Bechemiada: Pre-harpagan

Huh. To był nagły i zwariowany pomysł, który dopadł niespodziewanie po letargu zimowym. Zbliżał się ekstremalny rajd na orientację, czyli kwietniowy Harpagan.
Wwww.harpagan.gda.pl

Do przebycia „tylko” 100 km pieszo w 24 h, bądź 200 km rowerem w 12 h. Wielkości nierealne zważając, że śnieg leżał jeszcze pod koniec marca uniemożliwiając sensowny trening.
Należało więc rozruszać rozleniwione ciała i zapoznać ekipę z zasadami panującymi na tego typu imprezach. Padł termin: 03.04.2005 i ogólne reguły. Wykonawcą pomysłu stał się autor tego artykułu, czyli behem.

Z dzisiejszego punktu widzenia wiem, że organizacja całości przez jedna osobę to skrajny masochizm. Na szczęście wszystko przebiegło bez komplikacji i w założonym terminie: z zagipsowanym, wynudzonym kontuzja Yorkiem wirtualnie wytypowaliśmy punkty, które udało się odnaleźć w terenie i poznaczyć, symbole malowane farba wytrwały przez kilka dni, a w kulminacyjnym momencie karty startowe i mapy były gotowe. No i pogoda, lepszą ciężko sobie wyobrazić.

Jednak najważniejsze to to, że zawodnicy (w liczbie 19 sztuk) przybyli na start, bez nich cały wysiłek poszedł by na marne.
Trasa przebiegała po terenach MPK na wschód od Otwocka. Wstępnie policzona, najkrótszym wariantem dawała sumę około 80 km. Do zdobycia wyznaczono 15 punktów o różnej (od 1 do 3) wadze. W ręce uczestników w chwili startu trafiła czarno biała mapa 1:50K, wraz ze szczegółowym opisem PK. Założony został limit czasu na 6 h 30 min.

Zwycięskiemu zespołowi odnalezienie wszystkich
15 punktów i dotarcie do mety zajęło 4 h 58 min przebywając 95km, co uważam za doskonały wynik.
Behe

10 rzeczy niezbędnych

Poniżej znajdziecie tłumaczenie tekstu z amerykańskiego pisma Scouting wydawanego przez Boys Scouts of America. Mimo iż jest dość ogólny, to myślę, że w kontekście zbliżającego się JOTT i MORS-a jego lektura może być pożyteczna.

Tekst: Karen Berger, zdjęcia: John R. Fulton Jr
Nie opuszczaj swego domu na wędrówkę bez tych podstawowych przedmiotów. Mogą one ocalić Twoje życie.

Wymienione w artykule 10 rzeczy niezbędnych to przedmioty, które każdy żądny przygód powinien mieć ze sobą. Pierwotna lista została stworzona w roku 1930 przez The Mountaineers, organizację bazującą na wędrowaniu i wspinaczce, której członkowie wyruszali nie zważając na straszną pogodę w różne rejony (deszczowe North Cascades, wzdłuż Olympic Penisula i pokryte śniegiem stoki Mount Rainier).

Lista The Mountaineers została stworzona, aby zapewnić bezpieczeństwo w razie wypadku, zranienia czy innej niebezpiecznej przygody. Z czasem lista ulegała zmianom, ale jej sedno pozostało. Siedemdziesiąt lat później możemy tę listę znaleźć w wielu przewodnikach – także w ostatniej wersji Boy Scout Fieldbook.

