmy miejscowych. W górach nie udało nam się spotkać Caatanów, których szukaliśmy. A mieli być tacy super… I te stada reniferów… O! Widzisz! Oni też piją mleko, tyle, że reniferowe. Gdyby nie uciekli za którąś z gór, byłoby fajne widowisko. Zupełnie odmienna kultura i religia. Z całego szamanizmu uświadczyliśmy tylko jedną szamankę w samotnym czumie. Była tak „uturystyczniona”, że powinna sprzedawać u wejścia do swojego „wigwamu” bilety! Wracając do Gobi… Niesamowicie było w Sajszand, w lamajskiej świątyni, prawda?

-Pierwszy raz w życiu uczestniczyłam w buddyjskim nabożeństwie to naprawdę poważne przeżycie te bębny, kadzidła, „trąbki” z wielkich muszli i mnisi intonujący sutry. Ale się wtedy wzruszyłam. Ale to nie był koniec wrażeń… Pamiętasz, co stało na ołtarzu? Słoik ze swojsko brzmiącym napisem „SAŁATKA NADWIŚLAŃSKA” to dopiero było przeżycie!!!

– Ktoś kiedyś zauważył, że ciekawe są podróże rzeczy martwych. To samo dotyczy też mongolskich czapek i młynków modlitewnych, które przywieźliśmy na pamiątkę. Zresztą sama odkryłaś, że młynki są zrobione z blachy z napisem wewnątrz: „ODŚWIEŻACZ POWIETRZA O ZAPACHU POMARAŃCZOWYM”! Buddyjskie świątynie są pełne tajemnic…

– Tak. Na przykład, gdy mała mongolska dziewczynka wręczyła mi w czasie nabożeństwa dwa cukierki. Chciałam okazać się grzeczną turystką, stosującą się do zasad podróżniczego „savoir vivre’u” i jednego natychmiast skonsumowałam a drugiego schowałam do kieszeni na później, okazując przy tym, jak bardzo są pyszne. Ucieszyła mnie reakcja reszty Mongołów, którzy uśmiechali się do mnie. Później dopiero zrozumiałam, że oni po prostu śmiali się ze mnie, bo w taki oto sposób pozbawiłam Buddę posiłku. Te cukierki miały być ofiarą dla Niego. No cóż, wykazałam się ignorancją, ale za to Mongołowie mają co opowiadać swoim znajomym na imieninach i dobrze się bawią przy oglądaniu zdjęć, które nam potem robili.

– Tak! Mają poczucie humoru. Gorzej było, kiedy Krzysiek błysnął fleszem po oczach głównemu mnichowi odprawiającemu modły. Skończyło się to obowiązkową ofiarą w wysokości 3 dolarów. Poza tym na Gobi było fantastycznie. Niesamowicie zróżnicowany krajobraz. Od skał wulkanicznych, poprzez kamieniste równiny, aż do piaszczystych wydm. I mogliśmy pojeździć UAZ’em!. Poza tym to tam pierwszy raz jeździliśmy konno w mongolskim drewnianym siodle. Oni chyba muszą mieć ołowiane pośladki od takiej woltyżerki! No i te baranie flaki… To też tam.

– Szkoda tylko, że nie znaleźliśmy kości dinozaurów, z których przecież Gobi słynie. Znaleźliśmy za to inne kości. Ale wolę nie zastanawiać się, jakiego pochodzenia była ta, którą przywiozłeś sobie do domu. Szczególnie, biorąc pod uwagę fakt, że starym mongolskim zwyczajem jest pozostawianie zmarłych raczej na powierzchni ziemi niż pod…

– Czymś trzeba w końcu karmić bezdomne zwierzątka typu sępy wielkości helikoptera. Widzieliśmy je przecież w akcji…

– No tak, ale one jadły przecież jakiegoś padłego jaka, albo inną kozę, prawda? No powiedz, że prawda!!!

