Jednym z bardziej intersujących szlaków turystycznych okolic Warszawy jest zielony szlak wiodący od Marysina Wawerskiego do Anina. Jego długość, 17 km. jest do pokonania dla nawt niezbyt wprawionych do pieszych wędrówek, turystów.
Zakładając, że piechur idzie z prędkością czterech kilometrów na godzinę, doliczając czas na odpoczynki i podziwianie w niemym zachwycie uroków krajobrazu, spacer powinien potrwać około 5-6 godzin. Czyli startując o ósmej, kończymy około czternastej. Cóż my po drodze widzimy? Otóż szlak biegnie urokliwymi ścieżkami Mazowieckiego Parku Krajobrazowego imienia Czesława Łaszka. Utworzony na przełomie roku 1986 i 1987, zajmuje 15 710 hektarów, pokrytych w zdecydowanej wiekszości przez lasy iglaste, w których przeważa sosna. Pierwsze kilometry biegną przez rezerwat przyrody „Las im. Króla Jana III Sobieskiego”. I cóż dalej? A no cóż! Spotkanie z HISTORIĄ!
„Sporządzony w 1934 roku przez mierniczego M. Cieszańskiego, a obejmujący część dóbr wilanowskich od Miłosny do Marysina Wawerskiego i Anina; po osi wschód – zachód, oraz od Czaplowizny i wsi Zielona (obecnie jedna z dzielnic miasta Wesoła) do Borkowa i Międzylesia; po osi północ–południe. Nosi on tytuł: „Plan rozparcelowanych gruntów z oznaczeniem zabudowy WAWER–ANIN w gm. Wawer pow. warszawskim położonych”. Dowiadujemy się z niego, że cały ten teren został podzielony na niewielkie prostokątne działki z sugestią regularnej ich zabudowy. Wygląda to jak gigantyczne koszary, z jednakowymi domkami ustawionymi w ordynku. Zniknąć miał las, pozostawiony jedynie na północnych obrzeżach wielkiego, regularnego osiedla, oraz jako leśna enklawa Park Narodowy, obecnie Park im. Jana III Sobieskiego. Środkiem omawianego terenu, po wschodniej krawędzi parku, kierując się na Zieloną, miała przebiegać projektowana kolej obwodowa, a po jej południowych obrzeżach mknąć miała projektowana kolejka elektryczna. A wszystko to razem opisywano tak: „Wawer–Anin w kierunku Otwocka. Piękny las sosnowy i dębowy. Teren suchy. Idealny pod względem zdrowotnym”.
Tyle z opracowania Pani Barbary Buczek – Płachtowej. Właścicielem wymienionych dóbr był Adam hrabia Branicki, właściciel Wilanowa. Pisze ona dalej, że będąc ostatnim z rodu, był postacią tyleż interesującą co tragiczną. Po ślubie, w 1918 r., z Beatą Potocką, zamieszkał na stałe w Wilanowie. Małżeństwo miało trzy córki, z których żyje już w tej chwili tylko jedna; Anna Branicka–Wolska. Zawsze był otwarty na sprawy kraju i głęboko pojmowane poczucie patriotyzmu. Podczas I wojny światowej zajmował się organizacją placówek sanitarnych służacych zarówno żołnierzom jak i ludności cywilnej. Zaraz po jej zakończeniu założył i prowadził wraz z żoną ochronkę dla sierot powracających z Rosji. Sam będąc niezłym malarzem wspierał wszelkich artystów, zbiory zaś muzealne i park wilanowski stały zawsze otworem dla publiczności. W latach trzydziestych przekazał Bibliotece Narodowej cenny księgozbiór i zbiór rycin.
Wybuch drugiej wojny również znalazł go czynnym; w roku 1939 był w Straży Obywatelskiej, organizował placówki sanitarne między innymi zmieniając pałac wilanowski w szpital polowy, którym zarządzała Beata Branicka wraz z córkami i kilkoma osobami z administracji pałacowej. Wraz z żoną przechowywali wiele ukrywających się osób, oraz wykorzystując arystokratyczne snobizmy Niemców ratowali wielu ludzi z ciężkich opresji. Sam Adam działając w konspiracji dużo czasu spędzał w Warszawie, w mieszkaniu przy ulicy Smolnej. Dwukrotnie aresztowany, trafiał na Pawiak skąd wyciągany był przy pomocy koneksji rodzinnych, sięgających aż do włoskiej królowej, z którą byli spowinowaceni Braniccy. Po wybuchu powstania został po raz trzeci aresztowany przez gestapo i osadzony w więzieniu w Grójcu. Jego dwie córki zaś: Maria i Beata, jako żołnierze AK brały czynny udział w walkach powstańczych. Po zakończeniu wojny w roku 1945 cała rodzina Branickich została aresztowana przez NKWD. Początkowo przetrzymywani w Otwocku, zakończyli swą epopeję w Krasnojarsku na Syberii, w jednym z obozów jenieckich dla oficerów niemieckich, włoskich i japońskich. We wrześniu 1947 roku powrócili do Warszawy, gdzie na Cyryla i Metodego poddawano ich wielu męczącym przesłuchaniom. Nigdy już nie wrócili do Wilanowa, który przeszedł na własność państwa. A schorowany, umęczony Adam zmarł 2 grudnia 1947 roku, w wieku 55 lat, na gruźlicę i raka płuc pozostawiając rodzinę w nędzy. Upamiętnia go płyta w kościele św. Anny w Wilanowie.
Tak skończyły się dzieje ostatniego z rodu, którego imię miała nosić aleja przebiegająca tuż koło miłośnieńskiej górki, a który był właścicielem jednej z trzech największych fortun Europy, położonej tuż u progu Miłosny”. Niech te losy ostatniego z rodu Branickich będą przyczynkiem do dyskusji toczącej się ostatnio w mediach na temat: Rok 1945, wyzwolenie, czy zniewolenie.
A niezbyt długi szlak spacerowy przebiegający niemal cały czas w granicach Warszawy, to teraz typowy szlak podmiejski. Przebiega głównie przez Lasy Wawerskie, dawniej zwane zastowskimi od majątku Zastów wchodzącego w skład dóbr wilanowskich w latach 1727 do 1944. Na trasie liczne miejsca związane także z wybitnymi Polakami, m.in. z J. Piłsudskim, X. Dunikowskim, J. Korczakiem, K. I. Gałczyńskim, J. U. Niemcewiczem, M. Orłowiczem. Duża paraboliczna wydma i miejscami stary, urokliwy drzewostan uatrakcyjniają całą trasę. Miejscami na wydmach bardzo dobre tereny do uprawiania sportów zimowych. Dogodne połączenia kolejowe i autobusowe pozwalają na podzielenie na kilka odcinków. Trasa łatwa do przebycia, szczególnie polecana dla początkujących turystów, grup rodzinnych, szkolnych i koniecznie harcerskich Prawie cały czas w granicach Mazowieckiego Parku Krajobrazowego.
Na podstawie opracowań Barbary Buczek – Płachtowej i Pawła Ajdackiego zebrał i podał do wykorzystania, Jerzy Henryk Kudlicki
Autor: przeciek
Ssij szmatę – X MTO
Wszystko zaczęło się w piątkowy poranek (15/04/2005), kiedy mieliśmy wbić się z naszymi tobołami do pociągu i ruszyć na podbój Radomia. My (Agatka i Dori) i Wanda wyruszyłyśmy z Józefowi a Jagood i Dyniak z jego gorszej części – Michalina. W ostatniej sekundzie, kiedy pociąg już zaczął jechać wskoczył do niego również Mikołaj, który ledwo zdążył kupić bilet.
Pierwsza godzina drogi minęła przyjaźnie, choć było trochę ciasno. Po dotarciu na dworzec śródmieście zaczęły się poszukiwania Basi, która była całkowicie zielona, jeśli chodzi o pociągi i nie bardzo wiedziała gdzie ma na nas czekać. Kiedy już się odnaleźliśmy pojawił się kolejny, tym razem poważny problem! Zadzwonił Marek, że nie chcą go wypuścić z pracy (pewnie był niegrzeczny) i mamy jechać SAMI a on dojedzie pospiesznym.
Taaaaaaa… tylko czy ktoś wie gdzie w ogóle mamy iść jak już dojedziemy do Radomia? Co prawda Mikołaj i Jagód byli tam, ale to było 2 lata temu a poza tym, kto by im powierzył prowadzenie grupy… mimo wszystko wsiedliśmy do pociągu. Po kilku minutach jazdy zauważyłyśmy, że jesteśmy obserwowani! Gapiło się na nas przenikliwym wzrokiem coś, co przypominało małą, pulchną dziewczynkę pożerającą ogromne buły jedną po drugiej. Po pewnym czasie jednak role się odwróciły, kiedy dziewczę się przesiadło i nie było go widać. Wyszłyśmy więc na mostek, aby lepiej ją widzieć. Licząc ilość pożeranych przez nią bułek umilałyśmy sobie drogę aż do Strzyżyny, gdzie potwór wysiadł. Dalsza podróż minęła dość szybko.
Dopiero wysiadłszy z pociągu na peronie w Radomiu zaczęliśmy zastanawiać się gdzie właściwie mamy iść i nie mając innego wyjścia podążyliśmy za Mikołajem i Jagoodem, którzy gnali do przodu wciąż twierdząc, że wiedzą gdzie. No i mieli racje. W komendzie hufca Radom-miasto zameldowaliśmy się jako patrol pod wdzięczną nazwą „chcemy 40 jednostek pawilonu”. Chwilę później pojawił się Marek i już w pełnym składzie obejrzeliśmy symulację pożaru i ewakuację rannych z kamienicy. Gdyby tak zawsze po trzech minutach od wezwania, zza rogu wyłaniały się dwa wozy strażackie i karetka pogotowia… potem przenieśliśmy się na placyk, gdzie odbył się apel rozpoczynający jubileuszowe Manewry Techniczno-Obronne Guzik X. Poznaliśmy komendanta naszej trasy (wędrowniczej), który od razu przypadł nam do gustu 😉 i ruszyliśmy na grę pt. „szklana pułapka”. Gra okazała się nie być ani „szklaną” ani „pułapką” tylko bieganiną po nieznanym nam mieście w poszukiwaniu- oczywiście- KARTECZEK z napisem gdzie mamy się udać. Tak, więc zwiedziliśmy miasteczko drogowe PCK, które okazało się placykiem manewrowym na ulicy PCK i cmentarz greckokatolicki, na którym miał być pochowany bohater hufca Radom (oczywiście nikt- nawet członkowie hufca- nie wiedział, kto to był i gdzie leży), a który tak naprawdę był rzymskokatolicki i nie było tam grobu „z takim wielkim napisem CZUWAJ i trzema wieńcami”, tylko miniaturka krzyża harcerskiego i mnóstwo wiązanek, pod którymi na szczęście była wymarzona KARTECZKA (z napisem: budka tel. Ul.jakaśtam). Znaleźliśmy więc budkę a potem jeszcze hospicjum na ulicy, której nikt nie umiał wymówić (Kelleskrauza) no i supermarket „kerful”. W końcu dotarliśmy na strzelnicę, gdzie BARDZO zdenerwowany całodzienną bieganiną bez sensu Mikołaj nie wytrzymał i wrzasnął „ssij szmatę!” (tekst wyjazdu – zapożyczony od prof. od biologii z czackiego) w twarz druha komendanta. Od tej pory byliśmy jego ulubionym patrolem 🙂 (dziękował za szczerości). No tutaj zaczęło się coś dziać. Marek z Basią poszli strzelać a my dostaliśmy zagadkę do rozwiązania a do tego gratis skrzynię, w której musieliśmy zmieścić dwa spośród naszych plecaków. Skrzynię z plecakami Agatki i Dyniak mieliśmy zanieść do bazy. Ponieważ było bardzo późno pojechaliśmy tam ostatnim PKS-em, na który ledwo zdążyliśmy.