Oto, czego potrzebujecie i dlaczego:
1. Scyzoryk lub narzędzie wielofunkcyjne
Umożliwi on pocięcie ubrania na pasy (potencjalne bandaże), usunięcie drzazgi, naprawienie zepsutych okularów, i posłuży w mnóstwie sytuacji (nie tylko do przysłowiowego krojenia sera i otwierania puszek).
2. Zestaw pierwszej pomocy
Taki zestaw dla turystów pieszych możesz kupić czasem gotowy w sklepie ale można przygotować swój z własnym zestawem leków i maści (np. przydatne na świeżym powietrzu maści na swędzenia i wysypki). Możesz zwiększyć swoją skuteczność poprzez ukończenie szesnastogodzinnego Kursu Podstawowego Pierwszej Pomocy organizowanego przez Amerykański Czerwony Krzyż (w polskich warunkach może to być np. kurs na BORM – przyp. tłum.)
3. Dodatkowa odzież
Powyżej granicy lasu zawsze bierz ze sobą jedno okrycie więcej niż myślisz, że będzie potrzebne. Dwie rady: unikaj bawełny (schnie powoli i zatrzymuje wilgoć przy skórze) i zawsze noś kapelusz. Wiatro i wodoodporna kurtka może pomóc w surowych górskich warunkach. Dodatkowe skarpety utrzymają Twoje stopy ciepłe.
4. Latarka z dodatkowymi bateriami
Latarka pozwoli Ci znaleźć drogę i dać sygnały w celu wezwania pomocy. Przydatne są zwłaszcza tzw. czołówki, dzięki którym ręce pozostają wolne.
5. Peleryna
Pamiętaj, że góry mają nieprzewidywalną pogodę i burze mogą pojawiać się nagle i gwałtownie. Nawet w zwykłym lesie deszcz może wychłodzić Twoje ciało i spowodować hipotermię. Peleryna zabezpieczy nie tylko przed deszczem, ale także przed zimnem wiatrem, i wszelkimi insektami.
6. Butelka z wodą
Bez odpowiedniej ilości wody twoje mięśnie i organizm nie są w stanie prawidłowo funkcjonować. Będziesz podatny na hipotermię, chorobę wysokościową, nie wspominając o dokuczliwym pragnieniu. Doświadczeni zawsze noszą przy sobie duży zapas wody i zatrzymują się często by się napić.
7. Mapa i kompas
Mapa mówi Ci nie tylko, gdzie jesteś i jak daleko musisz iść, ale także pomoże znaleźć Ci kemping, wodę a także bezpieczne miejsce w razie wypadku. Kompas pomoże znaleźć ci drogę zwłaszcza przez nieznany teren a także podczas załamania pogody, kiedy jest zła widoczność. GPS (Global Positioning System) może Ci także pomóc, ale w tym wypadku także musisz umieć czytać mapę.
8. Zapałki i rozpałka
Ciepło ognia i gorący napój mogą pomóc zapobiec hipotermii. Ogień może być także sygnałem, kiedy się zgubisz. Noś zapałki i małą ilość rozpałki zabezpieczoną w torebce. Wcześniejsze zamoczenie zapałek w parafinie uczyni je wodoodpornymi. Dostępne w sklepach specjalne zapałki (tzw. sztormówki) są także dobrym wyborem.
Za rozpałkę posłużyć mogą dowolne palne przedmioty – skrawki płótna, papieru. Szczególnie dobre są igły sosnowe i kora brzozowa gdyż palą się nawet mokre.
9. Kremy i okulary przeciwsłoneczne
Powyżej granicy lasu, kiedy skóra jest narażona na połączone działanie śniegu i słońca, potrzebujesz okularów przeciwsłonecznych by zapobiec ślepocie śnieżnej i kremu, aby zapobiec oparzeniom. Kupuj okulary z filtrem UV, solidne i z bocznymi osłonami zawierającym dziurki (by nie parowały). Nie używaj kremów starszych niż jeden sezon gdyż prawdopodobnie straciły one czynnik chroniący – SPF. Jasny kapelusz z szerokim rondem również może przynieść dobry efekt ochronny. W warunkach pustynnych używaj ubrań jasnych i luźnych z długimi rękawami.
10. Żywność
Nic tak nie dodaje energii i nie podnosi na duchu jak mały posiłek. Możesz zrobić swoją własną mieszankę z orzechów, rodzynek, chipsów bananowych i kawałków czekolady. Połączenie tłuszczu, cukrów i potasu dostarczy szybko energię i zapewni wymianę elektrolitów.
Zawsze bierz trochę więcej jedzenia niż się spodziewasz, że będzie potrzebne. Wiele rzeczy może trwać dłużej niż się spodziewałeś – możesz się zgubić, zranić czy być w trudnym terenie.

