Tak jak Jurek pisał wam jakiś czas temu o Pradze, tak ja napiszę wam teraz parę słów o Lwowie, który miałam okazję zwiedzać na początku maja… A była to druga część mojej wycieczki klasowej (pierwszą spędziliśmy w Bieszczadach). Będzie to tylko kilka takich „gorących” – „nieuczesanych” wrażeń i spostrzeżeń…
Ogólnie rzecz biorąc Lwów jest miastem bardzo urokliwym, pełnym brukowanych ulic (właściwie wszystkie ulice pokryte są „kocimi łbami”), zaułków i kolorowych renesansowych kamieniczek. Leży na styku cywilizacji Zachodu i Orientu, świata łacińskiego i prawosławia. Zbudowane było przez Rusinów, Polaków, Żydów i inne narody, których ślady wciąż można tu tropić. Wszędzie czuć wielonarodową i wieloreligijną historię tego miasta. Pełno jest też polskich pamiątek, zabytków, wmurowanych w ściany tablic w naszym ojczystym języku. I naprawdę wszędzie czuć atmosferę dawnych wieków. Mimo to widać, że obecnie ukraińskie władze chcą trochę „zatrzeć” ślady polskości. Zmieniane są napisy, stawiane nowe pomniki. Jednak usłyszeć na ulicach język polski wcale nie jest tak trudno…
Dwa słowa o historii Rynku…
Plac pod budowę rynku został wytyczony w XIV wieku, kiedy Kazimierz Wielki postanowił lokować na nowo Lwów nieco na południowy-wschód od starego grodu książęcego. Schemat założenia miasta nie odbiega od innych przykładów średniowiecznej urbanistyki – główny plac ma kształt kwadratu, a z jego rogów wychodzą po dwie uliczki. Wokół rynku wznoszą się cztery linie ślicznych kamieniczek.
Lwów ze swym rynkiem, z racji znaczenia jaki posiadał był świadkiem wielu ważkich dziejowych zdarzeń. Odbywały się tu hołdy i stracenia, wielkie fety i podniosłe obrzędy żałobne. Tu Władysław Jagiełło odebrał hołd lenny od wojewody wołoskiego Aleksandra.
W XIX i XX w. rynek był widownią demonstracji narodowych i społecznych oraz defilad wojskowych. W 1848 r., w czasie gdy wrzało w całej Europie, tu formowała się Gwardia Narodowa, a także gromadzili się robotnicy na pierwszą manifestację 1-majową. Tu też w listopadzie 1918 r. proklamowano Wolną Ukrainę Zachodnią, a dwa lata później Józef Piłsudski jako Naczelnik Państwa, przyjmował defiladę z okazji nadania miastu Orderu Virtuti Militari.
Co różni sieć lwowskich tramwajów od sieci tramwajowych innych miast ?
– Tory często nie są ułożone wzdłuż osi ulicy, ale wzdłuż krawężników. Stąd na tych ulicach kierowcy parkują samochody autentycznie na środku jezdni !
– Ale na ulicach z „normalnym” ułożeniem torów, parkowanie samochodów na środku, z kołami nachodzącymi na tory, również do rzadkości nie należy… J A normą jest zatrzymywanie się i naprawianie samochodu na środku ulicy, wśród przejeżdżających obok innych pojazdów.
– Na części ulic, z powodu zbyt małej szerokości jezdni, tory nachodzą na siebie i ruch odbywa się wahadłowo.
– generalnie tory są tak nierówne i powykrzywiane, że na moje pytanie „jak te tramwaje nie wypadają z torów?” – nasza przewodniczka odpowiedziała, że: „wypadają, wypadają…”
Specyficzne przepisy drogowe…
Dla nas szokujące było również brak jakichkolwiek przepisów drogowych. Wszyscy jeżdżą jak chcą! A milicjanta, to żadnego nie widziałam.. W ulicę jednokierunkową próbują naraz wjechać 3 samochody, z drugiej strony nadjeżdża autokar, i wszyscy razem próbują się tam wepchnąć… średnio im się to udaje, ale to nie są ludzie, którzy się szybko zniechęcają…
A i piesi mają tam ciężki żywot. Nie ma żadnych pasów, a o sygnalizacji świetlnej można sobie jedynie pomarzyć… Istna „wolna amerykanka”! Tak więc jeśli ktoś chce przejść na drugą stronę, to niech to najpierw dwa razy przemyśli i przebiegnie tak szybko, jak się da. Jeśli będzie miał trochę szczęścia, to nic mu się nie stanie… Godne zastanowienia jest też zachowanie kierowców. Np. u nas w Polsce, jeżeli jakiś kierowca widzi, że ktoś przechodzi przez ulicę, to stara się zwolnić, a tam? Wręcz przeciwnie! Ktoś na drodze? – to dodajemy gazu! Przeżyć tam jest naprawdę nie lada wyczynem… a przebycie na drugą stronę ulicy nie lada przeżyciem…
Jak to ktoś powiedział: „Nie ma tam kierunkowskazów, tylko jest klakson!!!”
Dark side of the Lwów…
Jednak mimo całego uroku, jest to miasto strasznie zniszczone i w ogóle nie restaurowane. Kamienice, owszem, są piękne, ale sypią się w oczach… A i zapach w sporej części miasta nie jest zbyt ciekawy… Wyasfaltowana jest chyba tylko jedna, czy dwie ulice, a co do tramwajów i autobusów… Nasze najgorsze Arki są z nimi nie do porównania… I jeżeli ukraińskie władze nie wezmą się za jakąś renowację, to miasto to niedługo zmarnieje do końca… a byłoby szkoda… Mnóstwo jest też wszelkiego rodzaju żebraków, którzy czepiają się, łapią za ręce, dzieci przyczepiających się do nóg, Rumunów czających się za każdym rogiem, przy wejściu do każdego kościoła… Jak tylko dostrzegali naszą idącą grupę, natychmiast zlatywali się żebracy z całej ulicy, całe hordy proszących o chociażby 5 kopiejek…
„Mortui sunt ut liberi vivamus” – [Polegli, byśmy żyli wolni]
„Jakie tego dnia, tj. 1 listopada 1918 roku były nosze szansę w walce o ukochane miasto? Prawie żadne: nie było wojska, nie mieliśmy broni ani amunicji. A jednak podjęliśmy walkę, w której z czasem wzięły udział wszystkie warstwy polskiego, lwowskiego społeczeństwa, ludzie różnego wieku i obojga płci. Ale największymi bohaterami jej były „lwowskie orlęta'”, młodzież i prawie dzieci. Nieletni chłopcy i nieletnie dziewczęta. Ich zapał pociągnął starszych i podtrzymywał w zwątpieniu.”
Oczywiście jednym z głównym punktów naszej wycieczki był lwowski Cmentarz Łyczakowski i Cmentarz Orląt.
Ten pierwszy jest naprawdę niezwykły. Wygląda jak nasze Powązki podniesione do 10-tej potęgi. I pełen jest polskich grobów. Leży tam m.in. M. Konopnicka i A. Fredro. Jednakże Cmentarz Orląt również zrobił na nas duże wrażenie. Szkoda tylko, że nawet tablica ze słowami A. Kwaśniewskiego jest wmurowana wyłącznie po rosyjsku… i nic nie wskazuje na to, aby obie strony – polska i ukraińska – doszły do jakiegoś porozumienia, a właściwie, że ukraińskie władze nie zgadzają się na polskie napisy… a przecież. . . . .
Ania
PODRÓŻE
Harcerz postępuje po rycersku… Czersk
Hasło to głosi piąty punkt Prawa Harcerskiego. Według tej zasady i pozostałych dziewięciu skauci rozpoczynają i kończą swój dzień. Myśl zawarta w tej zasadzie kojarzy się z czasami średniowiecza, gdy na polskiej ziemi rządzili i umierali rycerze. Mieli oni swój kodeks, który opisywał idealnego wojownika. Powinien on być odważny, hojny, a przede wszystkim nieść pomoc uciśnionym.