– Ależ tak, oczywiście jaka! Gobi to było przeżycie! Pierwszy raz widziałem wielbłądy na wolności. To wszystko było daleko od Ułan Bator, a później okazało się, że wcale nie trzeba długo jechać, żeby zobaczyć coś pięknego. Pamiętasz Terejdż? 60 km od U.B. a takie widoki. Mocno to wszystko skomercjalizowane; turyści, gościnne jurty… byłem pod wrażeniem. Zobaczyliśmy, jak się robi masło, piliśmy kumys. Musisz przyznać, że akurat te dwa przysmaki były O.K.. No i ten domowy chleb…

– Nie wiem, czy nasza osławiona polska gościnność może równać się z gościnnością mongolską. To niesamowici ludzie. Wystarczy przekroczyć próg jurty, a natychmiast częstują nas wszystkim, co mają. Są bardzo życzliwi, uśmiechnięci, ciepli i tacy niesamowicie spokojni. Tak, życie w stepie jest bez wątpienia spokoje, choć często niełatwe. Przeprowadzki na inne miejsce co trzy miesiące, srogie zimy, brak dostępu do lekarza to nie jest łatwe życie. A oni zawsze tacy serdeczni i uśmiechnięci…

– O, wysiadamy, nasza stacja…

Wszelkie podobieństwo osób, zdarzeń i przede wszystkim miejsc jest zupełnie przypadkowe i nie związane z wyprawą Moniki Siwak, Marka Rudnickiego i Krzysztofa Podwójcica.

m&m’s

W Nadwełtawskim Grodzie

„Pełne dwuznaczności, nadwełtawskie miasto nie gra w otwarte karty. Ta kokieteria starej damy, co udaje, że jest już tylko martwą naturą, niemal pozostałością dawnej świetności, przygaszonym krajobrazem pod szklanym globem, dodaje uroku. Wkrada się w dusze za sprawą czarów i sekretów, do których tylko ona ma klucz. Praga nie popuszcza nikomu, kogo schwytała…” A. Ripellino

No to chyba zostałem schwytany… Zaczęło się już w pociągu. Moim zdaniem jest to najkorzystniejszy sposób dotarcia do stolicy Czech. Najkorzystniejszy nie znaczy najtańszy. Podróż dosyć długa (ok. 10 godz.) ale całkiem wygodnie a decydując się na miejsca sypialne nawet się nie zdążyłem zbytnio zmęczyć. Mając na uwadze opowieści dobrych ludzi wiedziałem że należy odpowiednio zadbać o swój plecak a w szczególności dokumenty i walutę. Wszystko co możliwe odpowiednio przygotowałem (pieniądze porozkładane po wszystkich możliwych kieszeniach, paszport cały czas na oku no a plecak pod głową i dodatkowo jeszcze poprzypinany karabinkami do łóżka, a cały przedział zamknięty od wewnątrz specjalnym patenciarskim zamkiem PKP-jak nic twierdza nie do zdobycia) i w pełni już spokojny udałem się na „leciutką” drzemkę. Czwarta nad ranem może sen przyjdzie… no i przyszedł, a nawet dwóch. Z pięknie opalonymi twarzami i w tradycyjnym stroju służbowym z trzema paskami. Tylko sobie znanym sposobem szybko pokonali superzamknięcie przedziału i wprawionym wzrokiem przebadali co by tu sobie wypożyczyć. Na szczęście w przedziale nie byłem sam i moja sąsiadka z łóżka poniżej (później okazało się – pani profesor od owadów w podróży na konferencję międzynarodową) odpowiednio ustosunkowała się do zaistniałej sytuacji. No i się obudziłem… Panów sportowców już nie było. Pociąg nagle zaczął hamować w szczerym polu. Jak się później okazało nie w każdym wagonie były rozpisane warty i część pasażerów miała trochę lżejsze bagaże. Jak widać nie tylko my chcemy do Europy, czescy „sportowcy” nie chcą być gorsi. Ale nie ta przygoda spowodowała że już teraz myślę o ponownej podróży Warszawa-Praha.

Teoretycznie noclegów nie trzeba wcześniej zamawiać. My tak niestety zrobiliśmy. Wszystkich formalności dopełniliśmy od razu na dworcu (Praha-hlavni nádra?i) korzystając z jednej z wielu miejscowych informacji. Miał być sympatyczny pokój z okrągłym oknem oraz porannym śniadaniem. Sympatyczny pokój na ulicy Opletalovej okazał się jednym z tysiąca pomieszczeń akademika studenckiego, udostępnianego w trakcie wakacji naiwnym turystom. Czesi chyba wiedzą co to jest dobra reklama, bo wolnych miejsc było mało. A na pokładzie przegląd chyba z całego świata (najwięcej japończykopodobnych z nieodłącznymi aparatami). Brak obiecanego okrągłego okna, wszystkobrudzące ściany, międzynarodowe kolejki pod prysznic oraz brak śniadań wliczonych przecież w cenę wcale nas nie zniechęcały bo przecież nie przyjechałem tutaj siedzieć w pokoju. Dodatkowym dreszczykiem emocji była obsługa tego lokalu. Przemili młodzi Arabowie łamanym czesko-angielskim udzielali nam wyczerpujących informacji. (trochę słaby termin wybrali sobie na praktyki). Ale już teraz z sympatią myślę o powrocie na ulicę Opletalovą. A dlaczego?