Rozbiliśmy trzy namiociki – jeden bez podłogi-, bo, po co nosić 🙂 niestety śpiworki Agatki i Dyniak zamknięte były w skrzyni, więc musieliśmy się bardziej „zintegrować” żeby było nam ciepło. Wstaliśmy o świcie, aby na 8.00 dotrzeć do OSP we wsi Pionki. Przez godzinę próbowaliśmy złapać „stopa”, ale kto weźmie 8 osób z plecakami i skrzynią! W końcu poddaliśmy się i zapłaciliśmy za autobus. Na miejscu okazało się, że w Pionkach są dwie straże pożarne – o czym organizator nie wiedział, więc wszystkich wysłał do nie tej, co trzeba. Wyprzedzając większość patroli dobiegliśmy na pierwszy punkt. Naszym zadaniem było rozwinąć strażackiego węża, nalać pełne wiadro wody i strącić strumieniem wody kilka puszek. Zadania podjęła się ekipa: Marek, Dyniak i Mikołaj, na czele z Wandą, która jest w końcu córką strażaka! Uzyskaliśmy całkiem niezły czas, dostaliśmy mapę z zaznaczonymi dalszymi punktami i dostaliśmy bardzo kuszącą propozycję: mogliśmy zostawić strasznie niewygodną skrzynię lub nieść ją dalej przez cała trasę zyskując 15.pkt. pewnie wybralibyśmy opcję pierwszą, gdyby nie to, że rano Dyniak odkrył sposób na otwieranie i zamykanie skrzyni.
Wszyscy patrzyli na nas z podziwem, kiedy odchodziliśmy dumnie ze skrzynią (za najbliższym zakrętem otworzyliśmy ją, wyjęliśmy plecaki i nieśliśmy dalej pustą). Czekało nas jeszcze kilka punktów: nad zalewem rzucaliśmy kołem ratunkowym, przeszliśmy też przez tor przeszkód (razem ze skrzynią- gdyby nie była pusta nigdy by się to nam nie udało), zmokliśmy, wykonaliśmy udany zamach na prezydenta (paintball) i już porządnie zmęczeni dotarliśmy na przed ostatni punkt. Przed nami w kwadracie o średnicy ok.4m stała beczka pełna miśków i innego żelastwa. Mięliśmy wynieść beczkę nie dotykając ziemi, mając do dyspozycji deskę, dwie liny i rękawiczki. Zadanie okazało się banalne, używając deski wykonaliśmy je w piec min. To jednak nie zaspokoiło ambicji V JDW! Chcieliśmy zdobyć więcej punktów i już po 15min. Mięliśmy na to sposób! Beczka została wyniesiona za pomocą jednej liny i Dyniaka. Obwiązaliśmy beczkę liną, którą przerzuciliśmy przez gałąź. Dyniak wskoczył na Marka i złapał ją jak najwyżej.
Marek miał wyskoczyć spod Dyniak, Dyniak miał spaść na ziemię razem z liną, która miała z kolei podnieść beczkę, a dalej mięliśmy improwizować 🙂 no więc Marek wyskoczył spod Dyniak, ale Dyniak zawisnął na linie w pozycji zagrażającej jego życiu i płodności, unosząc beczkę tylko na kilka centymetrów. Na szczęście to wystarczyło i chwilę później i beczka i Dyniak znaleźli się bezpiecznie na ziemi. Dostaliśmy 7pkt. na 5 możliwych i szczęśliwi poszliśmy dalej. Zaczynało się robić późno, postanowiliśmy nie iści na ostatni punkt, (który i tak był już zamknięty). W bazie przywitał nas druh komendant, otworzył skrzynię, (do której za płotem wsadziliśmy z powrotem plecaki), podliczył nam punkty bonusowe (za zagadki, numer kłódki na skrzyni, samą skrzynię, i za to, że nas lubi 😉 wyszło ich 57 i tyle dokładnie minut mogliśmy spędzić w bazie przed wyjściem na noc do lasu. Zjedliśmy duuuuuużo ohydnego żurku, (który dla zmęczonej V JDW był najlepszą zupą na świecie!), umyliśmy się trochę i już nas wyrzucono. W pobliskim lesie rozbiliśmy obozowisko i natychmiast poszliśmy spać. W nocy miała być gra, ale skończyło się tylko na krótkiej odprawie, na którą i tak nie wstaliśmy 🙂 O 5.45 obudził nas Marek i dał nam 15min. na złożenie obozu i znalezienie patrolu, który był na odprawie i wie, co robić.
Wszyscy wędrownicy spali niedaleko w tym samym lesie i wcale nie zbierali się do drogi. Otworzyliśmy tajemniczą kopertę i dowiedzieliśmy się, że wstaliśmy o 6.00 tylko po to, żeby na 9.00 dojść do bazy (jakieś 10min. drogi stamtąd), a doszliśmy tam tylko po to, żeby dowiedzieć się, że apel będzie o 11.00. Byliśmy lekko zdenerwowani, ale wyładowaliśmy złe emocje grając z innymi wędrownikami w słoneczko (po radomsku- pajączka). Apel był raczej nudny, więc rozweseliliśmy go licznymi okrzykami, których nikt nie znał. No i cóż, zajęliśmy trzecie miejsce!!! Po prostu jesteśmy najlepsi!!!
Do Warszawy wracaliśmy w towarzystwie kolegów z GROM-u, grając z nimi w karty. Było więc wesoło i nawet nie zauważyliśmy, kiedy znaleźliśmy się w domu.
Podsumowując: Radom na dłuuugo zapamięta Józefów- byliśmy tam trzeci raz, podchodzili do nas różni ludzie i mówili, że pamiętają nas z poprzednich lat, a punktowi na hasło „Józefów” uśmiechali się i od razu patrzyli na nas przyjaźniej. No i już tradycyjnie pod koniec pierwszego dnia mówiliśmy sobie: jest beznadziejnie, nigdy więcej, a żegnając się, zapewnialiśmy wszystkich, że zobaczymy się za rok.
Dorota Lutyk & Agata Brzezińska
Niezapomniany biwak
Kiedy opowiadałam koleżance z klasy o minionym Biwaku Szczepu, który miał miejsce w Osiecku z 23 na 24 kwietnia 2005, w pewnym momencie przerwała mi i spytała: „To na ile wy tam pojechaliście? Na tydzień?!”.
Zszokowana, przerwałam relację i zaczęłam jej tłumaczyć, że jakbym pojechała na tydzień, to zapewne zauważyłaby moją nieobecność w szkole… Powtórzyłam jej jeszcze raz, że biwak odbył się w weekend. Wtedy też zrozumiałam skąd na jej twarzy pokazało się zdziwienie… Spowodowała je liczba zajęć i gier, w których brałam udział w tak krótkim czasie. Nie możliwe zdawało się, by ich tak duża ilość miała miejsce w przeciągu dwóch dni (żeby to jeszcze były dwa)! To, co dla niej było zaskakujące, dla mnie było… oczywiste! Mimo że czas spędziliśmy bardzo „intensywnie”, upłynął bardzo szybko i nim się obejrzałam, siedziałam z przekrwionymi oczami (po bezsennej nocy) nad łaciną…
Kiedy o ustalonej porze (no dobra… może trochę wcześniej), pojawiłam się przy zajezdni w Józefowie i zobaczyłam dość duży autokar, jeszcze nie domyślałam się w jaki sposób upłyną mi wspomniane dwa dni… Natomiast, kiedy zobaczyłam około pięćdziesiątki harcerzy kłębiących się wokół jego kół później, w moich oczach pojawił się wyraz uznania dla tego, kto zobowiązał się zająć ową niesforną gromadką przez ten czas! Dojechaliśmy cali i zdrowi, chociaż „w kawałkach”. Nie mam tu na myśli rozczłonkowanych zuchów, ani (żeby nie było) wędrowników, ale fakt, iż część harcerzy pojechała samochodami. No cóż… zrezygnowaliśmy z upychania harcerzy po lukach bagażowych.
Ledwo dotarliśmy na miejsce i wyswobodziliśmy się z ciężkich plecaków (to przez tony jedzenia), a już nas stamtąd grzecznie wyprosili…:) Podzieleni na patrole wyruszyliśmy na zwiad. W składzie ze mną, Aga_tką, podśpiewującym pod nosem: „Bo z dziewczynami nigdy nie wie, oj, nie wie się… titaratiratititum…” Rambem – to „titara” to substytut w miejsce nie znanego przez nas tekstu piosenki i Siarkiem ruszyliśmy niedaleko, bo aż do pewnego pana mieszkającego naprzeciwko szkoły. Po poznaniu odpowiedzi na wszystkie dręczące nas pytania, przeszliśmy się na spacer po Osiecku. Zaobserwowaliśmy niebiesko-żółty samolot, zaopatrzyliśmy się w zapas chrupek i przepytaliśmy miejscową ludność. Jakie wnioski wysnuliśmy po naszej krótkiej „trasie widokowej”? Że proboszcz w zakrystii ma kiepskie żarówki… Po powrocie mieliśmy zaledwie chwilę na ogarnięcie chaosu w salach (nisko przelatujące śpiwory… harcerze…) oraz zjedzenie słodkiej bułki, gdyż w planie mieliśmy już następne zajęcia. Podzieleni na dwie grupy udaliśmy się na nie. Na jednych z Wojciechem poznaliśmy tajniki działania karabińczyków, wiązania węzłów z taśm oraz zakładania uprzęży, co okazało się nie takie proste, na jakie wyglądało. Próbowaliśmy także przywiązywania się do rur w budynku (trochę dziwnie to brzmi, ale tak było) oraz poznawaliśmy działania różnych sprzętów rozłożonych przed nami jak na tacy:). W momencie, kiedy część z osób z naszej grupy zastanawiała się jakby podnieść malucha za pomocą cienkiej liny, którą można obciążyć znacznym ładunkiem (o ile pamiętam, w rachubę wchodziły tony), zabrano nas na następne zajęcia.