Często Ci wielcy, a zarazem i możni wznosili zamki. Tak też zrobili książęta mazowieccy, którzy zbudowali na miejscu grodu Czersk potężną twierdzę opasaną Wisłą. Do tej pory istnieje ten zabytek, a jego mury przypominają atmosferę dawnych pojedynków.
W celu zbadania tych tajemniczych historii, my tzn. 209 Drużyna Harcerska uzupełniona nowymi członkami dnia 23 kwietnia 2003 r., czyli w imieniny Św. Jerzego patrona harcerzy, wybraliśmy się do Czerska. Przed naszym Hufcem wsiedliśmy do zaczarowanego wehikułu, którym był autokar. W krótkim czasie dotarliśmy do miejsca przeznaczenia, gdzie przeprowadziliśmy krótki zwiad. Miał on na celu zaznajomienie nas z wszystkimi labiryntami, w których warto się zgubić. Niestety nikomu z nas się to nie udało. Zbiórkę zainaugurowało rozpalenie świeczkowiska przez najstarszą i najmłodszą osobę wśród nas. Szkoda, że nie wybrano nikogo w średnim wieku, chociaż wybranie średniaka spośród 30 osób to nie taka prosta sprawa.
W dalszej części nasza kadra przedstawiła nam historię Św. Jerzego , który dawno temu pokonał smoka. Nic dziwnego, skoro był wielkości dwóch osób nakrytych zielonym prześcieradłem. Po przedstawieniu, na którym była beczka śmiechu czekała nas nadzwyczajna niespodzianka. Musieliśmy przejść kilka prób, po których mogliśmy dostać nagrodę niespodziankę.
Na wstępie czekało nas nie lada zadanie wymagające ogromnej kondycji fizycznej. Druhna Kasia wyjaśniła, że zdobycie złotego łańcucha pozwoli nam przejście do następnych punktów. Sprawdzian ten nie wydawał się trudny. Były to pozory, dopiero jak nasze nogi poczuły ile schodów dzieli nas od celu o mały włos byliśmy blisko rezygnacji. Żartuję, tak naprawdę mogło być ich jeszcze więcej, a próbę pokonaliby wszyscy skauci biorący w niej udział.
Druga próba to było coś. Wiadomo, że większość ludzi nie lubi jeść czegoś, co może okazać się wielką niespodzianką dla żołądka. Jednak drogą do przejścia tej próby było zjedzenie górowatej łyżki przygotowanej papki. Wszystkim to szło z oporem, ale każdemu udało się osiągnąć pustą łyżkę.
Szkoda, że druh Piotrek nie podał nam przepisu na tę wyśmienitą poprawę, po którym należałoby wypić 10 litrów wody, aby ugasić pragnienie. Kolejnym sprawdzianem, a może po prostu lekcją plastyki był punkt druha Daniela. Nic nie wiedząc wpadliśmy w mroczną pieczarę, którą była brama do zamku. Nagle padło hasło ?BACZNOŚĆ?, na co znieruchomieliśmy. Wówczas trzy psotne duszki malowały nam twarze. Ostatnim etapem tego punktu było upachnienie rąk różnymi zapachami. W celu dotarcia do następnego miejsca musieliśmy przejść mroczną świeczkę oświetloną małymi świeczkami. Po przebyciu tej drogo doszliśmy do punktu druha Rafała i druha Ramba. Mieli oni za zadanie sprawdzić odwagę uczestników zamkowego wypadu. Polecili ustawienie się na ławeczce i zamknięcie oczu, następnie podnosili nas z ławeczką, a potem kazali skoczyć. Po skoku okazało się, że ławeczka w rzeczywistości nie została podniesiona. Natomiast druh Rafał i druh Rambo obniżali się trzymając na swoich ramionach nasz ręce, a już wierzyłem, że dosięgam gwiazd!!!
Jak tylko wszyscy przeszli próby, zebraliśmy się w dwuszeregu między palącymi się pochodniami. Myśleliśmy, że nastąpi w tym momencie tradycyjne zakończenie. Ku naszemu zdziwieniu nastąpił zaskakujący moment. Został odczytany rozkaz, w którym każdy otrzymał barwy 209 DH. Nasze chusty otrzymali także: druh Rafał, druh Piotrek i druh Rambo. Po tak nadzwyczajnym zakończeniu radośni wróciliśmy do Otwocka. Tam tradycyjnie na pożegnanie utworzyliśmy pożegnalny krąg.
Myślę, ż nie jeden rodzic był dumny ze swojej pociechy, gdy zobaczył na jej mundurze pomarańczowo-szarą chustę. Oznaczała ona, że staliśmy się członkami 209 Drużyny Harcerskiej, a nie innej.
Druh Daniel Kwiatkowski
SMOSZEWO – integracja rad drużyn
Tytułowa integracja rad drużyn naszego Hufca okazała się strzałem w dziesiątkę.
To właśnie taki pożytek z wyjazdu 14 – 16 marca był najczęściej wymieniany na podsumowaniu pobytu w dworku w Smoszewie.
refleksjami na temat przeczytanych na wieczornicy wierszami.
Sobotni dzień zakończył się złożeniem przez Monikę Siwak Zobowiązania Instruktorskiego. Ci, którzy mieli jeszcze siłę mogli pójść „na liny”.
I na koniec jeszcze hasło z zajęć o formach pracy: NIE MA FORM SPRAWNOŚCI BEZ HARCERZY MOŻLIWOŚCI”
Mirek Grodzki
P.S.
Bym zapomniał – atmosfera była momentami tak gorąca, że przypaliłem sobie polar od kominka…
Wyjazd do Smoszewa, lub jak twierdzą inni “Smoczewa” był bardzo ważnym wydarzeniem w życiu hufca.
Przede wszystkim dlatego, że mieliśmy okazję naocznie się przekonać, że w hufcu pracują nie tylko “dinozaury”, ale także ludzie bardzo młodzi, częstokroć tacy, którzy nie ukończyli jeszcze gimnazjum.
Czy to dobrze? Moim zdaniem bardzo dobrze. W ten sposób zacieramy różnicę wiekową pomiędzy starą (stażem) kadrą, a kadrą młodszą (przybocznymi, zastępowymi, funkcyjnymi).
Nie da się dziś wyodrębnić kadry, która ma wieloletnie doświadczenie i chęć do poświęcenia większości swojego wolnego czasu dla harcerstwa.
Przyszedł czas na ludzi młodych, którzy w najbliższych miesiącach powinni wziąć sprawy w swoje ręce.
Tomek
Szkolenie dało mi opanowanie
Skończyłam niedawno kurs pierwszej pomocy. Nie przygotował mnie do sytuacji jaką przeżyłam w czasie tegorocznych ferii. Mój chłopak, wraz z czwórką naszych przyjaciół poszedł do barku w naszym ośrodku (standard średni) napić się „na dobry koniec wyjazdu”.
Ja spalam w pokoju, bo nie piję i nie lubię wdychać dymu. Po godzinie Adam wtoczył się do pokoju. Wściekłam się, że się spił w trupa (co nie zdarzyło mu się przez prawie 2 lata naszej znajomości). Wymiotował strasznie, w końcu położył się do łóżka. Zaczął wymiotować na siebie, wiec odwróciłam go, podstawiłam wiadro, dałam łyżeczką pić. Jakoś wstał, zawlekł się do toalety. Zamknął się. Po chwili usłyszałam, że się dusi, nie chciał otworzyć drzwi wiec stałam pod łazienką próbując go uspokoić. W końcu jęknął, żebym go nie zostawiała i jakoś otworzył zamek. Zawlekłam go do łóżka, położyłam trochę wyżej, odgięłam mu głowę, żeby udrożnić drogi oddechowe. Zaczął się dusić, sinieć, dławić, nie pomagało odwracanie go na bok, ułatwianie wymiotów.