„Złota Praga”, „miasto stu wież”, „najpiękniejsze miasto Europy” tak niekiedy mówi się o Pradze. Żadne zdjęcia, żadne informatory a tym bardziej nieudolne moje próby dziennikarskie nie oddadzą w pełni klimatu tego miasta. Małe kręte uliczki, pełne sklepików z różnymi pamiątkami (lalki-kukiełki, kryształy, obrazy to klasyczne suveniry z tego miejsca) całe mnóstwo starych, bardzo ciekawych architektonicznie budynków, bogate zdobienia i dużo zieleni to typowy praski krajobraz. (statystyczna Praha to min: 900 ha centrum historycznego zaliczonego przez UNESCO do światowego dziedzictwa, 10 000 podlegających ochronie dzieł sztuki, 10 000 ha terenów zielonych, 2570 km ulic oraz rozległa sieć metra z 43 stacjami) Pragi na szczęście, nie da się zwiedzić i poznać podczas jednego wyjazdu. A to coś jest nieczynne (nam np. nie udało się w ogóle zobaczyć dzielnicy żydowskiej (Josefov), zamkniętej dla zwiedzających z powodu szabasu a później złej pogody) albo jeszcze się nie wie że tam warto być i zobaczyć coś ciekawego, albo po prostu zabraknie czasu. A każdy znajdzie coś dla siebie. Nie tylko charakterystyczne budowle (Zamek Praski -Pra?skŷ Hrad, Rynek Starego Miasta z pomnikiem Jana Husa, Ratuszem Staromiejskim i zegarem astronomicznym, Wyszehrad i wiele innych), niezwykle bogato zdobione złotem i szlachetnymi kamieniami kościoły (św. Mikołaja, Marii Panny przed Tynem, św. Jakuba itd.) ale również bardzo klimatyczne małe uliczki z równie klimatycznymi knajpkami i knedlikami (byliśmy min w knajpie gdzie rozpoczyna się przygoda Wojaka Szwejka- U Kalicha). Godne polecenia jest również praskie ZOO oraz kilka okolicznych ogrodów i parków.

Dla mnie najbardziej magicznym miejscem stał się zdecydowanie gotycki wiadukt, oparty na 16 masywnych sklepieniach łączący odległe o ponad 500 metrów Stare Miasto z Małą Straną- czyli Most Karola (Karlův Most). Chronią go potężne drewniane izbice i stojące z obydwu stron wieże. Most Karola zawsze był czymś więcej niż kładką przez Wełtawę. Dawniej odbywały się tu turnieje, bitwy, egzekucje. Dzisiaj to miejsce tysiąca turystów bez względu na porę dnia i roku. W nocy latarnie rzucają cienie na rzędy rzeźb podkreślając atmosferę tajemniczości i niezwykłości. W porannej mgle dla niektórych most ten nabiera wymiaru magicznego, innych przeraża. Dla mnie to nie tylko źródło inspiracji ale tam po prostu dobrze się czuję.

Polecam Pragę. Naprawdę warto…

Jurek Lis

CYRANKIEWICZ CZY KACZKA (DZIENNIKARSKA)

C y r a n k a (Anas qnerquedula). Kaczor w okresie godowym ma wierzch głowy brązowy z dwoma białymi paskami przechodzącymi od dzioba wzdłuż oczu.


Dolna część głowy, szyja i pierś brązowe, ciemno cętkowane. Grzbiet brunatny. Skrzydła popielate, upstrzone, z białymi smugami wzdłuż piór (barkówki) i zielonym lusterkiem obrzeżonym z przodu i z tyłu białym paskiem. Podbrzusze od połowy białe. Ogon brązowoszary. Dziób prawie czarny, wiosła ciemnoszare. W okresie letnim kaczor podobny jest do samicy, z tym jednak, że zachowuje godowe upierzenie skrzydeł. Cyranka-kaczka ma barwy upierzenia mniej wyraźne, brak jej białej smugi z boku głowy, ma jaśniejszą głowę i szyję. Pierś oraz podbrzusze białe, brązowo znaczone. Lusterko mniej wyraźne niż u kaczora, szarozielonkawe.

Cyranka – długość 40 cm, rozpiętość skrzydeł 60 cm, masa 0,4 kg.

Jak odróżnić kaczkę młodą od starej?