Ostatnia książka Karen Berger – More Everyday Wisdom odpowie na wiele Waszych pytań. Odwiedźcie jej stronę www.hikerwriter.com

Tłumaczył Michał Łabudzki

Śladami żołnierzy Berlinga

Ewa Sobota – Grün. Urodziła się 13 czerwca 1921 r. w Stryju na Podlasiu. 17 września 1939 r. jej rodzinne tereny zostały zajęte przez ZSRR. Rozpoczęły się masowe aresztowania i deportacje. 20 czerwca 1941 r. rodzina Sobotów została wywieziona przez NKWD wgłąb ZSRR.

Po dwutygodniowej makabrycznej podróży w bydlęcych, zaplombowanych wagonach znalazła się w Ałtajskim Kraju. Zostali wywiezieni w góry, do sowchozu „Proletarka”, gdzie zmuszeni byli do ciężkiej fizycznej pracy. Jej brat dostał się do armii Berlinga organizowanej na terenie ZSRR.

Jego historia była z pewnością podobna do historii wielu żołnierzy 1 PPP. Różniła się zasadniczo od sielanki przedstawianej w propagandowych filmach po wojnie (np. “Czterej Pancerni i pies”).
Poniżej przytaczamy losy Krzysztofa Soboty, opisane przez jego siostrę.

Moje wspomnienia byłyby niepełne, gdybym nie napisała o pobycie mojego brata w wojsku polskim, zorganizowanym przez Związek Patriotów Polskich na terenie ZSRR. Zawieziono ich ciężarówką do Bijska – było to 23 września 1944 – i załadowano do pociągu towarowego.

Atmosfera była groźna, wojenna. Na niektórych postojach rozniecali ogniska, grzali się i piekli ziemniaki. Karmili ich tylko dla formalności. Dojechali do stacji Diwowo.

Brat został przydzielony do I Dywizji im. Henryka Dąbrowskiego, do 4 pułku piechoty. Następnie szli pieszo 20 km do Sielc. Przywitała ich triumfalna brama z napisem „Za naszą wolność i waszą”, portrety Wandy Wasilewskiej i gen. Berlinga. Otrzymali stare, wyszmelcowane, lepiące się od brudu sowieckie mundury. Krzych został przydzielony do szkoły podoficerskiej, do kompanii ckm. W wojsku, jak to w wojsku, ćwiczenia, musztra, ale najgorszy w tym wszystkim był głód. Po trzech miesiącach otrzymał stopień plutonowego i został dowódcą drużyny czyli plutonu. Po miesiącu odesłano go do szkoły oficerskiej w Riazaniu. Szkolenie polskich żołnierzy odbywało się według regulaminu Armii Czerwonej, salutowali całą dłonią, początkowo komendy wydawane były w języku rosyjskim. Nic dziwnego, przecież prawie wszyscy oficerowie byli Rosjanami. Polscy leżeli w grobach Katynia.

W Riazaniu były parszywe warunki. Budynek nieopalany, bo i po co? Może to byłoby nawet celowe gdyby nie fakt, że żołnierz głodny i wycieńczony nie tylko że nie hartował się w takich warunkach, ale zapadał na zdrowiu i były wypadki gruźlicy, a nawet zgonów. Dziwny to kraj, dziwny ustrój – prowadzą wojnę, a nie mają co dać jeść w wojsku. Karmili tak, jak w obozach więźniów. W Sielcach cały czas dawali im zgniłe ziemniaki i kapustę. W Riazaniu trochę lepiej, ale diabelnie mało. Zajęcia w szkole miały trwać trzy miesiące, potem egzamin i na front. Najgorsze były wykłady na mrozie, w polu. Potem ćwiczenia, czołganie się w śniegu, obiad i znów zajęcia. Przemoczeni, zziębnięci wracali wieczorem do koszar, a tu nie było gdzie się ogrzać, wysuszyć odzieży. Składali więc mokre spodnie i układali pod prześcieradłem, susząc je przez noc własnym ciałem. W Krzycha przekonaniu takie traktowanie żołnierzy było zbrodnią i winno być karane prawem międzynarodowym.