Na dworze czekał już na nas uśmiechnięty Jasiek. Od razu skojarzyło mi się to, z takim sadystycznym uśmiechem, nie wróżącym nic dobrego i dużo się nie pomyliłam – sposoby ewakuacji były tematem naszych kolejnych ćwiczeń. Nie było jednak tak strasznie! W akompaniamencie szurania czyimś ciałem po chodniku oraz łomotem zatrzaskiwanych drzwi białego Fiata 126p, nie obyło się bez śmiechów. Zwłaszcza, gdy ewakuowany przez nas kolega wylądował na ziemi. Jakiego komentarza się w zamian za udaną akcję doczekaliśmy? „Zawsze głową do przodu!” – no i racja… Akcje przeprowadziliśmy nieprofesjonalnie… Porządnie już wygłodniali zjedliśmy obiad, a po dość długiej przerwie (dziwię się, że znaleźliśmy na nią czas!), udaliśmy się na zajęcia z profilaktyki uzależnień prowadzone przez Sylwię. Te zajęcia udowodniły mi, że jestem uzależniona od Internetu (jak i znakomita większość zebranych HS-ów i wędrowników). Zajęciom towarzyszyła także „burza mózgów”, podczas której dowiedzieliśmy się, że Mirka odstresowuje „krojenie”…? Kiedy nasze umysły były już porządnie wycieńczone po pracy na najwyższym obrotach, Karolina, Ilona i Sylwia zaprosiły nas do zabaw integracyjnych. Jak zwykle to nas porządnie odprężyło i rozgrzało:) i sprawiło, że staliśmy się jeszcze głodniejsi. Dzięki temu z apetytem wsunęliśmy kolację. Chociaż powiedzmy szczerze: czy kiedykolwiek harcerzom apetyt nie dopisywał? Następnie zwołano zbiórkę i od Jaśka dowiedzieliśmy się, że czeka nas musztra. Tak, więc kolejnych parę chwil (jak nie godzinę) wykonywaliśmy rozkazy naszego oboźnego. Ciąg wydawanych przez niego komend w naszych uszach zlewał się w jeden wielki bełkot, a wykonywane przez nas polecenia w pełni to odzwierciedlały. W końcu jednak doszliśmy do wprawy i byliśmy gotowi do zaprezentowania się naszemu komendantowi:).
Kominek poprowadziła Magda. Na podłodze ze świeczek (podgrzewaczy;) ułożony był ogromny napis „szczep”. Podczas kominka mogliśmy się lepiej poznać, reprezentacje drużyn krążyły po małej salce szpiegując i wypytując innych harcerzy. Można się było dowiedzieć wielu ciekawych rzeczy… Przy okazji wysłuchaliśmy ulubionych piosenek i zagraliśmy w ulubione gry, nie mówiąc już o pląsach! Całość „przypieczętowaliśmy” barwnym odciskami dłoni i stóp, które pojawią się w kronice Szczepu. Po owej części obrzędowej czekały nas już tylko dwa „wieczorki”, zanim doczekaliśmy się owej GRY, o której NIKT nie wiedział oraz o której plotki krążyły, zanim jeszcze dojechaliśmy do Osiecka:). „Wieczór poezji”, zjawisko niespotykane na biwakach harcerskich, był bardzo spokojny. Stanowił miłą niespodziankę dla zmęczonych wysiłkami w ciągu dnia (w sumie… czy było ich tak wiele?). Znalazło się na nim sporo osób, nawet tych, które za poezją nie przepadają. Zaś później, całkiem liczne grono doczekało „wieczoru filmowego”, podczas którego obejrzeliśmy „Skarb Narodów” z Nicolas’em Cage’em. No cóż… miałam się wybrać na ten film do kina… Zaoszczędziłam pieniądze! Jednak w miłym towarzystwie, wszystko zdaje się być pięęękne!
Około pierwszej zerwaliśmy się wszyscy mocno nakręceni, ubraliśmy się w kurtki i niczym „pod napięciem”:) czekaliśmy aż nas wypuszczą na grę…! Mijały minuty… kwadrans… godzina… O drugiej się poddaliśmy, a faktyczny czas odprawienia naszego patrolu przypadał na 3.25!!! Byłam na granicy wytrzymałości psychicznej… Humor mi się poprawił, kiedy dotarliśmy do pierwszego punktu i zobaczyła rozpiętą nad rzeczką linę:). „To jest to, co Tygryski lubią najbardziej”! Ochoczo zgłosiłam się jako pierwsza, ale po chwili już cała drużyna była po drugiej stronie… Nooo… oprócz Ramba, który dotarł chwilę później – kładką. Poprzez jeżyny (albo maliny… zachciało nam się skrótów) wydostaliśmy się na trasę. Podczas drogi umilałam Aga_tce czas opowiadając jej sceny z horrorów albo po prostu zawodząc jej nad uchem, jak jakiś upiór. Grupa nie zareagowała na moje komentarze w stylu: „co byście zrobili, gdybyście po odwróceniu mnie nie zobaczyli?!” (szłam, bowiem na końcu). Cisza… Przyspieszyłam i na ta chwilę odwrócił się Siarek i zaczął jęczeć: „Daria, gdzie jesteś?! Daria nie ma cię!”. Po chwili zaś zawtórował mu Rambo: „A co byście powiedzieli jakby ktoś szedł za nami?”. Aga_tka odwróciła się i po chwili z piskiem dogoniła mnie. Kto mógł wiedzieć, że Getson zamiast siedzieć na punkcie zacznie się kręcić po lesie…? Na punkcie urządzono nam „małą strzelnicę”… po ciemku! Ech… no tak… zawsze mogło być gorzej, ale zapewniam: przynajmniej raz, co nie umknęło naszej uwadze, w pudło po drożdżówkach trafiliśmy! Informacje jednak okazały się ściśle tajne i pozostawiono nas na pastwę własnej wyobraźni (chorej, o tej porze w nocy). Po „świetlikach” doszliśmy do następnego punktu, gdzie czekał już na nas Jasiek, stos masek gazowych i zagazowany namiot z poszkodowanymi. Ewakuacja się powiodła, wszyscy przeżyli, (albo raczej wszystkie) i pomijam już fakt, że w namiocie odpadła mi od maski „rura” i w momencie, kiedy ktoś zawołał do mnie: „łap ją za głowę”, miałam przed oczami dym w (!!!) masce i ów specyficzny zapach w nosie, więc mogłam jedynie zawołać: „ale ja nic nie widzę!!!”. Złapałam za coś w ciemnościach, co po wyjściu okazało się nogą. Hmmm… no tak… czy to miała być głowa…? Nie poszło nam najgorzej, więc zadowoleni podążyliśmy do ostatniego punktu, pomijając punkt docelowy – ciepły śpiworek:). Naprzeciw wyszedł na Marek, a kawałek zanim zauważyliśmy wynurzającą się zza zasieków głowę Dyniaka.
Oprócz Marka przywitały nas rozpięte na długości całej ścieżki „opeki” (jak to się zwykło mówić). Wmówiono nam, że jest wojna, a przed nami bardzo trudna trasa, prowadząca przez rozliczne przeszkody. Ubraliśmy się w nasze kombinezony… Ech… mieliśmy nawet niezły wybór! Ja wybrałam „jednoczęściowy”:), co się później „zaowocowało”, gdyż czołganie się po owych pułapkach mogłoby się okazać zgubne dla moich spodni… Komenda: „na ziemię… i… start!”. Przed twarzą, za zaparowanymi szybkami majaczyły mi nogi Ramba, które co pewien czas kopniakiem dawały mi znać, że idę w dobrą stronę. Dołek, górka, dołek, górka, patyki i jeszcze raz patyki… no i od czasu od czasu petarda śmigająca nad uchem. Po pewnym czasie zauważyłam, że ognisko mamy już za sobą, więc oboje z Rambem zaczęliśmy się turlać i tak dotarliśmy do końca trasy. Zdjęłam maskę, obracam się i… „gdzie Agatka?!”. Po chwili dołączyła do nas i opowiedziała nam o swojej akcji, kiedy to umknęły jej sprzed widoku moje nogi i sądząc, że przyspieszyłam, podążała dalej za moimi wyimaginowanymi kończynami. Przeszkodą nie do przebycia okazało się drzewo… Na punkcie oczywiście sobie poradziliśmy, poza Agatką, która zmyliła wroga, jak i siebie samą, więc mogliśmy ruszyć do „bazy”. Wycieńczeni od razu po dotarciu do szkoły, walnęliśmy się do śpiworków, choć nawet one nie uchroniły nas przed wszechogarniającym nas zimnem.
Na śniadanie przyszliśmy dość wykończeni i nawet śpiewać nam się już nie chciało. Osoby, które miały ochotę, wybrały się do kościoła, a pozostali… no cóż… wzięli się ostro za sprzątanie. Odkryłam w sobie niebywały talent, jeśli chodzi o zamiatanie podłóg:). Przy okazji wyczułam… Jakby to powiedzieć… swoiste zacięcie oboźnego, który jak mi się wydawało, najchętniej do wszystkich robót wyznaczyłby mnie… czy ja mam na twarzy wypisane, że jestem urodzoną sprzątaczką?! Kiedy odrobinę posprzątaliśmy, udaliśmy się do pokoju HS-ów i wędrowników na odprężające śpiewanki i „masakryczną” grę w „kapcia”. Później dalej sprzątaliśmy i sprzątaliśmy… Aż w końcu nas poratowano i zabrano na gry i pląsy na dwór. Niestety sielance w końcu położono kres, gdyż Jasiek nagle zwołał zbiórkę i odbył się apel. Po wszelakich podziękowaniach i życzeniach sukcesów, rozeszliśmy się, by zapakować wszystko do autokaru (bądź samochodów) oraz by wybrać się w drogę powrotną do Józefowa. Nie bez powodu w tytule artykułu użyłam słowa: „niezapomniany”. Tak, bowiem został scharakteryzowany i nazwany, (co można było przeczytać na dyplomie, wręczonym każdemu z uczestników) ów biwak. Został obficie „wyposażony” we wszelkiego rodzaju zajęcia, gry, zabawy, spotkania, dzięki którym nie nudziło nam się nawet przez chwilę.
Dostarczył niezapomnianych wrażeń, kilku nowych siniaków i miłych wspomnień… jak zawsze!:)
UOwca
P.S. Przepis na „niezapomniany” biwak (porcja dla 80 osób)
Składniki:
2 gromady – 3GZ + 5GZ, 2 drużyny harcerskie – 3DH + 5DH, 2 drużyny starszoharcerskie – 3DHS + 5DHS, 2 drużyny wędrownicze – 3DW + VJDW, instruktorzy + przyjaciele
Przyprawy:
Osieck, autokar i Pan Janusz, żuk, sprzęt, zajęcia z profilaktyki, szeroko pojęta integracja, józefowskie drożdżówki, przyrządzana na miejscu chińszczyzna
Sposób przyrządzania:
Zuchy i harcerzy, wędrowników i instruktorów zapakować o wczesnej porze do autokaru, a jeśli zbraknie miejsc, dołożyć samochody – w dowolnej ilość. Dorzucić wypełnionego po brzegi hufcowego żuka.