Do pokoju weszła dziewczyna, która przeżyła już coś takiego. Obłożyła go zimnymi ręcznikami i zaczęła liczyć oddechy, oddychając z nim. Za każdym razem, gdy przestawał potrząsałyśmy nim, klepałyśmy, wołałyśmy jego imię (choć tracił przytomność) prosząc by wziął wdech. Lekarz, który akurat był z nami kazał wezwać pogotowie. Przyjechał jeden lekarz, dał mu zastrzyk z adrenaliny, nic nie pomagało. Adam zieleniał, brał trzy wdechy i przestawał. W pewnym momencie zaczął się żegnać i mówić że coś komuś zapisuje. Pogotowie, które przyjechało nie chciało go zabrać.
W tym czasie historia powtórzyła się u drugiego chłopaka, który pił z Adamem wódkę. Gdy tamten dostawał zapaści u Adama było już pogotowie. Po groźbach, prośbach i lamentach pogotowie zabrało ich obu. Adam nie oddychał normalnie ponad 2 godziny. W szpitalu spławili nas i nie chcieli im zrobić toksykologii. We krwi mieli 1,3 i 1,5 promila. Nie tak mało, ale od tego chyba się nie dostaje bezdechu i nie ląduje w szpitalu (ja lekarzem nie jestem). Dopiero rano pobrali im próbkę moczu. Ale chłopcy byli już po płukaniu żołądków i całonocnej kroplówce, więc lekarka powiedziała, że nic badanie nie wykryje. Lekarz kazał nam wziąć alkohol, który pili do przebadania po powrocie do domu. Uważał, że skoro dwóch gości, rożnej budowy dostało takiej samej reakcji po 4 kieliszkach wódki to znaczy, że alkohol był skażony. Cala akcja kosztowała nasz 700 zł, żadne ubezpieczenie nam nie odda, bo w szpitalnej wypisce napisali, że chłopcy się po prostu zachlali, a nie było czasu iść na policję.
Trochę nerwowych sytuacji w życiu miałam, więc podczas całego zdarzenia zachowałam względnie zimną krew. Siedziałam przy Adamie słuchając, czy oddycha. Natomiast dziewczyna drugiego gościa wpadła w histerię. Potrząsała nim. Gdy przestawał oddychać krzyczała, że nie musi, bo ona go kocha i będzie oddychać za nich dwoje. Mimo, że był lekarz zajął się nim wcześniej, chłopak ten był w gorszym stanie.
Jedyna rzecz, którą dało mi szkolenie, to opanowanie. Co prawda teraz po mnie schodzi to wszystko. Ale na żadnym szkoleniu nikt nigdy nie mówił mi jak postępować w przypadkach zatrucia alkoholem, ani nawet ostrego przedawkowania. Na zdrowy rozum wiedziałam, że muszą leżeć na boku, żeby nie udławić się tym czym wymiotowali (wszystkim, krwią, żółcią, flegmą).
Dlatego proszę wszystkich, którzy robią szkolenia z pierwszej pomocy, żeby włączyli to do programu kursu. W Polsce tak dużo ludzi pije…
Agnieszka
(nadająca się na psychoterapię)
Szczegóły wyjazdu i imiona bohaterów zostały zmienione. Redakcja
Paryż – Taizé 2002/2003
Organizatorami tej wielkiej cyklicznej imprezy są Bracia stowarzyszeni we wspólnocie z Taizé, małej francuskiej wioski. Inicjatorem zaś jest Ojciec Roger – postać znana na całym świecie i doceniana m.in. przez Jana Pawła II oraz głowy innych Kościołów. Spotkania odbywają się co roku w innym mieście.
Wybraliśmy się do Paryża w sześcioro: Asia Węgrzecka, Łukasz Śluzek, siostry Siwakówny i bracia Rudniccy. Skusiła nas stosunkowo niska cena wyjazdu i możliwość wzięcia udziału w nowym dla większości z nas (Jola była już dwa lata wcześniej w Mediolanie) przedsięwzięciu. Poza tym zdecydowaliśmy się na uczestnictwo w tzw. „grupie pracy”.
Wiązało się to oczywiście z pewnymi obowiązkami, ale wyjechać mogliśmy dwa dni wcześniej, mieliśmy większe szanse na zakwaterowanie w centrum miasta, no i płaciliśmy odrobinkę mniej.
Wyruszyliśmy więc 25 grudnia rano, autokarem, spod Sali Kongresowej.
Po dwudziestu paru godzinach, 26 grudnia, dotarliśmy na miejsce, czyli do hal Expo w Paryżu. Tam zostaliśmy przywitani, zakwaterowani i podzieleni ze względu na nasze przyszłe zadania. Wszyscy mieliśmy zająć się przyjmowaniem grup z Polski, które zaczynały wizytę 28 grudnia. Moi przyjaciele zdecydowali się na rolę specjalistów od zakwaterowywania, ja natomiast miałem witać polskie grupy i wprowadzać je w zasady rządzące Spotkaniem.
Każde z nas trafiło do innej, trzyosobowej załogi, składającej się z witającego, kwaterującego i „kasjera”. Takich polskich zespołów powstało około 90 (z siedemdziesięciu tysięcy uczestników około dwudziestu ośmiu tysięcy przyjechało z Polski).
Dostaliśmy miejsca w centrum. Dziewczyny spały gdzie indziej, niż my, więc musieliśmy się rozdzielić. Po krótkich odwiedzinach u naszych gospodarzy spotkaliśmy się pod wieżą Eiffela. Potem obejrzeliśmy jeszcze Łuk Triumfalny i Pola Elizejskie. Trochę zmęczeni podróżą wróciliśmy do hal na kolację i wieczorem pospacerowaliśmy po mieście. Następnego dnia przeszliśmy szkolenie przygotowujące nas do pracy.
Oczywiście znowu staraliśmy się zobaczyć jak najwięcej zabytków i między posiłkami jak szaleni krążyliśmy po Paryżu. 28 grudnia wstaliśmy o piątej, spakowaliśmy się i popędziliśmy do hal (najpóźniej o siódmej mieliśmy zacząć przyjmować pielgrzymów).
Praca była ciężka, niektóre przypadki beznadziejne, ale z poczuciem satysfakcji mogliśmy sobie powiedzieć, że każde z nas odwaliło kawał dobrej roboty. Wieczorem pojechaliśmy, tym razem wszyscy razem, do naszego nowego, tym razem ostatecznego miejsca zakwaterowania. Były to budynki kompleksu sportowego Stade Charlety.
Niestety nasze nadzieje na mieszkanie u rodzin nie ziściły się. Znowu trafiliśmy do „zbiorówy’ i to w dodatku z samymi prawie Polakami. Parafia, do której nas przydzielono nie organizowała żadnych zajęć i bez wyrzutów sumienia mogliśmy oddać się zwiedzaniu miasta.
Na tej radosnej działalności upłynęły nam trzy kolejne dni. Widzieliśmy chyba wszystkie najbardziej znane zabytki i ciekawe miejsca Paryża (nie zawsze od wewnątrz – kilometrowych długości kolejki). Szczególnie uparci postanowiliśmy być w wypadku Musée d’Orsay – muzeum dzieł impresjonistów. Warto było czekać i cierpieć w kolejce.