Młode kaczki mają dziób miękki, łamliwy. Młode kaczory w pierwszym upierzeniu podobne są do samic. Młoda kaczka krzyżówka ma wiosła ciemnosiwe, stara zaś (od drugiego roku) pomarańczowoczerwone.

Kaczki występują u nas na terenie całego kraju w okolicach, w których woda stwarza im odpowiednie warunki bytowania. Nie wszystkie jednak gatunki reprezentowane są wszędzie w jednakowym nasileniu. Znajdują one siedlisko nad rzekami, starymi korytami rzek, stawami, jeziorami, mokradłami i torfowiskami oraz małymi strumyczkami i rowami. W okresie późnej jesieni występują tylko przy większych wodach. Warunek konieczny dla ostoi kaczek to wody zarośnięte szuwarami, z niedużym choćby kawałkiem odkrytej wody. Wiosną bytują wszędzie, gdzie znajdą choć trochę wody, a więc nad kałużami polnymi, rowami i wylewami na łąkach.

Kiedy są lęgi kaczek?

Kaczka buduje gniazdo na wzniesieniu nad wodą wśród sitowia, w kępie krzaków lub w dziupli starego pnia, a czasami poza obrębem wody, w krzakach, młodnikach lub na łące, nawet w znacznej odległości od wody. Krzyżówki wykorzystują niekiedy stare gniazda innych ptaków znajdujące się w lesie na wysokich drzewach z dala od wody. W kwietniu – maju kaczka składa jaja w liczbie 6-14 sztuk, koloru jasnozielonego lub różowo-zielonego. Po 3-4 tygodniach (zależnie od gatunku) następuje wylęg. Młode krótko po wylęgu (6-12 godzin) wychodzą z matką na wodę i zdolne są do samodzielnego życia. Po 4-8 tygodniach (zależnie od gatunku) zaczynają latać. Całkiem młode kaczki nazywają się klapakami, starsze, które próbują lotu – podlotkami. W wylęgu i wychowie młodych kaczor nie bierze udziału, natomiast kaczka jest bardzo troskliwą matką.

Czym żywi się kaczka?

Kaczka żywi się wodorostami, trawą, drobnymi rybami, owadami, ziarnem zbóż oraz ikrą rybią. Właściwie zjada wszystko, co może przełknąć. Kaczki właściwe (krzyżówka, cyranka, cyraneczka i płaskonos) żerują od zmierzchu do rana, kaczki nurkowe (głowienka, podgorzałka i czernica) żerują w dzień. W sierpniu – wrześniu kaczki zaczynają przeloty w poszukiwaniu żeru. Po zachodzie słońca przelatują na obfitsze żerowiska wodne lub polne (zloty) i tam przebywają przez noc, a rano wracają do swego siedliska (sady). Kaczki przed zapadnięciem na żerowisko kilkakrotnie okrążają je i, jeżeli nie widzą dla siebie żadnego niebezpieczeństwa, zapadają, w przeciwnym razie odlatują daleko i potem wracają znowu na rozpoznanie i ewentualny zapad.

Jaki jest tryb życia kaczek?

Kaczki są ptakami przelotnymi. Przylatują do nas wczesną wiosną (w początkach marca) i odlatują w październiku (podgorzałka już we wrześniu). Niektóre spośród krzyżówek pozostają u nas przez zimę, jeżeli znajdą odpowiednie warunki bytu – niezamarzające oparzeliska. W okresie godowym kaczki żyją parami i w tym czasie podczas lotu pierwsza leci przeważnie kaczka, a za nią kaczor. W okresie lęgowym, kiedy samice siedzą na gniazdach, kaczory początkowo zbierają się w stada, a potem zaszywają się w szuwarach, gdzie wypierzają się.

Kaczki latają bardzo szybko (do 60 km/h) wywołując lotkami charakterystyczny gwizd (szczególnie krzyżówki); w czasie dłuższego lotu ustawiają się zawsze w klucz lub na linii prostej, skośnie do kierunku lotu. Kaczki są bardzo ostrożne i trudno jest je podejść blisko na otwartej wodzie, jedynie w lecie dosiadują dość twardo i niechętnie się podrywają. Cyranki, cyraneczki i podgorzałki różnią się pod tym względem od innych i dają się łatwiej podejść. Kaczka nurkuje bardzo dobrze. Zestrzelona nad wodą, jeżeli nie spadnie martwa, ginie myśliwemu z oczu, gdyż nurkując pod wodą dopływa do szuwarów lub brzegu i tam wystawia z wody tylko dziób albo wychodzi na ląd i ukrywa się w przybrzeżnych zaroślach.