Po 30/40 minutach wypakować sprzęt i pełne energii towarzystwo. Mieszać przez półtora dnia, bez przerwy, na przemian z Sylwią i profesjonalną profilaktyką, zwiadem Ilony, Marka i Karoli, integracją Grosi, poetycką Kariną, kominkową Magdą, filmowym Tomkiem, linami Wojciecha, wyczynem Dyniaka, Getsona, Radka, Izy, Jaśka i Marka. W międzyczasie, dla poprawienia krzepy i wzmocnienia siły, warto dodać chińszczyznę.
Doprawić skrzętną koordynacją Jaśka, sprawną organizacją Marka, zaangażowaniem Ilony. Dodać szczyptę malowniczego Osiecka i mroźno – słonecznej aury.
Aby uzyskać pełne zadowolenie uczestników i niezapomniany efekt, warto poprosić o pomoc Kazka, Tomka K., Adama i Strz.
Podawać w atmosferze ogólnego zadowolenia i radości, chęci działania i motywacji. Smaczności!!!
Agata Rybitwa
3 Maja: święto Królowej Polski
Maryja towarzyszy naszym dziejom i kulturze właściwie od początku. “Bogurodzica” broniła, zagrzewała do walki co najmniej od I poł. XIII w.
Wydarzenie, jakie miało miejsce 1 kwietnia 1656 r. w katedrze lwowskiej, było faktem nie mającym precedensu w historii Europy. Tego dnia, podczas uroczystej mszy świętej, w obecności senatorów, biskupów, szlachty i ogromnych rzesz zwykłego ludu, król Jan Kazimierz – dokonawszy wpierw koronacji Matki Bożej na Królową Korony Polskiej – klęknął przed wizerunkiem Matki Bożej Łaskawej i wypowiedział następujące słowa: „Wielka człowieczeństwa Boskiego Matko i Panno! Ja, Jan Kazimierz, Twego Syna, Króla królów i Pana mojego, i Twoim zmiłowaniem się król, do Twych Najświętszych stóp przychodząc, tę oto konfederacyję czynię: Ciebie za Patronkę moją i państwa mego Królową dzisiaj obieram. Mnie, Królestwo moje Polskie, Wielkie Księstwo Litewskie, Ruskie, Pruskie, Mazowieckie, Żmudzkie, Inflanckie i Czernihowskie, wojsko obojga narodów i pospólstwo wszystko Twojej osobliwej opiece i obronie polecam, Twojej pomocy i miłosierdzia w teraźniejszym utrapieniu królestwa mego przeciwko nieprzyjaciołom pokornie żebrzę…”
Opisane zdarzenie przeszło do historii Polski pod nazwą ślubów lwowskich. Jego geneza wiązała się ściśle z określaną mianem „potopu” wojną, jaką Rzeczpospolita Obojga Narodów prowadziła ze Szwecją w latach 1655–1660. Był to najbardziej chyba dramatyczny epizod w przedrozbiorowej historii Polski: wojska wroga zajęły niemal cały kraj. Wkrótce po złożeniu przez Jana Kazimierza ślubów lwowskich, karta wojny zaczęła obracać się przeciwko Szwedom, a na korzyść Polski. Do Lwowa nadeszła wiadomość o zwycięstwie Stefana Czarnieckiego nad Wartą, stopniowo odbijano z rąk wroga kolejne ziemie. Sukcesy w walce z wrogiem powszechnie kojarzono z wstawiennictwem Matki Bożej, mającym miejsce za sprawą obrony Jasnej Góry i ślubów lwowskich Jana Kazimierza. Wreszcie, w 1660 r. cały kraj był wolny. Wtedy to na życzenie króla do Litanii Loretańskiej dodano wezwawanie “Królowo Korony Polskiej”
W 1909 roku Pius X ustanowił święto Królowej Korony Polskiej dla diecezji lwowskiej i przemyskiej (kilka lat po odzyskaniu niepodległości, w 1925 r. święto to rozciągnięto na wszystkie polskie diecezje). Na Maryję postawili i nasi ojcowie, prosząc o pomoc w ciężkich dniach zagrożenia sowieckiego w 1920 r. Właśnie wtedy Episkopat Polski ponowił wybór Maryi Królową Narodu.
24 maja 1936 na Jasnej Górze z udziałem 20 tysięcy osób odbyło się ślubowanie młodzieży akademickiej, czyli ogłoszenie Najświętszej Maryi Panny Patronką polskich studentów. Przed Cudownym Obrazem wyniesionym na Szczyt wypowiedziano słowa Ślubowania: „…Ciebie, Matkę Bożą i Królową Korony Polskiej, obieramy na wieczne czasy za Matkę i Patronkę polskiej młodzieży akademickiej i oddajemy pod Twoją przemożną opiekę wszystkie wyższe uczelnie i Polskę całą… Wierzymy mocno, że Ojczyzna miła wtedy tylko potężną i szczęśliwą będzie, gdy przy Tobie i Synu Twoim, jako córka najlepsza, wytrwa na wieki… Przyrzekamy i ślubujemy, że wiary naszej bronić i według niej rządzić się będziemy w życiu naszym osobistym, rodzinnym, społecznym, narodowym i państwowym”.
A kiedy znowu było ciężko (prześladowanie Kościoła w Polsce przez władze komunistyczne), w 300 letnią rocznicę ślubów Jana Kazimierza – z woli więzionego jeszcze wówczas w Komańczy Prymasa Tysiąclecia – Stefana Kardynała Wyszyńskiego wołaliśmy do Niej, zawierzając cały naród i Ojczyznę: „Królowo Polski! Odnawiamy dziś śluby Przodków naszych i Ciebie za Patronkę naszą i za Królową Narodu polskiego uznajemy. Zarówno siebie samych, jak i wszystkie ziemie polskie i wszystek lud polecamy Twojej szczególnej opiece i obronie.
Wzywamy pokornie pomocy i miłosierdzia w walce o dochowanie wierności Bogu, Krzyżowi i Ewangelii, Kościołowi świętemu i jego Pasterzom, Ojczyźnie naszej świętej, chrześcijańskiej przedniej straży, poświęconej Twojemu Sercu Niepokalanemu i Sercu Syna Twego. Pomnij, Matko Dziewico, przed obliczem Boga, na oddany Tobie Naród, który pragnie nadal pozostać Królestwem Twoim, pod opieką najlepszego Ojca wszystkich narodów ziemi”.
Widząc oddanie polskiego Kościoła Matce Boskiej 3 maja 1962 papież Jan XXIII ogłosił Najświętszą Maryję Pannę – Królową Polski i główną Patronką Polski.
Dnia 3 maja 1966 r. podczas uroczystości Tysiąclecia Chrztu Polski cały Episkopat złożył „Akt Oddania Polski w macierzyńską niewolę Maryi, Matki Kościoła, za wolność Kościoła Chrystusowego”. Stefan Kardynał Wyszyński powiedział wtedy: „Naród, który kończy jedno tysiąclecie i ma przed sobą nowe tysiąclecie, musi wspierać się na błogosławionych doświadczeniach dziejowych, czerpiąc z nich mądrość, siłę i program dla przyszłości”. Na uroczystości milenijne pragnął przybyć papież Paweł VI. Ojciec Święty chciał uhonorować Jasnogórskie Sanktuarium złotą różą papieską. Nie dane mu jednak było stanąć w progach świętego miejsca, gdyż na ponawiane wielokrotnie prośby komunistyczny rząd odpowiadał zawsze negatywnie. Kulminacyjnym punktem uroczystości był Akt Oddania Polski w Macierzyńską Niewolę Maryi, Matki Kościoła Chrystusowego za wolność Kościoła w świecie. Sumę pontyfikalną odprawił metropolita krakowski ks. arcybiskup Karol Wojtyła. Papież Paweł VI w tym dniu odprawił Mszę świętą w intencji Polski.
Zapoczątkowana wraz z Wielką Nowenną wędrówka kopii cudownego obrazu jasnogórskiego po Polsce trwała nadal podczas obchodów milenijnych. Rządzący krajem komuniści nie mogli zaakceptować entuzjazmu, z jakim wszędzie przyjmowano wizerunek Matki Bożej. Zdarzało się więc, że milicja kierowała samochód z obrazem inną trasą niż było to ustalone. 2 września 1966 r. podczas przejazdu obrazu z Warszawy do Katowic 50-osobowy oddział milicji i SB skierował wizerunek do Częstochowy. Ojcom paulinom zabroniono wywożenia go z Jasnej Góry po groźbą likwidacji ich klasztorów w Krakowie i Warszawie. Było to faktyczne aresztowanie Matki Bożej. Mimo to peregrynacja po kraju trwała nadal! Odtąd od parafii do parafii wędrowały puste ramy.
Prymas Polski kard. Józef Glemp podsumowując po 20 latach pierwsze 9 lat nawiedzenia powiedział, że Obraz dokonał wielkiego dzieła przemiany serc, olbrzymich nawróceń i ożywienia życia religijnego.
5 maja 1985 od diecezji drohiczyńskiej rozpoczęła się Druga Peregrynacja Obrazu w parafiach. Jego częścią było t.zw. „małe nawiedzenie” w parafiach kopii Obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej wędrującej od domu do domu, od rodziny do rodziny.
Dzięki Maryi przetrwaliśmy wszystkie nieszczęścia i utratę niepodległości, zachowując godność, jedność i tożsamość narodową.
Czy dziękujesz Naszej Królowej za Jej opiekę? Pamiętaj o tym w dzisiejszej wieczornej modlitwie.
MG
Ostatnia Biała Służba dla JPII
Gdy tylko okazało się, że stan zdrowia Ojca Świętego pogarsza się i jest prawdopodobne, że jego wielki pontyfikat może dobiegać końca, w naszym gronie instruktorów byliśmy pewni, że musimy oddać Mu ostatni hołd i do końca wypełnić ostatnią Białą Służbę.
W napięciu, ale także w modlitwie upływały nam godziny, w których podawano coraz smutniejsze wiadomości, aż w końcu, w trakcie harcerskiego czuwania w kościele św. Jacka usłyszeliśmy smutną wiadomość, Ojciec Święty zmarł. Następnego dnia dowiedzieliśmy się, że jest organizowany wyjazd do Watykanu na Jego pogrzeb. Od razu zgłosiliśmy swój udział i zostaliśmy zakwalifikowani na wyjazd jako reprezentanci ZHP.