Noc sylwestrową spędziliśmy częściowo na modlitwie w katedrze Notre-Dame, a częściowo na zabawie w centrum Paryża. Północ zastała nas na moście Pont Neuf. Świadomi trudów powrotnej podróży wróciliśmy dość wcześnie na nasz stadion i poszliśmy spać. Pierwszego dnia nowego roku zobaczyliśmy jeszcze co się dało i ruszyliśmy do domu.
Podróż minęła szybko i bezboleśnie, co dziwne, bo pogoda była paskudna, a do Polski jechało ponad pięćset dwadzieścia autokarów. Mimo to nie staliśmy na granicy. Po południu wylądowaliśmy w Warszawie, znowu pod PKiN. Cóż… każdy ma taką wieżę, na jaką sobie zasłużył.
Podsumowując: warto było pojechać i to zobaczyć. Samo spotkanie niestety mnie rozczarowało. Nie poczułem tej wspólnoty. Dla mnie to był tylko anonimowy tłum. Być może to kwestia wyboru priorytetów. Mniej zależało mi na duchowych przeżyciach, więcej na samym Paryżu. Ale… Myślę, że takie Spotkanie jest kolejną szansą na harcerski wyjazd. Może by tak za rok z harcerzami starszymi?…
Marek Rudnicki
Samochodem na lodowiec Aletsch (Szwajcaria)
Szwajcaria – Zurich
Do Szwajcarii pojechaliśmy samochodem w sierpniu, szczęśliwie po drodze mijając powodzie w Czechach i Niemczech. Zatrzymaliśmy się w Zurichu.
Zurich – ładne miasteczko (jak wszystkie w tym kraju), nieduże, pełne turystów z całego świata (ale tylko w części centralnej), pełne rowerzystów, motocyklistów i odjazdowych samochodów. Napatrzyłam się za wszystkie czasy na kabriolety, jaguary i porsche.
Coś pięknego. Aczkolwiek nasze Ciquecento też się wyróżniało – jedyne tej marki auto w całej Szwajcarii 🙂 Samochód to najtańszy środek lokomocji – poza miastem, w mieście – najdroższy. Zwłaszcza jeśli chce się zaparkować.
W Zurichu nie ma czegoś takiego jak bezpłatny parking. Teoretycznie na polu zaznaczonym niebieską obwódką można parkować bezpłatnie. Ale takie miejsca to rzadkość, najczęściej znajdują się w dzielnicach mieszkalnych. W mieście przeważają białe linie – płatne. Przy niektórych sklepach są również miejsca do parkowania zaznaczone na biało. Można tam zostawić samochód na czas zakupów bezpłatnie. Ale nie łudźcie się. To są małe sklepiki z miejscami parkingowymi dla góra 20 samochodów.
Takich parkingów jak przed supermarketami w Polsce nie ma, bo w Szwajcarii nie ma takich dużych sklepów. Na polach oznaczonych żółtą linią nie wolno stawać w ogóle, bo to miejsca prywatne. Zostają parkingi podziemne, oczywiście płatne. Trzeba zapomnieć o polskich wygodach parkowania samochodu gdzie popadnie. Policja szybko takich anarchistów wyłapuje. W miastach są kamery robiące zdjęcia pojazdom, których kierowcy łamią przepisy drogowe. Podobno później przysyłają takie zdjęcie razem z mandatem… Trzeba pamiętać jeszcze o winietach, wymaganych na niektórych odcinkach autostrad. No i można ruszać w drogę. Jeszcze jedna uwaga, piesi mają pierwszeństwo. To naprawdę miły obyczaj, zwłaszcza dla pieszych.
Zurich stara się być miastem ekologicznym. Stąd te wszystkie ograniczenia w ruchu samochodów, a promowanie jazdy tramwajami (tramwaj ma zawsze pierwszeństwo przed innymi pojazdami) i rowerami. Ścieżki rowerowe są wszędzie i rowerzyści również są zjawiskiem naturalnym. O ile w Polsce przechodnie często buntują się na widok nawet jednego spokojnego rowerzysty na chodniku, o tyle w Zurichu, na najbardziej tłocznym deptaku nad jeziorem Zurychskim, jest mniej więcej tyle samo pieszych jak i rowerzystów, i nikomu to nie przeszkadza.
Jest to typowo turystyczne miejsce, w którym spotykają się różne narodowości, kultury i języki. Mi najbardziej podobali się murzyni, którzy albo grali na kongach, albo chodzili w grupkach z potężnym magnetofonem (koniecznie w srebrnym kolorze) i słuchali rapu. Polaków w Zurichu spotkaliśmy dwa razy. Pierwsi wypatrzyli polską rejestrację na naszym samochodzie, drugich wypatrzyłam na deptaku i przez chwilę podążałam za nimi wsłuchując się w język, który nareszcie rozumiem. Zurich leży w niemieckojęzycznej części Szwajcarii, a niemiecki jest dla mnie jak terra incognita. Oczywiście można się dogadać po angielsku, ale niemiecki przeważa w słowie pisanym.
Jeśli chodzi o Szwajcarów, to trudno coś o nich powiedzieć, bo przebywaliśmy głównie w gronie turystów, którzy Szwajcarami zdarzali się być dosyć rzadko. Jedyne czego jednak nie można przegapić, to segregacja śmieci. Szwajcarzy nawet torebkę po herbacie rozkładają na części: metka – do papieru, a reszta na kompost. Nie ma co, ale trzeba się do tego obyczaju dostosować. Tak nam to weszło w krew, że segregujemy śmiecie do tej pory. Ma to o tyle sens, że wreszcie mamy na osiedlu pojemniki do segregacji śmieci.
Szwajcaria – Pilatus
Pilatus 2132 m n.p.m. – góra w okolicach Lucerny, to cel naszej pierwszej wycieczki poza miasto. Nie wiedzieliśmy jak wygląda ta górka, ale miała być podobno łatwa. Kiedy zbliżaliśmy się do celu, horyzont zaczął nam przesłaniać całkiem spory masyw skalny, który wyrastał z powierzchni ziemi niemal jak wyspa na morzu. Nie tego się spodziewaliśmy.
Ale gdy stanęliśmy u jej podnóża, do którego doprowadziły nas olbrzymiej wielkości napisy na ulicach Lucerny, zdecydowaliśmy się jednak na nią wdrapać. Na dole kłębił się dziki tłum do kolejki linowej, którą nie zamierzaliśmy jechać, bo była sakramencko droga. Postanowiliśmy zaparkować samochód i w góry.
Podobno w Szwajcarii wszystko chodzi jak w szwajcarskim zegarku, ale odniosłam wrażenie, że czasem ten zegarek szwankuje. Na pierwszym parkingu parkometr był ”out of order” jak nas poinformował pan, który go właśnie reperował. Na drugim parkingu były numerowane miejsca, wiec udaliśmy się do parkometru, żeby uiścić należną opłatę. Przy parkometrze kłębił się międzynarodowy tłum. Ludzie wrzucali pieniążek, ale zamiast biletu nie dostawali nic, bo skończył się papier do drukowania. Ale świadomość że Szwajcaria to uczciwy kraj, nie pozwalała na obojętność wobec technicznych problemów maszynki. Dlatego co chwila ktoś pozbywał się kilku franków i co chwilę było słychać kolejne przekleństwo w coraz to innym języku.