Dowódcą kompanii był Polak, porucznik K., nieprzeciętny drań. Za byle przewinienie stosował tzw. „na dupę siad – powstań”- do upadłego. Zastępcą dowódcy kompanii był kapitan Piotr Jarosiewicz – późniejszy premier. Chodził sztywny i zarozumiały, wygłaszał czasem prelekcje polityczno-wychowawcze. Nie lubiano go. Mimo wszystkich mądrości kładzionych żołnierzom do głowy, Krzych nie wiedział nic z tego, a to dlatego, że jego organizm był tak wycieńczony niedojadaniem, że pamięć całkowicie odmawiała posłuszeństwa. Podpisując swój pamiętnik-zeszyt, Krzych napisał Krzysztow, zamiast Krzysztof. Zresztą nie tylko jemu to się zdarzało. Zbliżały się egzaminy, do których Krzych nie chciał jednak przystąpić. Przeziębił się celowo i znalazł się w lazarecie. Przeleżał 8 dni. Po powrocie do koszar dowódca zaproponował mu dodatkowe egzaminy, aby zaszczycić go gwiazdkami oficerskimi. Odmówił. Skierowali go do III dywizji im. R. Traugutta, która stała gdzieś na wsi pod Riazaniem. Dopiero tu poznał dno służby i poniewierki żołnierskiej. Może nie byłoby to tak tragiczne, gdyby nie był załamany fizycznie i psychicznie, wycieńczony do ostatnich granic wytrzymałości. Co za cholerny system, żeby ludziom nie dać jeść, tylko głodnych pchać w ręce wroga. Raz tylko – jak przywieźli kapustę do kuchni – udało mu się oderwać od główki jeden liść i zjeść. Nigdy nie przypuszczał, że surowa kapusta tak wspaniale smakuje.

Wreszcie katorga dobiegła końca, przyszedł rozkaz wymarszu na dworzec kolejowy i odjazd na front. Otępiali, wyciśnięci przez twarde życie, nie mieli sił aby się cieszyć. Prawie nie dawali im jeść! Obgryzali paznokcie z głodu i jechali bliżej, bliżej Polski. Ukraina. na niektórych stacjach po cichutku wychodził z wagonu i zbierał odpadki żywności, jakie pasażerowie wyrzucali z pociągów. Skończyło się to biegunką. Wołyń – polska ziemia. Nikt z żołnierzy jej nie całował, nie płakał ze wzruszenia. Głód na to nie pozwalał. Marzyli tylko jednym – jeść! Nastąpił kres ich podróży: Kiwerce. Pewnego dnia zagnali wszystkich żołnierzy na pokazowe rozstrzelanie dezertera, sierżanta Kwiatkowskiego. Po tułaczce na obczyźnie wrócił do Polski, aby u jego progu znaleźć śmierć; ta egzekucja wstrząsnęła wszystkimi. Następnie Lublin, Anin pod Warszawą. Warszawa jeszcze dymiła. Pierwsza miejscowość po stronie niemieckiej: Złotów. To nie dziki i nie wygłodniały wschód, z każdej ulicy, z każdego budynku, obejścia przemawiał do nich zupełnie inny świat, świat dobrobytu, porządku, cywilizacji. Szeregowy Dejneka /Rosjanin/ nie wytrzymał i zaczął filozofować: „Nam mówiono, że w kapitalizmie głód, nędza zacofanie, a ja tu widzę coś innego. To ma być wieś? Wszystkie budynki murowane… Itd.