Razem z druhną wiceprzewodniczącą ZHP hm. Wandą Czarnotą, zastępczynią naczelnika ZHP hm. Teresą Hernik i z władzami kilku chorągwi oraz sporą grupą harcerzy i instruktorów spotkaliśmy się w środę z samego rana pod budynkiem GK. Czekały na nas nowoczesne harcerskie autokary które zapewniła chorągiew wielkopolska. Trzydziestogodzinna podróż upłynęła nam pod znakiem wspólnych rozmów, modlitwy poprowadzonej przez ks. kapelana chorągwi wielkopolskiej oraz rozmyślań nad tym czy dostaniemy się na Plac Św. Piotra. W trakcie podróży docierały do nas wiadomości, że cały Rzym jest zamknięty, że autokary są zawracane kilkaset kilometrów przed miastem i nie ma szans, żeby dostać się na uroczystości pogrzebowe. Mimo obaw, jechaliśmy dalej. Byliśmy w stałym kontakcie z przedstawicielką włoskiej organizacji skautowej AGESCI. Zapewniała nas, ze wszystko jest w porządku. Już w autokarach dowiedzieliśmy się, ze jest szansa, żeby część naszej grupy pomogła włoskim skautom w służbie wodnej i medycznej na Placu Św. Piotra. Ostatecznie była to grupa 20 harcerzy z chorągwi stołecznej, białostockiej i gdańskiej.
Razem z kilkoma przyjaciółmi mieliśmy szczęście zostać włączonymi do tej grupy. Po dotarciu na miejsce zakwaterowania, na campingu około 15 km od Rzymu okazało się, że wbrew wcześniejszym ostrzeżeniom nie ma aż tak ogromnego tłoku i nawet są pojedyncze wolne miejsca noclegowe. Na Placu Świętego Piotra stawiliśmy się o północy, w noc poprzedzającą mszę pogrzebową. Razem z kilkuset osobową grupą włoskich skautów i wolontariuszy mieliśmy odprawę. Naszej grupie przypadła służba wodna w pierwszych sektorach, umiejscowionych najbliżej ołtarza i miejsca gdzie będzie spoczywać trumna z ciałem Jana Pawła II. Cała noc spędziliśmy na oczekiwaniu na wiernych, na rozstawianiu zgrzewek z wodą mineralną. Część z nas odpoczywała, drzemiąc pod kolumnami otaczającymi plac Świetego Piotra. Od szóstej rano na plac zaczęli przybywać wierni. Prawie cały plac wypełnił się tłumem ludzi z niemal całego świata. We wszystkich sektorach powiewały flagi Polski, a nawet na tak egzotycznych jak wyspy Bahama czy też Kenia i Nigeria. Jednak w tym dniu Rzym stał się polskim miastem.
Stojąc w harcerskim mundurze i kamizelce ratownika medycznego byliśmy dumni i wzruszeni, że możemy znajdować się w samym centrum tego międzynarodowego tłumu ludzi zjednoczonych pamięcią o Ojcu Świętym. Podczas mszy chodziliśmy pomiędzy sektorami i roznosiliśmy wodę wiernym.
Gdy rozpoczęła się msza i prowadzący mszę kardynał Ratzinger zaczął prowadzić łacińską liturgię, cały plac pogrążył się w modlitwie, przerywanej raz po raz oklaskami będącymi wyrazem największego szacunku i hołdu dla Ojca Świętego. Moment wyniesienia trumny był chyba najbardziej wzruszającą chwilą w życiu obecnych na placu. W czasie mszy dużo osób nie wstydziło się łez ani otwartej głośnej modlitwy. Roznosząc wodę często słyszeliśmy słowa wdzięczności i radości, że harcerze z ZHP także tutaj, w Watykanie pełnią Białą Służbę. Cała uroczystość zakończyła się około godziny 14. Mimo ogromnego zmęczenia (na placu byliśmy od północy) udaliśmy się na szybkie zwiedzanie Rzymu.
Na ulicach dominował biało-czerwony kolor polskich flag, a o drogę łatwiej było się zapytać po polsku niż po włosku czy też angielsku, a w na sklepach były przypięte napisy „Mówimy po polsku”. Mając niewiele czasu zdążyliśmy odwiedzić Forum Romanum oraz rzymskie Koloseum. Oba monumenty zrobiły na nas olbrzymie wrażenie, utwierdzając nas w tym, że Rzym to naprawdę wieczne miasto. Wieczorem powróciliśmy na camping i udaliśmy się na zasłużony odpoczynek. Z samego rana wsiedliśmy do autokarów i udaliśmy się w drogę powrotną, po drodze zatrzymując się w Asyżu – w sanktuarium św. Franciszka. W niedzielę z samego rana, na przydrożnym parkingu, gdzieś w Czechach, zatrzymaliśmy się na polową mszę świętą odprawianą przez księdza kapelana chorągwi wielkopolskiej.
Mimo niecodziennego otoczenia – ruchliwej autostrady ta msza była chwilą kiedy każdy z nas zastanowił się nad sensem naszej służby i istotą naszego wyjazdu. Do Warszawy powróciliśmy w niedzielę wczesnym popołudniem. Dla każdego z nas chwile spędzone na placu Świętego Piotra będą niezapomnianym przeżyciem, które każdy z nas może ofiarować w intencji zmarłego Największego Rodaka.
pwd. Michał Sztompke
Hufiec Warszawa Praga Północ
Na początku chcę wyraźnie zaznaczyć, że wszyscy pełniący służbę podczas ostatnich dni, czy to podczas mszy w Polsce, czy w Rzymie mogą powiedzieć, że była to dla nich Biała Służba. Jednak uczestniczenie w niej, w samym centrum wydarzeń, na pl. Świętego Piotra było na prawdę olbrzymim przeżyciem i wyróżnieniem…
Ale po kolei, jak to było z mojej strony.
Sama informacja o wyjeździe na pogrzeb organizowanym przez ZHP jakoś mnie nie ruszyła. Wyobraziłem sobie milionowe tłumy i pomyślałem, że to zupełnie nierealne. Byłem jak większość z nas w jakimś dziwnym półśnie po sobocie i wszystko docierało do mnie z opóźnieniem. I wtedy nagle pomyślałem: kurczę, a czemu nie? A chwilę później: jak to NIE? Pewnie, że jadę… Decyzja była zupełnie spontaniczna, pieniądze zeszły na drugi plan (tradycyjnie Sprawa była oczywiście dość pilna – był poniedziałek, a wyjazd miał odbyć się w środę rano. Jako, że miałem już pewne wcześniejsze kontaktu z AGESCI (włoskim skautingiem katolickim) zostałem wyznaczony na osobę kontaktową dla włoskiej organizacji.
Wiedziałem tylko tyle, że włosi mają mój telefon i że mamy 50 miejsc na Białą Służbę, na placu św Piotra. Ruszyliśmy. Wyjazd wszystkich delegacji nie był koordynowany centralnie – było na to za mało czasu i możliwości, tym bardziej, że wieści z Włoch nie były zbyt optymistyczne. Autokary wyjechały o swoich porach i o swoich porach przemiszczały się na trasie wykonując dodatkowo żonglerkę kierowcami związaną z przepisami dotyczącymi czasu prowadzenia autokarów przez jednego kierowcę.
Po drodze skontaktowaliśmy się z autokarami, które odbierały telefony i przekazaliśmy jeszcze raz namiary na kemping, na którym mieliśmy zarezerwowany nocleg (my – tzn dwa autokary zorganizowane przez Chorągiew Wielkopolską). Pomyślałem sobie, że jeśli tam nawet dotrzemy, to uda się wcisnąć dodatkowe osoby z innych autokarów – może ustawimy gęściej namioty, może upchniemy się bardziej…
Im bliżej Rzymu, tym czarniejsze myśli nas ogarniały. Przekazy z Polski były jednoznaczne – armageddon. Miliony ludzi, miasto zablokowane, carabinieri i służba cywilna postawiona na nogi, zagrożenie, masakra, korek na 150 kilometrów od Rzymu…
Kiedy ktoś wspominał COKOLWIEK o pl św Piotra odbierane było to jako żart… No gdzie – na placu? hehe już daaaaaaawno zajęty! Miliony osób. Jeśli będziemy chociaż WIDZIEĆ Rzym to będzie dobrze. No ale cóż – trzeba być dobrej myśli. W czwartek rano skontaktowałem się z AGESCI. Okazało się, że zmniejszono ilość skautów tym samym ograniczając nas do 20 osób. Dodatkowo muszą być to osoby pełnoletnie.
Wiedziałem, że pewnie prawie każdy kto ma skończone 18 lat i BORM chciałby być w tej ekipie… Ale nie miałem żadnej pewności kto będzie nocował na naszym kempingu (czy gdziekolwiek) a na pewno absurdem byłoby zbieranie ludzi z różnych miejsc w Rzymie… Zmontowaliśmy więc ekipę z naszych dwóch autokarów oraz autokaru mokotowskiego – wiedziałem że te trzy ekipy nocują razem. Pozatym nie dało się praktycznie wysyłąć smsów ani dzwonić do innych – sieć była przeciążona.
Im bliżej Rzymu tym sytuacja stawała się klarowniejsza – żadnych korków, żadnych tłumów na przedmieściach.. Wszystko przesadzone. Spokojnie dojechaliśmy na kemping i zaczęliśmy się lokować. Tu nastąpił problem – formalności związane z zameldowaniem (faxowanie listy osób na policję, itd) przedłużyły meldowanie się do ponad dwóch godzin. A czas uciekał. Był czwartek, godzina 20.00. O 23.30 mieliśmy zjawić się na zbiórce skautów przy pl. św Piotra (choć nadal w to nie wierzyliśmy), o 22.45 umówiona tłumaczka – skautka miała na nas czekać przy stacji metra. Lokowanie się w domkach przedłużyło się na tyle, że zostało nam właściwie jakieś 15 minut na wzięcie prysznica – i do metra!
Warto nadmienić, że jedna z ekip – reprezentacja Błękitnej Czternastki z Poznania wykazała się prawdziwie harcerską postawą – jako, że część osób od nich nie miała 18 lat i nie mogła wziąć udziału w Służbie zdecydowali o niedzieleniu się i ustąpienia miejsca innym harcerzom. Suma summarum w skład 20 osobowej grupy weszły osoby z naszego autokaru (m.in. Warszawa Praga Północ, Białystok) oraz autokaru reprezentacji hufca Warszawa Mokotów (w tym inni listowicze, którzy też może coś napiszą)
Czasu jak pisałem było mało, więc pognaliśmy na pociąg. Warto nadmienić iż otrzymaliśmy polecenia aby nie brać plecaków, więc nie mieliśmy ze sobą śpiworów ani prowiantu…
Przestaliśmy zupełnie wierzyć w medialne plotki, kiedy dojechaliśmy matrem na stację „pl św. Piotra” bez większych problemów. Tu już zaczęły się tłumy, ale nasza skautowa tłumaczka przeprowadziła nas przez wszystkie bramki aż pod Watykan.