Droga na Pilatusa miała nam zająć 5 godz. 20 min. Mieliśmy nadzieje, że pewnie czas jest mocno zawyżony żeby odstraszać nie wprawionych turystów, ale na górę dotarliśmy w 5 godzin 10 min Droga nie była specjalnie atrakcyjna. Widoki na pewno sympatyczne na Lucernę i jezioro, gdyby nie lekka mgiełka to pewnie robiłyby większe wrażenie. Po drodze spotkaliśmy oczywiście krowy, owieczki i kilka tamtejszych kozic. Na szczycie oprócz zamglonej panoramy nie było nic ciekawego. Taki „Kasprowy”: budka z jedzeniem, stacja kolejki i sklep z pamiątkami. Na dół, z braku czasu, zjechaliśmy niestety kolejką. Niestety, bo kolejka kosztowała około 84 zł w jedna stronę od osoby. Dla porównania kolejka na Kasprowy w obie strony kosztuje ok. 20 zł. No cóż, Szwajcaria szczególnie w takich miejscach przypomina turystom, że znajdują się w jednym z droższych krajów świata.
Szwajcaria – najdłuższy lodowiec w Europie
Żeby dotrzeć do lodowca musieliśmy jechać z Zurichu ok. 3 godzin do miejscowości Morell. A droga była przepiękna i ciekawa, więc się nie nudziliśmy. Jechaliśmy przez liczne tunele i pół-tunele, przejeżdżaliśmy przez miasteczka jak z bajki, mijaliśmy jeziora, a góry stawały się coraz wyższe. Musieliśmy też wdrapać się na przełęcz, pełną serpentyn i niewielkiej ilości barierek, ale nasz samochodzik dzielnie sobie poradził. Bardzo mocno przeżyłam ten wjazd, bo obawiałam się że prędzej runiemy z drogi na przełęcz w dół niż w dotrzemy na górę.
Na przełęczy, która ma polsko brzmiącą nazwę – Furka, usadowił się lodowiec, który daje początek rzece Rodan. Można go sobie z bliska obejrzeć, a nawet wejść do środka – za opłatą oczywiście.
Na pocieszenie – za parking nie trzeba płacić!!! Jest również sklep z pamiątkami i przyznam szczerze, że nawet gdybym miała pieniądze żeby coś kupić, to byłaby to najwyżej pocztówka, bo reszta się zupełnie do tego celu nie nadaje. Dziwny gust mają Szwajcarzy jeśli chodzi o pamiątki.
Po dotarciu do Morell zostawiliśmy samochód na parkingu (z nieczynnym parkometrem) i zaczęliśmy wdrapywać się na górę. Ponieważ przeważająca większość turystów porusza się za pomocą kolejek, dlatego też szlaki turystyczne (przynajmniej w tym regionie) okazały się kiepsko oznakowane. Przede wszystkim dokąd by nie prowadziły i tak są oznakowane na czerwono. Dlatego warto pilnować stron świata, żeby dojść do celu.
Szlak po drodze gubiliśmy ze 3 razy. W międzyczasie, kiedy Kuba szukał szlaku, ja miałam bliskie spotkania trzeciego stopnia z baranami. Baranów było dwóch i nie wiem jakie miały zamiary, bo skutecznie przegnałam je kijem, aczkolwiek zajęło mi to trochę czasu. Barany były oczywiście uparte i robiły swoje podchody dwa razy. Przyznam szczerze, że miałam trochę pietra. No bo jak baran podchodzi z głową przy ziemi to raczej nie po to, żeby go w ten łeb pogłaskać…
Kiedy już dotarliśmy na górę udaliśmy się na nocleg do prawdopodobnie najtańszego schroniska jakie było na górze. Najtańszego tzn. około 75 zł za osobę w dwuosobowym pokoju. Łazienka i jadalnia wspólna, chociaż urządzone doskonale. Rano wstaliśmy na wschód słońca, zrobiliśmy kilka zdjęć okolicznym, pokrytym śniegiem czterotysięcznikom i wyruszyliśmy na spotkanie z lodowcem. Przy rozejściu szlaków mieliśmy dylemat, ponieważ co prawda wszystkie prowadziły w jednym kierunku i nawet miały swoje numery, to w rzeczywistości numery były tylko na mapie, szlaki były oczywiście czerwone i w końcu wybraliśmy szlak o jeden za bardzo w prawo.
Ale ponieważ wszystkie drogi prowadzą do Józefowa trafiliśmy i my.
Trafiliśmy i dech nam zaparło. Nie przeczę, że był to nasz pierwszy lodowiec, który zobaczyliśmy. Aletsch – z długością 24 km – jest najdłuższym lodowcem w Alpach i w całej Europie. Jest on prawdopodobnie najdokładniej zbadanym lodowcem na świecie. Przyrosty i ubytki masy lodowej mogą być policzone z dokładnością niemal do roku. Naukowcy z całego świata korzystają z tych dat, które są szczególnie pomocne w badaniu współczesnych problemów jak globalne ocieplenie. W grudniu 2001 obszar lodowca Aletsch został wpisany na listę dziedzictwa przyrodniczego UNESCO.
Wzdłuż doliny, w której wił się lodowiec wędrowaliśmy kilka godzin. Pogoda była piękna, w górze latało stado paralotniarzy, a turystów nie było wielu. Była to przeurocza wędrówka, po naprawdę łatwym terenie. Po drodze spotkaliśmy oczywiście stada krów, owiec, a na końcu nawet kóz. Widzieliśmy też cztery przezabawne owieczki, które na nasz widok stanęły w miejscu i jak na komendę zaczęły się na nas gapić. Było to o tyle zabawne, że wszystkie miały czarne gęby, co ciekawie kontrastowało z białą resztą, a kupry miały oznakowane czerwonym sprayem. I tak gapiliśmy się na siebie przez pół minuty, aż w końcu zrobiliśmy im zdjęcie, bo takiej okazji nie można było przegapić. Na dół, do Fishu, zjechaliśmy kolejką – ok. 50 zł od osoby.
Stamtąd musieliśmy dostać się jeszcze do Morell, do samochodu – pociągiem osobowym, kilka stacji – ok. 17 zł od osoby. Wracaliśmy ponownie serpentynami, ale nie zrobiły już na mnie takiego wrażenia jak za pierwszym razem, za bardzo byłam zmęczona… Gdyby ktoś się do Szwajcarii wybierał, to polecam przede wszystkim wycieczkę wzdłuż najdłuższego lodowca Europy.
Tekst i foto: Kasia Rydzoń.
„Wygłupiają się ci Brytyjczycy!” – Obelix
Nie da się ukryć, że każda nacja ma swoje charakterystyczne cechy i zachowania, które ludzie innych narodowości zwą… delikatnie rzecz ujmując odchyłami.
Tylko niektórzy ludzie oczywiście i my do takich się nie zaliczamy, bo brak tolerancji, ksenofobia to rzeczy paskudne, ale o żabojadach… swoje wiemy i o tych innych też. Świadomi, że Anglicy od zawsze jeżdżą nie-tą-stroną, nie zawsze zdajemy sobie sprawę, że na ulicy różnice się nie kończą, co zaobserwowałem wnikliwie i o czym krótko opowiem. Przeżyć parę chwil w Zjednoczonym Królestwie – oto prawdziwy survival!
Pierwszym krokiem było odzwyczajenie się od wpajanego mi od maleńkości schematu lewa-prawa-lewa (szosowe ćwiczenie kłykcia potylicznego uprawiane też często przez osobników podejrzanych stojących na „świecy”, myśliwych w większych grupach i młodszych harcerzy na warcie oraz wszystkich innych, którzy czegoś się boją). Kiedy przestałem włazić pod pędzące z prawej strony pojazdy, okazało się, że piesi również buntują się przeciw ogólnoświatowym trendom ruchu drogowego i suną uparcie pod prąd. Ulegając naciskowi większości zacząłem chodzić lewą stroną chodnika, podziwiając przy tym większe grupki obcokrajowców, które walczyły zacieklej niż ja. W kupie siła!