12 marca 1945r. odprawiono Krzycha wraz z pozostałymi żołnierzami na front do Kołobrzegu. W jakiejś wiosce „Ził” zatrzymał się już dalej pieszo w kierunku frontu. Smutny to był marsz. Żołnierze przygnębieni, milczący, zamyśleni. Podobno w Kolbergu /Kołobrzegu/ toczą się zażarte walki. Wreszcie doszli do piekła i dotarli do sztabu pułku. Znalazł się dla Krzycha jakiś stary, zardzewiały ruski karabin /byli bez broni/. Kilka dni i nocy w tym piekle. W momencie gdy przebiegał zygzakiem przez podwórko, Niemcy puścili za nim serię z karabinu maszynowego. Poczuł jakieś dziwne gorąco w prawym przedramieniu i łopatce. dobiegł do swoich i zemdlał. Podobno była to kula dum-dum. Znalazł się w jakiejś wiosce, gdzie było przyfrontowe laboratorium, a następnie w prawdziwym szpitalu, w jakimś mieście, którego nazwy nie zapamiętał. Rana goiła się powoli.

Wreszcie został wypisany ze szpitala. W mundurze niemieckim, bo w szpitalu nie mieli dla nich mundurów, dojechał razem z kolegą Heńkiem Sawickim do Warszawy, następnie do Siedlec. Tam na dworcu czekała na Heńka stryjeczna siostra. Coś poszeptali na uboczu i Heniek zaprosił Krzycha do siebie na Podlasie. -„Przecież mamy jechać do jednostki do Lublina” – rzekł Krzych. – „Ech, ty frajerze – agitował go Heniek – pojedziesz do jednostki, to cię zagonią do roboty albo wyślą w Bieszczady przeciw handom UPA i możesz rozstać się z życiem. A u nas na Podlasiu jest swoboda, tam rządzi partyzantka, przesiedzimy jakoś a trzecia wojna światowa już na włosku”. Krzych uległ. Pojechali. Krzych zamieszkał we wsi Orzeszówka u stryja Heńka, gdzie dostał cywilne ubranie. Musiał przeczekać okres poszukiwań go przez władze wojskowe i musiały odrosnąć mu włosy. Niebawem AK dostarczyła im fałszywe dokumenty tzw. kennkarty i Krzych od tej pory nazywał się Roman Jasiński.

Pod koniec sierpnia opuścił gościnne progi Sawickich i udał się do Czajów, do naszego przyjaciela Bronisława Godlewskiego. Po kilku dniach pobytu, wyruszył do Ojca, pod Jasło. Tam uchodził za siostrzeńca Ojca. pod koniec lutego 1946r. dostał list od Heńka Sawickiego, w którym pisał, że ujawni się korzystając z amnestii i radził to samo zrobić Krzychowi. Komisja Amnestyjna znajdowała się w Jaśle, ale trzeba było przejść przez biuro UB, w którym odbywała się rozmowa. Świadectwo amnestyjne odbywało się 24 marca 1946r. W 30 lat później wręczono mu – za Kołobrzeg – Krzyż Kawalerski.

Reszta rodziny Sobotów wróciła do Polski 26 kwietnia 1946 r. Los okazał się dla nich łaskawszy, niż dla wieku innych Polaków zesłanych wgłąb ZSRR.. Po pięciu latach strasznej nawałnicy wojennej, spotkali się w komplecie. Ewa Sobota podjęła naukę nauczyciela języka rosyjskiego. Od 1990 r. należy do Koła Sybiraków w Jaśle. Pełni funkcję sekretarza. Posiada legitymację Sybiraka, uprawnienia kombatanckie i „Honorową Odznakę Sybiraka”.

Historię pobytu rodziny za zesłaniu na Sybirze przeczytacie na stronie http://gruen.w.interia.pl

Drogi dzieciństwa w Otwocku

Każdy z nas ma tylko jedno życie. Dzięki niemu może czuć radość, szczęście i dobro. Nikt za niego nie przeżyje życia. Mamy świadomość upływu czasu. Boimy się przyszłości i trwamy w teraźniejszości, chcemy zapomnieć o tym, co było złe w przeszłości.