Tam podzielono nas na grupy, wprowadzono na Plac, przeczytano instrukcje i… kazano czekać do rana. No tak – to było dość trudne. Zero śpiworów. Zero kocy (potem nam jakieś rozdano). Temperatura 6 stopni. Ostatni normalny posiłek (nie licząc gorących kubków) – w środę. Ostatni normalny sen – z wtorku na środę. (współczuję dziewczynom w spódnicach
Plac był praktycznie pusty. Niesamowite wrażenie. Cały plac, kilkadziesiąt skautów włoskich, kilkunastu policjantów… i my…
Pod placem gromadziły się tłumy (o wiele mniejsze niż to przedstawiano w mediach), ale na sam plac jeszcze nie wpuszczano. Słońce zdawało się nie wstawać… W końcu zaczęło się!
Na plac weszli (wbiegli) pierwsi pielgrzymi. Oczywiście Polacy! Przez komórki, podekscytowani krzyczeli do znajomych, że są NA PLACU! My obstawiliśmy sektory (większość Polaków we włoskich grupkach zdołała przekonać szefów grup że to właśnie my powinniśmy stać jak najbliżej bazyliki ))
Jako jedna z pierwszych grup weszła grupa rektorów polskich uczelni. W swoich strojach wyglądali na prawdę dostojnie i wzbudzali powszechne zainteresowanie. Szczególnie jeden z rektorów…. Jerzy Stuhr
Ludzi przybywało w tempie wykładniczym. Za chwilę plac wypełnił się ludźmi. Jerzy Stuhr dziarskim krokiem zaczał maszerować w stronę sektora dla VIPów (rektorzy stali w normalnym sektorze) i z właściwą sobie gracją udzielał wywiadu pewnej reporterce. Carabinieri byli tak zdziwieni (kto to jest??) że głupio im było spytać o przepustkę. (w sumie wyglądał jak król jakiegoś państwa). Stuhr delikatnie kiwnął strażnikom głową, następnie kiwnął zazdrosnym kolegom stojącym w zatłoczonym sektorze… i zniknął w tłumie VIPów ))
Sama służba… Miała wymiar chyba bardziej duchowy. Jeśli mam być szczery roboty nie było zbyt wiele. Pierwszą pomocą zajmowały się wyspecjalizowane organizacje (a było ich multum – samych policji z 6 rodzajów, do tego maltańczycy, czerwony krzyż, obrona cywilna i inne – naliczyłem chyba ponad 20 różnych organizacji pozarządowych). My zajmowaliśmy się głównie roznoszeniem wody (popyt był spory, ale tez nie olbrzymi – wcale nie było upału) i… tłumaczeniem Polakom, że NIE NALEŻY przechodzić przez barierki. Tak, niestety tradycyjnie rodacy nie robili nam zbyt dobrej opinii (z radia doszła wieść, że grupa Polaków usiłowała przedrzeć się przez kordon policji… :/ )
Tak na prawdę najtrudniejsza była chyba walka z własnym niewyspaniem i głodem (skauci jednak nie zapewnili nam żadnego opierunku), ale wielkość wydarzenia powodowała, że nie myśleliśmy o najniższych piętrach piramidy Maslowa Samych przeżyć opisywac nie będę… bo chyba nie sposób. Każdy przeżywał to na swój sposób, choć chyba największy twardziel nie potrafił powstrzymać łez. Ale niezupełnie łez rozpaczy… Trudno to opisać. Kiedy widzi się setki powiewających polskich flag. Kiedy widzi się transparenty nawołujące do natychmiastowej kanonizacji, okrzyki, niczym w średniowieczu, „święty, święty” w różnych językach. Kiedy Ameryka Południowa ze swym wrodzonym temperamentem krzyczy:
-Viva el Papa! -VIVA!
Kiedy cały tłum bije po raz ostatni brawa… Rzymskie brawa oznaczające szacunek i uznanie. Przyznam się szczerze, że nie wytrzymałem zupełnie, przy Ojcze Nasz, które przywiodło mi głos Papieża (Pater Noster…) i gdy usłyszałem „Barkę”… Ech nie będę się już rozpisywał…
Jestem pełen podziwu dla Włochów. Pomimo wrażenia totalnego chaosu organizacyjnego i braku środków bezpieczeństwa (musieliśmy tylko przygotować wcześniej listę naszej reprezentacji i daty urodzenia) wszystko szło bardzo sprawnie. Sektory zamykano gdy groziły przepełnieniem, ewakuacja też przeszłą sprawnie. Jedynie Polacy próbowali dyskutować z policją, że oni muszą przejść w polbliże bazyliki (wypuszczano ludzi tylko w odwrotnym kierunku): „ja tylko do żony, ja tylko na chwilę, ja kogoś zgubiłem, ja do żony, Ż.O.N.Y. ROZUMIESZ MNIE?”.
Dziękuję jeszcze raz wszystkim , którzy byli wtedy na placu, jako Biała Służba, tym, którzy wogóle pojechali do Watykanu i tym którzy pełnili tą służbę tu w Polsce – pewnie nie raz ciężej. Dziękuję też Druhnie Naczelniczce Teresie Hernik za taki spontaniczny pomysł i Chorągwi Wielkopolskiej za jego szybkie zrealizowanie.
Jestem straszliwie wdzięczny, że mogłem uczestniczyć w tym największym podobno zgromadzeniu ludzkim w historii świata (!) właśnie tak blisko centrum wydarzeń.
Mam tylko nadzieję, że wszystkie pozytywne następstwa wydarzeń ostatnich dni zarówno we mnie jak i w innych będą trwały jak najdłużej…
Czuwaj!
hm. Michał „g00rek” Górecki, H.R.
Do przyjaciół Moskali
Stosunki polsko-rosyjskie zawsze u nas budziły emocje. Często były też wykorzystywane w działalności propagandowej, a nawet w walce politycznej – w zależności od ustroju akurat obowiązującego w naszych krajach.
Historia naszego sąsiedztwa układała się różnie. Dawniej to my byliśmy w charakterze silniejszego, czego najlepszym przykładem była okupacja Moskwy przez Żółkiewskiego w latach 1610 – 1612.
Już w XV w., za panowania Iwana IV Groźnego, zaczęła się ekspansja Rosjan na zachód, ku Bałtykowi. Na nasze nieszczęście na jego drodze znalazła się Polska. To nasze położenie u boku potężnego coraz bardziej sąsiada będzie od tej pory oznaczało dla nas duże kłopoty.
Polska nie od razu rezygnowała z zachowania wpływów na wschodzie. Starcie z Moskwą było nieuniknione. Istotnie, w okresie panowania Stefana Batorego, odbyło się kilka wypraw na ziemie ruskie, podczas których wojska polskie bezpośrednio zagroziły Pskowowi w 1581 roku. Miasto było oblegane przez kilka miesięcy w czasie surowej rosyjskiej zimy. Ostatecznie jednak nie zostało zajęte przez Polaków, gdyż obydwie wojujące strony, wprawdzie niechętnie, przyjęły mediację papieża Grzegorza XIII, który zwiedziony obietnicami Iwana Groźnego, zamierzał użyć połączonych sił Polski i Moskwy do wspólnej akcji przeciwko Turcji. Car moskiewski musiał podjąć takie działania pod naciskiem swojego zachodniego, potężnego wtedy sąsiada – Polski. Pośrednikiem papieskim w tych rokowaniach był jezuita Antonio Possevino, który doskonale wywiązał się ze swej misji, interesy wiary i swego zwierzchnika stawiając zdecydowanie ponad plany i zamiary obydwu stron konfliktu. W taki sposób przed polską okupacją uratowany został Psków.
300 lat później, w 1872 roku Matejko namalował obraz „Batory pod Pskowem”, który symbolicznie przedstawił skomplikowaną sytuację polityczną, która towarzyszyła ówczesnym stosunkom polsko-moskiewskim. Wiele w tym obrazie przesady i nie wszystkie przedstawione fakty się zgadzają, ale pamiętajmy, że Matejko malował „ku pokrzepieniu serc” i sprawił tym obrazem rodakom przygniecionym doświadczeniami trzech przegranych powstań przeciwko Rosji, uważających niedźwiedzia Północy za potęgę nie do pokonania! A tu leży ten niedźwiedź niemal dosłownie, w formie skóry, przydeptany stopami polskiego króla. Symbolikę tę jeszcze bardziej akcentuje moskiewska chorągiew – ułożona równolegle do skóry – podnóżka.
Inny symboliczny obraz widzicie na zdjęciu po lewej stronie. Przedstawia żołnierzy sowieckiej armii czerwonej i niemieckiego Wermahtu na wspólnej paradzie w Brześciu we wrześniu 1939 roku. Symbolika jest oczywiście taka, że oba mocarstwa zawarły nad naszymi głowami tajne porozumienie, które skutkowało atakiem na Polskę ówczesnych sojuszników: Niemiec i ZSRR. Fakt ten zapoczątkowało II wojnę światową i zamknięcie po niej na 50 lat pół Europy za „żelazną kurtyną”. Nie da się zaprzeczyć, że mamy za sobą historię trudnych stosunków z naszych wschodnim sąsiadem. Źle by się jednak stało, gdyby trwające ostatnio ochłodzenie kontaktów między państwami miało przełożyć się na pogorszenie stosunków między ludźmi w nich żyjącymi.
Na arogancję rosyjskich władz nie powinniśmy pozostawać bierni, ale trudno mi się jednak zgodzić, że najlepszą odpowiedzią jest bojkot rosyjskiej kultury (np. przedstawień teatru „Bolszoj”).
Jak to słusznie stwierdził jeden z naszych biskupów: nie możemy mylić Putina z Puszkinem.
Rus.l
Kolejny podbój Ameryki
Punktualnie o ósmej rano rozdzwonił się budzik Kaktusińskiej. Chwile potem drugi i trzeci. Jaki był powód takiego alarmu? Bardzo prosty. Otóż nasza bohaterka od jakiegoś czasu planowała ponowny wyjazd zarobkowy do USA i tegoż właśnie pięknego, słonecznego dnia o godzinie 13.00 przypadało jej spotkanie z panem konsulem.
Miał on zadecydować, czy Kaktusińska nie stwarza potencjalnego niebezpieczeństwa dla obronności Ameryki i czy ogólnie można dać jej wizę. Nasza bohaterka wstała tak rano, bo po prostu obawiała się zaspać a ponadto zanim o 12.00 ustawi się w upakarzajacej kolejce na Pięknej, miała się spotkać z reprezentantem biura, które za ciężkie pieniądze miało zorganizować jej wyjazd.
Ryszard, chociaż był szczerze przeciwny kolejnemu wojażowi ukochanej (jednak wyszła na jaw sprawa z przewodnikiem po rezerwacie Indian), uznał, że przecież nie może sprzeciwiać się jej szczęściu i że przez 3 miesiące jakoś bez niej wytrzyma. Zresztą, może urwą się z chłopakami na trochę do Meksyku i tam spotkają z jego miłością… W każdym bądź razie postanowił być uosobieniem wyrozumiałości i zaoferował się, ze podwiezie ukochaną do Warszawy.