Kiedy już z bólem serca oddałem swój pierwszy bastion polskości, przyszło mi przyzwyczajać się do piętrowych autobusów i ich kierowców. Na „mojej” linii jeździł prawdziwy szatan wcielony o urodzie czarnego bohatera komiksów i takim że czarnym charakterze. Czerń jego okularów budziła we mnie czarne myśli a rękawice nabijane ćwiekami powodowały, że czarno widziałem swoją przyszłość. Jeździł z taką prędkością, że pasażerowie górnego piętra wysiadali, o ironio, zieloni. Niewątpliwie musiał lubić swoją pracę, ale marzył w skrytości ducha o Formule I. Wartkość jazdy kierowców miejskich autobusów nie przekłada się jednak w Londynie na punktualność. Częstokroć obserwowałem całe grupy dumnych Brytyjczyków urągających brzydko na transport i jego pracowników. Co ciekawe przysłowiowa „dżentelmeńskość’ i kultura mieszkańców wyspy wystawiana na nierzadkie próby ulega momentami zanikom. Zwyczajowo do autobusu należy ustawić się w kolejce (o czym dowiedziałem się za późno niestety – jegomość, którego wyprzedziłem wygłosił w moim kierunku tyradę slangiem mniej niż przyjemnym dla ucha i serca), ale w sytuacjach awaryjnych dopuszczane są zachowania typu kto pierwszy, ten lepszy. Podczas strajku metra mniej szczęśliwi, tzn. ci, którzy nie zmieścili się w pojeździe, Londyńczycy kopią w drzwi i barykadują jezdnię na znak protestu. Lepiej było w dzielnicy pakistańsko-indyjskiej, w której jakiś czas pomieszkiwałem. Tam kolejek nie ma i zasady walki są wyznaczone. Ustaliła się pierwsza liga „wsiadaczy” (cechą charakterystyczną są szerzej rozstawione kończyny) a tak zwana reszta godzi się z tym potulnie i czeka na następnego „piętrusa”. Dura lex sed lex.
Co do owej ciekawej kulturowo dzielnicy, to przez pierwsze dwa asymilacyjne tygodnie nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że wylądowałem w dalekiej Azji. Sklepy oferują tam najmodniejsze sari (indyjskie szaty), w „warzywniakach” można kupić dziesiątki produktów, o których istnieniu nie miałem pojęcia, zakwefione kobiety to widok codzienny a w kioskach leżą dzienniki zapisane dziwnymi znaczkami. Rozbrzmiewa orientalna muzyka a na narodowe święto Pakistanu z niemal każdego okna powiewa zielona flaga z białym półksiężycem i takąż gwiazdą. Polecam wszystkim spragnionym dalekowschodnich wrażeń! Strefa trzecia, dojazd zieloną linią metra – Big Bena nie widać, ale komuż on tam potrzebny.
No i te krany! Ciekawa rzecz – w większości toalet dostępne są dwa. Jeden z ukropem, drugi z wodą mrożącą krew w żyłach. Prawdopodobnie służyć ma to oszczędzaniu(?), bo ciężko w tym umyć ręce. Dostępne są też rozmaite wariacje, na przykład typu 2in1 – kran jeden, ale z dwoma wylotami – jednocześnie parzy i mrozi. Poezja. Żeby wytrzymałym życia nie ułatwiać, dno umywalki jest 5 cm poniżej kurka. Nie myjcie rąk! Samo odpadnie.
Pozostałe ciekawostki zostawiam sobie na później i polecam się na przyszłość. Narzekać mogę zawsze i na wszystko. Nie żebym był ksenofobem…
Marek Rudnicki
Śladami Andrzeja Małkowskiego
… Chcesz Julka, opowiem Ci bajkę…
Działo się to niedawno, bo w maju 2002, w pięknym kolorowym i bardzo starym mieście, położonym nad Morzem Czarnym – w Odessie.
Pojechała tam pewna dziewczyna, jej koleżanki i koledzy.
Dzieciaki jechały tam bardzo długo pociągiem: cały dzień i całą noc. Trochę im się nudziło… Wiedzieli, że jak będą na miejscu, to będą czekali na nich ich ukraińscy koledzy, którzy mieli ich gościć w swoich domach. Połowa drogi za nimi. Już tylko granica. Noc minęła im bardzo szybko bo… cały czas spali. Nareszcie, o 12.00 dzieci przyjechały do Odessy. Pomimo zmęczenia szybko zjadły obiad i pojechały na integracyjną wycieczkę po Odessie. Nie wiesz co to znaczy integracyjna? No wiesz, to znaczy, że wszyscy się ze sobą mieli tam poznać.
Po wycieczce dzieciaki szalały do bardzo późna na deptaku w centrum miasta.
Polskie dzieci były bardzo zdziwione niektórymi obyczajami tam panującymi. Np. w niektórych autobusach nie płaciło się za bilety, kierowcy samochodów nie zwracali uwagi na przepisy ruchu drogowego. Natomiast ci, którzy chodzą pieszo nie przechodzą przez ulicę na pasach tylko w miejscu, gdzie im wygodniej.
Następnego dnia rano dzieciaki pojechały na wycieczkę, a wieczorem bawiły się bardzo długo w gigantycznym lunaparku. Huśtały się na huśtawkach, kręciły na karuzelach, jeździły samochodzikami, kolejkami górskimi, …, itd.
Innego dnia smażyły się na plaży, jeszcze innego świętowały urodziny jednej Polki. W czwartek bardzo wcześnie rano pojechali na wycieczkę do Białogradu. Jest to bardzo stary gród, o którym opowiem Ci kiedyś jak dorośniesz. Na razie popatrz na zdjęcia.
Ciekawostką w Odessie jest to, że są tam kościoły wszystkich wiar: od protestantyzmu do świadków Jehowy. Inną ciekawą rzeczą jest to, że w czasie wojny wykopano tu katakumby, aby ludzie mieli gdzie się schować przed wrogami. No co tak się na mnie patrzysz…? Aha, nie wiesz co to są katakumby. To takie niby korytarze, ale pod ziemią. Składały się z trzech pięter, czyli mają ok. 7 m. wysokości. Dziś są częściowo zalane szkłem, żeby nikt się w nich nie zgubił. Szkło jest ciężkie, więc ziemia zapada się i budowle zaczynają się osuwać. Taki los dotknął m.in. opery, do której pewnego dnia poszły dzieciaki. Tamtejsza opera jest bardzo sławna. Mówi się, że być w Odessie i nie być w operze, to jakby tam w ogóle nie być.
Jeszcze coś mi się przypomniało. Jak już trochę podrośniesz, pewnie mama zapisze Cię do harcerstwa. Usłyszysz tam o pewnym panu, który zakładał polskie harcerstwo. Nazywa się on Andrzej Małkowski. Łączy go z Odessą smutny fakt. Ale nie wiem czy ci to mówić. W końcu to ma być bajka, a nie Titanico-dramat. Przypomnij mi, to ci kiedyś opowiem, co takiego ważnego mu się przytrafiło w drodze do Odessy.
Polskie i ukraińskie dzieci bawiły się przez 11 dni. Na koniec wcale nie chciały wracać do domu. Pożegnanie było bardzo smutne: wszyscy płakali i smarkali w chusteczki. Ale wracać było trzeba. Chociażby po to, żeby znowu móc wyjechać. Jak mówi mądre przysłowie: wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej.