Tym razem Kaktusińskiej udało się nie spóźnić ani niczego nie zapomnieć, przynajmniej taką miała nadzieję, nie tylko zresztą ona, bo reprezentant biura, który zdążył już trochę ją poznać, pół nocy nie spał. W końcu to nic dobrego, jak potencjalny uczestnik work&travel zostaje wyprowadzony z konsulatu za zakłócanie porządku itd… co za wstyd dla biura… W każdym bądź razie koszmarne sny reprezentanta miały szansę się nie spełnić bo Kaktusińska zaczęła nad wyraz dobrze.
– Paszport przyniosłaś?
– Tak.
– Zdjęcia?
– Są. Chcesz jedno na pamiątkę?
– Ele… wiesz, dzięki, moja dziewczyna jest bardzo zazdrosna… – usiłował się wykręcić reprezentant.
– Pantoflarz – mruknęła wściekła Kaktusińska.
– Coś mówiłaś?
– Nie, tylko że mam też te dwa papierki których wcześniej zapomniałam wypełnić i przynieść.
– O! Super, w sumie nie ma to aż takiego znaczenia, bo już je za ciebie wypełniliśmy i musisz je tylko podpisać. Ale super, że je przyniosłaś, naprawdę. Czekaj, mam jeszcze tylko takie małe pytanko: dlaczego w twoim paszporcie nie ma żadnej adnotacji, że opuściłaś terytorium USA?
-??? A powinna być? – Kaktusińskiej zrobiło się słabo. Przypomniała sobie okoliczności, w jakich wracała do domu i przyszło jej na myśl, ze to i tak cud, że w ogóle wróciła i że nie błąka się do tej pory po lotnisku…
– Tylko spokojnie… A może miałaś jakiś egzamin i masz wpis w indeksie datowany po powrocie?
– Niee… Ale mam lewe zwolnienie lekarskie! W studenckiej książeczce zdrowia, w domu… – Kaktusińska urwała w połowie. Jeden rzut oka na reprezentanta upewnił ją, że jeszcze chwila a będzie musiał sobie przypomnieć zasady pierwszej pomocy w przypadku palpitacji i to bardzo szybko…
– Czekaj, spokojnie… Dzwonię do biura…
Reprezentant połączył się ze soją bazą, czując mniej więcej jak dowódca inwazji na Irak którego nagle poinformowano, ze atak lotniczy odbędzie się przy pomocy czołgów. Po chwili rozmowy zwrócił się do Kaktusińskiej.
– Przecież Iksiński z biura dzwonił do ciebie i mówił, ze masz wziąć kartę pokładową!!!
– Aaa… Kartę pokładową z lotu powrotnego do Polski? Jasne, że ją mam. – rozpromieniła się Kaktusińska.
– To czemu nic nie mówisz?!!
– Bo nie pytałeś!! – Kaktusińska też zaczynała już być wściekła na tego niekompetentnego człowieka, który przyprawił ja o taki stres. – A tak w ogóle, to gdzie są wszyscy? Tylko ja mam dziś rozmowę z konsulem?
– Nie, ale kazałem ci przyjść godzinę wcześniej na wypadek, jakby przyszło ci do głowy się spóźnić… Chodźmy na jakąś kawę…
Kaktusińska, chociaż z początku wściekła, ze znowu traktują ją jak idiotkę, w skrytości ducha musiała przyznać mu rację. A kawa? Czemu nie, zawsze lubiła kawę… Tylko dlaczego tym razem musiała ja wylać na swoją spódnicę??!!
Ola Kasperska
PS. Relacja z przebiegu rozmowy z konsulem w następnym numerze, jak wyżej podpisana autorka będzie miała z głowy swoją własną.
Kochać… jak to łatwo powiedzieć…
Co prawda mamy już marzec, a dzień zakochanych był w połowie lutego, ale ja uważam, że o miłości można pisać cały rok. Nie wiem, jaka pogoda będzie, jak będziecie to czytać. W momencie, kiedy to piszę, na dworze jest -15 stopni, a więc nie za ciepło. Ważne jednak, że serducho mam gorące.
Bardzo lubię słuchać historii o miłości. Mam nadzieję, że Wy też, bo to będzie właśnie taka historia. Z góry przepraszam tych, którzy po przeczytaniu mojego artykułu będą rozczarowani. Nie jest to bowiem porywająca historia o namiętności i pasji, która połączyła dwoje młodych ludzi z dwóch skłóconych rodów ( o ile mi wiadomo, to coś takiego ktoś już napisał i był to Szekspir). Ale bez wątpienia jest o miłości.. To może od początku…
Tak się stało, że musiałam zmienić szkołę i to w ostatniej klasie gimnazjum. Okazało się jednak, że miało mnie spotkać coś naprawdę wspaniałego – miłość… Można powiedzieć, że na początku ja i ON przez przypadek (a później za karę) siedzieliśmy w jednej ławce. Mieliśmy dużo czasu, żeby lepiej się poznać i dokładniej się sobie przyjrzeć. Tamten rok był wyjątkowy, bo wszystko było nowe. Po raz pierwszy ktoś zaprosił mnie na randkę, dostałam pierwszą walentynkę (a właściwie sześć walentynek!), i pierwszy bukiet róż. Wiem, że cokolwiek by się nie działo w moim życiu, na zawsze będę miło wspominać tamten czas. Sama nie wiem, kiedy się zakochałam. Pewnego dnia po prostu uświadomiłam sobie, że ON bardzo wiele dla mnie znaczy. I że to, co nas łączy nie jest jedynie przyjaźnią (choć opiera się przede wszystkim na niej).
Czym jest dla mnie jego miłość? W tej chwili jest wspólną rozpaczą (niedawno szukaliśmy miejsca na biwak dla naszych kochanych dzieci i musieliśmy pogodzić się z tym, że wszyscy mają nas w … nie są nam życzliwi…). Jest myślą, że także teraz sobie poradzimy. Miłość jest spojrzeniem w oczy, które każe wierzyć, że będzie dobrze, choć dobrze nie jest. Ludzie rodzą się, żyją i starają się być szczęśliwymi ( z różnymi efektami). Ludzie umierają. Na moim ostatnim dyżurze stało się coś, czego bałam się najbardziej. Spotkaliśmy się następnego dnia. Widział moją rozpacz, bezsilność i te głupie łzy, które zawsze biorą się nie wiadomo skąd i po co. Dla mnie miłość jest świadomością, że kiedy wszystko traci sens, mogę ukryć twarz w jego ramionach i po prostu płakać. I ta myśl, że jest na świecie ktoś (oprócz mojej kochanej mamy, którą bardzo serdecznie pozdrawiam), komu na mnie zależy. Ktoś, o kogo i ja mogę się troszczyć. Nasza miłość jest również każdą wspólną chwilą radości (które odwrotnie do smutków, gdy dzielimy, to się mnożą)! Chodzimy do tej samej szkoły i każdą wolną chwilę spędzamy razem. Dementuję plotki- nie jesteśmy idealną parą (nie uwierzylibyście, ile razy coś takiego słyszałam!). Kłócimy się prawie codziennie, a już na pewno raz w tygodniu! A jak miło jest się później godzić… Wspólnie uczymy się patrzeć na świat oczami dorosłych ludzi, starając się rozumieć to, co już na starcie okazuje się być niemożliwe do zrozumienia.
Są czasem takie chwile, kiedy mam wrażenie, że jesteśmy z zupełnie innej bajki. Że choćby pocałował mnie tysiąc razy to ja i tak pozostanę żabą i nie zmienię się w królewnę, na którą on czeka, mój rycerz w lśniącej zbroi (oczywiście, na białym koniu!)… A może to ja jestem księżniczką? Jestem przecież rozkapryszona i próżna, więc chyba bym się nadawała? Wszystko zależy od punktu widzenia.
Bardzo się stara, żebym myślała, że jest zupełnie nieromantyczny. Jednak ja i tak wiem swoje – w końcu po coś kobiety mają tą swoją intuicję 😉 Z resztą nie mogę myśleć inaczej skoro wieczorem dostaję takie sms-y :,,śpij smacznie aniołku i niech pluszowe misie utulą Cię do snu…” Mała dygresja skierowana do facetów: po takiej wiadomości nie można po prostu zasnąć! Ale za to można rozpłynąć się w objęciach Morfeusza, a to jest o wiele przyjemniejsze.
Podziwiam go. Jest bardzo mądry. Jest odpowiedzialny i troskliwy, czuły i wrażliwy, ambitny, świetnie tańczy i… ma co najmniej 50 innych zalet!
Jego rodzice naprawdę świetnie go wychowali i mam nadzieję, że są z niego bardzo dumni.
Nie oszukujmy się, ideały nie istnieją, ale gdyby istniały, ON byłby jednym z nich (musiałby jednak najpierw przestać tak szybko się obrażać!). Takich ludzi nie spotyka się często. A jeszcze rzadziej można się pochwalić, że są częścią naszego życia. Mam wielkie szczęście!
Guśka
P.S. Tak na zakończenie, życzę wszystkim aby wytrwale poszukiwali szczęścia i zawsze mieli odwagę o nie walczyć! Krótko mówiąc :kochajmy się! „Próżno uciec, próżno się przed miłością schronić, bo jak lotny nie ma pieszego dogonić”
P.P.S. Pozazdrościłam Kasi i chcę, żebyście wiedzieli, że my też bawiliśmy się w styczniu na studniówce!
„Za wszelką cenę”
Jak na obecne standardy film dość krótki. I chwała mu za to. Bo chociaż od połowy oglądało mi się suuper, to pierwsza godzinka się trochę dłużyła. Ale nic to, jakiś wstęp przecież musi być. A skoro już wspomniałam o budowie, to podobało mi się wprowadzenie wszechwiedzącego narratora. Oryginalne i niespotykane.
Szczególnie, że był on jednocześnie jednym z głównych bohaterów i to tym najbardziej pozytywnym, do czego grający go aktor (Morgan Freeman) chyba powinien już przywyknąć, bo właśnie z takimi rolami go kojarzę.
Postać Freemana to Scrap – były bokser pracujący i mieszkający aktualnie w siłowni , gdzie pomaga swojemu byłemu trenerowi, Frankie’emu (Clint Eastwood). Ten drugi zawodu nie zmienił, cały czas szuka nowych talentów i ćwiczy przyszłych mistrzów – pięściarzy jednocześnie dbając o ich bezpieczeństwo. Czasem nawet aż za bardzo. To dlatego właśnie opuszcza go Willy (Mike Colter), gwiazda ringu. W trakcie filmu poznajemy także Dangera, który „walczy sercem” i, przede wszystkim, Maggie Fitzgerald (Hilary Swank). Ta trzydziestoletnia kobieta po przejściach ma tylko jedno marzenie. Chce osiągnąć sukces w damskim boksie zawodowym pod okiem trenera, którego sobie wybrała. Problem w tym, że jego nie bardzo cięgnie do trenowania przedstawicielek płci ładniejszej.