Bajkę powiedziała Ciocia Karolina
karolina.grodzka@zhp.otwock.com.pl
Welcome na Cyprze
|
Są dwa rodzaje wyjazdówTA: dobrze przygotowane i zapięte na ostatni guzik oraz takie, na które decydujemy się w ostatniej chwili, trochę przypadkowo, w pośpiechu, w ostatniej minucie. Jeżeli chlebo(praco)dawca wysyła nas nagle na przymusowy urlop „w środku zimy”, to nie ma czasu na długie przygotowania. Mogliśmy pozwolić sobie na komfort skorzystania z oferty LAST MINUTE jednego z biur podróży. Wybór padł na Cypr – termin pokrywał się mniej więcej z terminem urlopu. Jeszcze tylko negocjacje z Moniki koleżanką z pracy, żeby zgodziła się pobyć sama na dyżurze przez jeden dzień i moim szefem, żebym mógł wydłużyć sobie urlop o jeden dzień i można się pakować. Sprawdziliśmy w internecie, że nie musimy zabierać nic szczególnego. Ubrania na wiosenno – letnią pogodę, przewodnik, okulary słoneczne (mimo wszystko), trochę pieniędzy na pocztówki do znajomych i punktualnie o 6.00 rano byliśmy na lotnisku.
TRZY GODZINY OD RAJU
Boening 737 potrzebuje trzech godzin by lecąc na wysokości 10.000 m nad ziemią z prędkością 800 km/h wylądować w końcu na miejscu. Cypryjskie linie lotnicze „White Eagle Avolation” zaskoczyły nas miło polską obsługą. Znacznie to ułatwiało podróżnym wybór między kawą i herbatą oraz zakupy w sklepie wolnocłowym na pokładzie samolotu.
Na lotnisku Cypr zaskoczył nas wysoką temperaturą i szybko opalającym słońcem.
Spotkaliśmy się tam z przewodniczką, która w drodze do hotelu powiedziała nam najpotrzebniejsze do spędzenia tygodnia urlopu rzeczy: godziny otwarcia sklepów i urzędów, lokalne zwyczaje, zasady pobytu, cena znaczka pocztowego do Polski.
W hotelu od kolejnej przewodniczki usłyszeliśmy szczegóły: mocna waluta, wysokie ceny, atrakcje wokół naszego miasta, propozycja wycieczki do rezerwatu żółwi. Bezcenna była informacja, że Cypryjscy kierowcy autobusów nie uważają za niezbędne dokładnie trzymać się rozkładów jazdy. Trzeba być na miejscu co najmniej na kwadrans przed planowanym odjazdem (wiedząc to przyszliśmy kiedyś na przystanek 30 min. wcześniej i odjechaliśmy już po 5 min.
PAPHOS – STAROŻYTNA STOLICA
Miejscem wypadowym było dla nas miasteczko Paphos. Miasteczko reklamowane jest jako najładniejszy region na Cyprze. Położone jest w zachodniej części wyspy, na wybrzeżu Morza Śródziemnego, nieopodal miejsca, w którym narodziła się z piany morskiej Afrodyta, bogini miłości i piękności oraz patronka wyspy.
Ze względu na przeszłość historyczną tego miasta (Paphos w starożytności był stolicą Cypru) cały teren jest jakby otwartym muzeum wpisanym przez UNESCO na listę światowych zabytków. W okolicy spotkać można się z miejscami historycznymi, malowniczymi krajobrazami i oryginalną bujną roślinnością śródziemnomorską: hibiskusy rosnące jako żywopłot, cyklameny (narodowa cypryjska roślina), frezje, gerbery, opuncje (ogromne i bez kolców), drzewa cytrusowe (bardzo mocno pachnące, albo już z owocami – niekoniecznie słodkimi), granaty, drzewa chlebowe, figowe, agawy (kwitnące), juki (kwitnące), żółte kobierce szczawika zajęczego i niebieskie, niziutkie irysy, palmy (takie jak w gabinecie dyrektora) oraz nasze rodzime bratki i nagietki. Jeżeli do tego dodamy przyjemny o tej porze klimat dostaniemy w wyniku prawdziwy raj na ziemi.
KALI MERA! HELLO!
Jadąc na Cypr przygotowaliśmy się na poznawanie języka Greckiego, jakim posługuje się tamtejsza (mieszkająca na południu Cypru) ludność. Okazało się to sztuką dla sztuki. Prawie wszyscy ludzie znają tam angielski i właściwie to on jest tam językiem urzędowym. A już na pewno językiem turystów. Jedynymi ludźmi, którzy nie władali tym językiem była grupka Niemieckich turystów i… Rosjanka, która tu przyjechała za chlebem.
Próby mówienia po grecku, np. do kelnera kończyły się miłych uśmiechem i odpowiedzią po angielsku. Dla tych miłych uśmiechów uczyliśmy się jednak dalej. Doszliśmy do takiej wprawy, że jedną kartkę do znajomych napisaliśmy w języku Homera. No, może nie tak do końca…
|
HISTORIA
„(…) Dzieje tej wyspy mogą przyprawić o ból głowy. Już sama tego świadomość burzy mój spokój(…)” pisał niegdyś Robert Byron w swej powieści Road to Oxiana.
To prawda, z każdym niemal krokiem przenosimy się do innego stulecia, innej kultury…
Długie i burzliwe dzieje Cypru były ściśle uzależnione od położenia wyspy na trasie szlaków wiodących do krajów bliskowschodnich. Ze względu na geograficzne i strategiczne położenie wyspy osadnictwo rozwijało się już w starożytności. Najwcześniej skolonizowali Cypr Fenicjanie, następnie Grecy, Asyryjczycy, Egipcjanie, Persowie i Rzymianie.
Po podziale Cesarstwa Rzymskiego kraj stał się kolonią bizantyjską, a w czasie wypraw krzyżowych do Ziemi Świętej (od 1192) – samodzielnym państwem krzyżowców. W późniejszych czasach Cyprem władali Wenecjanie (1489-1570), Turcy (od 1571 aż do XIX w.) i Brytyjczycy (1925 – 1961). Wojskowy zamach stanu w 1974 rozpoczął nową falę krwawych walk narodowościowych między Cypryjczykami greckimi i tureckimi. Interwencja tureckich sił zbrojnych w północnej części Cypru doprowadziła do podziału wyspy na część północno-turecką i południowo-grecką. Granica przebiega m.in. przez stolicę kraju – Nikozję (Lefkozję). Granica nazywana jest „Zieloną Linią”. W takim kolorze została wytyczona po raz pierwszy na mapie i tak już zostało. Nie prezentuje się zbyt okazale. Granica to faktycznie stare mury, budynki, budy, czy wręcz dawne barykady z beczek na paliwo, starych mebli i różnych rupieci.
Tym, którzy byli w Berlinie w czasach kiedy stał tam jeszcze mur berliński stolica Cypru musi przypominać stary, podzielony Berlin.
PODRÓŻOWANIE
Na Cypr pojechaliśmy dla klimatu i zabytków. Po lekturze przewodnika obiecywaliśmy sobie dużo zobaczyć na miejscu.
Cypr jest mała wyspą, zbliżoną rozmiarem do województwa mazowieckiego. Dzięki temu w atrakcyjne rejony na całej wyspie można wybrać się nawet samemu, korzystając z autobusów międzymiastowych. Równie popularnym sposobem na podróżowanie jest wynajęcie samochodu na kilka dni. Na taki wybór liczą właściciele licznych wypożyczalni samochodów osobowych lub jeep’ów. Można też skorzystać z jakiegoś lokalnego biura podróży, które za stosunkowo niewielkie pieniądze zabierze nas na całodniową wycieczkę do jakiejś atrakcji turystycznej wyspy. Najlepiej chyba podróżować autobusem. Narażeni jesteśmy co prawda na konieczność dostosowania się do rozkładu jazdy i nie jest to środek lokomocji tak wygodny jak samochód, ale kontakt z Cypryjczykami powinien nam te minusy zrekompensować.
W sytuacji awaryjnej można poprosić o podwózkę turystów, którzy obejrzeli ten sam co my zabytek i właśnie wracają do hotelu. Centrów turystycznych na Cyprze jest tylko kilka – po chwili pytania trafimy na właściwych turystów (czyli takich, którzy jadą akurat do Paphos).
ZWIEDZANIE
Jak już nam uda się trafić na nasz autobus i będziemy na przystanku dostatecznie wcześniej prawdopodobnie trafimy do szukanego miejsca.
[ślady po Świętym Pawle] |
Przygotujmy się na niemiłą niespodziankę na miejscu. Nawet najważniejsze zabytki na Cyprze nie są opisane. Nie znajdziemy planu zwiedzania, informacji historycznych. Czasami spotkać można tabliczkę: „Bazylika”. I to wszystko. Z nieznanych nam powodów Cypryjczycy nie uznali za stosowne poinformować turysty o szczegółach, na które trzeba zwrócić uwagę, żeby poczuć klimat miejsca, którego dotyka się stopami. Prawie każde miejsce to atrakcja na skalę światową. Zabytki z czasów starożytnych, z początku chrześcijaństwa i nowsze poznajemy tylko z przezornie kupionego w Polsce przewodnika. Czyli bez niego nie da rady. Można ew. podłączyć się pod jakąś wycieczkę i posłuchać opowieści przewodnika. Najlepiej połączyć jedno z drugim. Polecamy też odwiedzić na początku pobytu centrum turystyczne na ulicy Lidras w Nikozji. Dostać tam można mapy, prze-wodniki i szczegóło-we infor-macje. Z racji mnóstwa małych sklepików ulica Lidras skojarzyła się nam z warszawską Chmielną. Nasza
Chmielna nie jest w połowie zamknięta posterunkiem wojskowym w miejscu dawnej barykady z czasów ostatniej wojny grecko – tureckiej. Po drugiej stronie posterunku jest już Turcja… A w oddali na wzgórzu widać flagę turecką. Jest ona ułożona z białych i czerwonych kamieni. Pilnuje jej turecka wioska, a zarabiają na niej greccy Cypryjczycy: na 11. piętrze domu handlowego przy ul. Lidras zorganizowano punkt widokowy (cena biletu 1 funt cypryjski – ok. 7 zł) z lornetkami, projekcją audio (można sobie na pokrętełku wybrać język – polskiego nie ma, rosyjski jest) i tanimi pocztówkami.
|
PAPHOS I AFRODYTA
W Paphos obserwuje się największy na wyspie kult Afrodyty. W pobliżu, w PETRA TOU ROMIOU jest miejsce jej narodzin, na półwyspie Akamas znajdują się łaźnie Afrodyty, a obok miasta Paphos łaźnie Adonisa – najsłynniejszego kochanka bogini.
Z Paphos związany jest również mit o Pigmalionie. Był to król Cypru, który zamiast państwem zajmował się rzeźbieniem.
Pewnego razu wyrzeźbił tak piękny posąg kobiety, że aż sam się w nim zakochał. Targany miłością całe dnie wysiadywał u stóp nieruchomej ukochanej, aż pewnego dnia bogini Afrodyta widząc jego ogromną miłość i cierpienie, tchnęła w posąg życie.
Kobieta powstała z posągu, nazwana Galateą, została wkrótce królową Cypru i matką założyciela miasta Paphosa. Jej imię do teraz nadaje się dziewczynkom z okręgu Paphos.
Gdzie ten Cypr leży? – zastanawialiśmy się na kilka dni przed wyjazdem. Dziś wiemy już dużo więcej o wyspie Afrodyty. Podróże rzeczywiście kształcą. Taki mały banał na koniec. Banany cypryjskie też są małe.
Monika i Mirek
Nie ma takiego miasta Londyn
Jak wielkie było moje zaskoczenie, kiedy okazało się, że to, co przez tyle lat powtarzała niemal cała Polska, jest nieprawdą. Legendarne, powiedziałabym nawet kultowe już, słowa pani z poczty z „Misia” okazały się kłamstwem (na szczęście tylko w połowie).
Przykro mi, Szanowny Czytelniku, że to właśnie ja muszę być osobą, która Cię uświadomi i złamie, być może, porządek świata, w którym do tej pory spokojnie sobie żyłeś. Nie mogę jednak pozwolić, abyś trwał tak w stanie błogiej nieświadomości i nie wiedział, że JEST TAKIE MIASTO LONDYN. (Uff! Mamy to już za sobą.).
Miałam okazję osobiście się o tym przekonać. I temu bardzo ciekawemu doświadczeniu poświęcę ten artykuł. W ciągu dwóch lutowych tygodni osobiście sprawdziłam istnienie obu tych miast: Lądka i Londynu. Zacznę więc od Lądka – Zdroju, bo … to chronologicznie. Lądek – Zdrój leży w Kotlinie Kłodzkiej u stóp Gór Złotych. Byłam w tej okolicy na zimowisku, którego jedną z atrakcji było zwiedzanie tego uroczego, uzdrowiskowego miasteczka. Mieszka tam niecałe 7 tys. ludzi. Lądek to miasto znane z uzdrowisk i szpitali. Leczy się tu choroby reumatyczne, miażdżyce, choroby układu oddechowego, itd. Trzeba jednak przyznać, że okres swojej „uzdrowiskowej” świetności Lądek ma już chyba za sobą. Dziewiętnastowieczny ratusz, kościół Narodzenia NMP, osiemnastowieczne kamienice, domy zdrojowe to obowiązkowe punkty turystyczne Lądka – Zdroju. Ale największym chyba atutem tego małego miasteczka jest jego położenie – u podnóża Gór Złotych. Przez Lądek przebiega wiele szlaków turystycznych, które prowadzą w bardzo wiele ciekawych miejsc.
Zimą Lądek nie wygląda jakoś specjalnie zachwycająco. Myślę, że wiosna i lato są dla tego miasteczka dużo bardziej łaskawe. Wydaje mi się, Kotlina Kłodzka to doskonałe miejsce na wiosenno – jesienne biwaki i rajdy. Nie macie pojęcia, ile tam jest rzeczy do zobaczenia (jeśli ktoś jest bliżej zainteresowany, służę przewodnikiem). Gorąco polecam tę część Polski.
A tydzień później znalazłam się w Londynie. Londyn to… duże miasto (chyba za często używam tego zwrotu). Byłam tam tylko tydzień, co niestety nie wystarczy, żeby zobaczyć wszystko, co się chce. Ale też bez przesady. Byłam tam sama, więc bardzo szybko musiałam nauczyć się obsługiwać rozkłady jazdy autobusów (oczywiście czerwonych). A do tego ludzie posługują się tam takim dziwnym, nie do końca znanym mi językiem. Przez pierwszą godzinę w Londynie nie wiedziałam, gdzie mam iść, choć wiedziałam i bardzo chciałam. Do tego ten ruch lewostronny. Kilka razy prawie straciłam życie. No cóż, początki bywają trudne. Kiedy już oswoiłam się trochę z tym miastem, zaczęłam je zdobywać. Oczywiście Big Ben, zmiana warty pod pałacem Buckingham, Tower, Londyńskie Oko (taka wielka karuzela), Hyde Park, Tate Gallery, British Museum i National Gallery – to wszystko zobaczyć trzeba. I zobaczyłam. Niestety nie zdążyłam zobaczyć wszystkiego. Zostawiłam sobie trochę na następny raz. Ale już wiem na pewno, że jest takie miasto Londyn, że często tam pada, że wszędzie są korki i że ludzie są bardzo mili, że jest tam mnóstwo uroczych herbaciarni i kawiarni a samochody mają kierownice po drugiej stronie (jak oni zmieniają biegi lewą ręką, to ja nie wiem). Wiem, że mało jest tam bloków a ludzie mieszkają w urokliwych gregoriańskich szeregowcach. Londyn to … duże miasto. Więcej szczegółów następnym razem.
GOD, BLESS THE QUEEN!
Monika Siwak