Film zaczęłam oglądać nie wiedząc właściwie czego oczekiwać. Słyszałam, że „o bokserach” i już. I zostałam bardzo pozytywnie zaskoczona. Bo rzeczywiście, zapowiada się dość sztywno. Ot, produkcja dla maniaków walenia po buźce. Już zaczynałam ziewać, kiedy w końcu pojawiła się bohaterka, która cały film rozkręca i zmienia w coś więcej, niż tylko obraz brudnych, spoconych i krwawiących facetów. Zmienia mianowicie w obraz brudnych, spoconych i krwawiących kobiet dodając jeszcze trochę uczucia i uporu. Uczucie jednak inne od tych zwykle spotykanych w kinie. Nikt nie jest szczęśliwie / nieszczęśliwie zakochany, żadne małżeństwo się nie rozpada, wszystko dotyczy zwykłej, najbardziej znanej miłości do bliźniego – rodziców, czy ludzi, którzy nam w życiu pomagają. I to jest niespodzianka numer jeden.
Drugą niespodzianką było dla mnie to, co dzieje się właściwie już pod koniec filmu. Nie takiego zakończenia się spodziewałam. Pomijam fakt, że trochę się przeciągnęło, ale to było naprawdę… coś. Dumna jestem z siebie, że się nie poryczałam, bo… No opisać nie potrafię. Nawet jeśli nie macie czasu na zobaczenie całego filmu, to rzućcie okiem chociaż na ostatnie 40 minut. To po prostu warte jest obejrzenia. I można przy okazji pouczyć się języków obcych dowiadując się co znaczy celtycki zwrot ‘mo cuishle’.
Tak sobie myślę, że napisanie recenzji trzeba było zostawić na następny dzień. Bo za dużo emocji nie bardzo jej chyba służy. Ale termin goni ( 😉 ), a ja bez wylania na papier (nawet ten wirtualny) swojego zdania na temat filmu pewnie bym nie zasnęła gryząc się z myślami. Bo porusza mnóstwo problemów: od samotności starszych ludzi i trudności w spełnianiu swoich marzeń w dzisiejszym świecie przy braku pieniędzy przez wykorzystywanie pracy własnych dzieci aż po tak ostatnio „modną” eutanazję. Jest też trochę o tym, że nie wszystko kręci się wokół pieniędzy i że (o… tu mi się „Zły Mikołaj” przypomina) ludzie się zmieniają. Szczególnie pod wpływem innych.
Iść, oczywiście, warto. Jestem trzy razy na TAK, polecam i wysyłam do kina. Szczególnie, że to tylko dwie godzinki i to spędzone w towarzystwie doborowej ekipy aktorskiej. Więcej takich filmów poproszę!
Ola Bieńko
5 DHS „LEŚNI”
Ps: Recenzja pisana na specjalne życzenie zgłoszone podczas kursu zastępowych starszoharcerskich. Jeśli ktoś ma propozycje co do następnych, proszę się kontaktować. Ja tam wszystko obejrzę.
Wielkanoc: palma bije, nie zabije
„Palma bije – nie zabije
rano wstawaj – bydłu dawaj
bydło chude na południe
jak nie wstaniesz to dostaniesz”
Taką przyśpiewką i waleniem rózgą po nogach byłabym, mam nadzieję, zerwana o świcie w Palmową (Kwietną, Zieloną) Niedzielę. Przez … przystojnych, wiejskich kawalerów. To taki stary, mazowiecki zwyczaj „palmowania”. Ja oczywiście byłabym bardzo szczęśliwa, bo to znaczyłoby, „żem pikna dziołcha”.
O, widzę, że mama już wstała i kończy robić palmę. Ciekawe czym te łobuzy przekupili moją mamę, że ich wpuściła do chałupy??? Te nasze palmy są podobne do kropidła/miotełki i mają dłuższą rączkę niż ta, którą spotyka się gdzie indziej w Polsce. Dobrze jest mieć dwie do święcenia, bo jedną zatkniemy w domu za świętym obrazem, a drugą w oborze za belką stropową. Ta domowa będzie chroniła od pioruna, a ta druga zachowa w zdrowiu nasze zwierzęta. A! i jeszcze posłuży do pognania bydła, owieczek, czy co tam kto gna pierwszy raz tej wiosny na pastwisko.
Po kościele porobimy z bibuły i białego papieru: „pająka” na sufit, serce na ścianę, rózgę wielkanocną na lustro (patrz zdjęcie), bukiety wielkanocne do domowego ołtarzyka, korony na ramy obrazów.
Jutro u sołtysa będą bić wieprzka. Część mięsa sobie nasolą w beczkach, część uwędzą lub ususzą i starczy im pewnie aż do żniw. A na święta robią kiełbasę, kaszankę i nogi w galarecie. Mmmniam. A we dworze, tak podsłuchałam Maciejową, co to tam jest mamką, ugotują sobie szynkę. Musi to być bardzo dobre. My jesteśmy za biedni, żeby tak marnować mięso, jak mówi mama.
Ta Maciejowa podpatrzyła we dworze jak się robi placki drożdżowe i upiecze sobie. Ona może, bo ma w chałupie nowy piec. Nasz jest z początków XIX wieku, to podobno nie da rady takiego ciasta wypiec.
Od zeszłego tygodnia chodzę z babcią za kurami i podkradamy im jajka z gniazd. Potrzeba nam ich bardzo dużo, bo i do chleba (na święta pieczemy nie tylko żytni, ale też pszenny, taki bielusieńki) i do pieczenia kukiełek (ptaszki, ludziki z ciasta trochę słodszego od chleba) dla dzieci i do zrobienia pisanek i kraszanek. Musi ich starczyć do święconego, dla wszystkich chrześniaków rodziców i dziadków, i dla narzeczonego. Czyjego? No przecież nie Maciejowej, uhahaha! Zbieram łuski od cebuli, mam też trochę młodego zboża (wysiałam miesiąc temu w doniczce, żeby była ozdoba na stół wielkanocny) i znalazłam korę dębu. Kraszanki z tego, jak dla mnie, wyjdą strasznie smutne: brązowe i szarozielone, ale ja zrobię pisanki. Najpierw rylcem i ciepłym woskiem narysuję wzorki, potem jedną chlup do wywaru z łusek cebuli, drugą do tego ze zboża, trzecią – z kory dębu. Jak się zabarwią, to chlup jajka do octu, a potem ściereczką przetrę i mam pisankę metodą batikową.
Białe obrusy i narzuty na łóżka już są wyprane i tylko patrzą świąt, ale reszta brudnych rzeczy leży w kufrze. Będziemy z mamą i babcią prać w Wielki Piątek. To tak na lepsze dojenie się krów. A tata z dziadkiem pójdą popracować w polu, żeby nam się dobrze wszystko rodziło cały rok. Może rozrzucą trochę gnoju (już taka góra urosła przed oborą), ale to jak śnieg stopnieje.
A w Wielką Sobotę ksiądz przyjeżdża do wsi i będzie nam święcił pokarmy. Wszystkie koszyki/miski z całym jedzeniem jakie mamy na święta znosimy do jednej chałupy. W tym roku, to chyba będzie u nas. Wtedy nasz koszyk będzie stał na stole, a innych rodzin na ławach dookoła stołu. Taki zwyczaj. Maciejowa mówiła, że pan we dworze to ma zastawiony cały stół! A jakie tam kolorowe ciasta, nazywają się torty, a mięsa ile i jakieś salcesony. Muszę to kiedyś zobaczyć!
W niedzielę w końcu Wielkanoc!!!! Po rezurekcji wysuniemy ławę na środek izby, przykryjemy białym obrusem i wystawimy wszystko co dobrego mamy do jedzenia. Damy najładniejsze, gliniane miski. Na środku ławy postawię swoją doniczkę ze zbożem, a obok w drewnianej kopańce będzie święcone jajko z solą. Ale sobie pojem! Już nie pamiętam kiedy jadłam mięso. Będzie gorąca kaszanka, kiełbasa, baranek z masła, biały ser, chlebek, kukiełki, jajka, chrzan, nogi w galarecie. Ale najpierw podzielimy się jajkiem i złożymy sobie życzenia zdrowia i dobrych plonów.
Będziemy tak sobie siedzieć z dziadkami i rozprawiać o „starych polakach”. Babcia pewnie znowu opowie, że jak była mała, to dobrego jedzenia im starczało tylko na śniadanie wielkanocne, a potem to znowu kartofle i chleb, jak zboże dobrze obrodziło! A czasem, to piekli chleb z mielonej kory.
Po południu pójdę uciąć gałązkę sosny, przystroję wstążkami z bibuły, może jakieś kwiatki zostały z robienia palmy, i gaik gotowy. Będziemy z dziewczętami chodzić z nim w poniedziałek po wsi i śpiewać życzenia gospodarzom. Jak to było? Muszę poćwiczyć melodię:
„Do tego domu wstępujemy,
Szczęścia zdrowia winszujemy.
Gaiku zielony, pięknie ustrojony,
Pięknie sobie chodzi, bo się tak godzi.
Na naszym gaiku niebieskie wstążeczki,
Bo go ustroiły nadobne dzieweczki.
Gaiku zielony…”
Dobra, pamiętam!
Będziemy musiały uważać, żeby chłopaki nie zabrali nam uzbieranych po domach jajek, ciasta i innych dobrych rzeczy. Chłopaki będą chodzić z kogutkiem, to uzbierają sobie. Nie wiem jak te gospodynie znoszą ich wycie? I co to za głupie śpiewanie:
„Od jerzyny do jerzyny
wyłaź pani spod pierzyny.
Bo my dzisiaj rano wstali,
Drobna rosę otrząsali.
My tu z wózkiem nie jedziemy,
Co nam dacie to weźmiemy.
Nie proszę o barana,
Bo nie mam dla niego siana.”
A jak trafią na chałupy, gdzie my już byłyśmy… hehehe! Zemszczą się za to dyngusem!! Zresztą i tak byśmy były oblane. Jak co roku. Wielkanoc bez dyngusa? Zapłakałybyśmy się gdyby któraś nie wylądowała w sadzawce, albo gdyby żaden nie pogonił jej z wiadrem wody. To by był WSTYD na całą wieś!
Jak chcecie pooglądać te nasze prześliczne palmy, ozdoby w izbach, zobaczyć co to znaczy mieć kopę jaj, to za rok pytajcie w PTTK-u otwockim o wycieczkę do skansenu w Sierpcu. Najlepiej przyjeżdżajcie w Niedziele Palmową. Będzie msza przy kaplicy i konkurs palem (niektóre mają z 10 metrów, tak jak te kurpiowskie).