Ludzkość ma wiele rys nakreślonych przeszłością, posiada wiele niedoskonałości, bólu i okrucieństwa. Wiele krzywd i niezapomnianego cierpienia. O wiele za dużo przekroczonych granic moralnych i religijnych. Jedną z nich jest holocaust. Niezapomniana i niezatarta katastrofa ludzkości i człowieczego trwania we wszechświecie. Historia przerażająco ukazująca to, jacy potrafią być ludzie, ukazująca ciemną mroczną stronę ludzkiej duszy. Przeszłość wydobywająca na światło dnia okrucieństwo, poniżenie i nienawiść. Zmusza nas do zatrzymania się, zatrwożenia zapatrzenia w historię. Przeraża nas swoją realnością i tym ze naprawdę stało się to wszystko, czego ludzka dusza nie potrafi objąć zrozumieniem.

Choć minęło tyle lat. Ten trudny temat, jakże kontrowersyjny i bolesny podejmują w swoich utworach polscy poeci, pisarze, twórcy kultury. W ostatnich dniach mieliśmy okazję spotkać się z jednym ze świadków z tamtych dni. W niedzielę, 24 kwietnia w Muzeum Ziemi Otwockiej autor książki „Moje drogi dzieciństwa”, Marian Domański opowiadał o swoich przeżyciach z okresu wojny, gdy jako kilkunastoletni chłopiec żydowskiego pochodzenia musiał ukrywać się przed Hitlerowcami. Jednak sytuacja, w jakiej się znajdował w tym czasie, zasadniczo różniła się od losów innych Żydów otwockich. Spotkanie z autorem rozpoczęło się krótkim wprowadzeniem gości w tematykę biografii autora przedstawionej w książce. Fragmenty utworu, czytane przez Jacka Kordela ucznia z L.O. im. K. I. Gałczyńskiego pomogły nam przybliżyć choć trochę sytuację, w jakiej w czasie wojny znajdował się Pan Marian.

Na spotkaniu obecny był również wydawca książki, Mirosław Iwański, właściciel wydawnictwa “Nowa Ziemia”, od którego dowiedzieliśmy się dlaczego właśnie ta książka została przez niego wydana.. Później każdy mógł zdać pytanie autorowi i chwilę z nim porozmawiać. Podczas spotkania został również poruszony temat otwockiego getta, które, zaraz po warszawskim było drugim co do wielkości skupiskiem ludności pochodzenia Żydowskiego. Członek towarzystwa Przyjaciół Otwocka przedstawił projekt zagospodarowania terenów Rampy, z której wywożono Żydów do obozów zagłady. Zaciekawił nas pomysł sprowadzenia dwóch wagonów i utworzenia muzeum i postawienia pomnika ku pamięci tych, którzy zginęli za czarne włosy i ciemne oczy, tak charakterystyczne dla Narodu Wybranego. Kwestii tej nie przedyskutowano jednak dokładnie, z powodu bezlitośnie upływającego czasu, którego zabrakło na kolejne pytania, gdyż w programie spotkania była także wystawa fotografii Tymona Iwo Iwańskiego “Sen Kamienia”, przedstawiająca wygląd cmentarza żydowskiego w Otwocku, Anielinie oraz w Karczewie.
Zdjęcia wywarły na nas bardzo duże wrażenia i uświadomiły nam, że do tej pory nie zdawaliśmy sobie sprawy z prawdziwej historii Otwocka. Czekał na nas również mały poczęstunek, podczas którego swobodnie można było porozmawiać z p. Domańskim.

Dzięki ofiarom zbrodni, naocznym świadkom, poznajemy okrutna prawdę, poznajemy historię, choć trudno jest nam w nią uwierzyć. Dla tych, którzy przeżyli holocaust nie skończył się on w 1945 roku, lecz trwa do dziś. Przytaczane fragmenty czytane przez chłopca obudziły wspomnienia pana Mariana, który wzruszył się powracając myślami do tamtych lat. Choć Marian Domański od dawna mieszka poza Otwockiem, to nadal wraca myślami do Otwocka, miasta swojego dzieciństwa i lat młodzieńczych, a także do tułaczki podczas wojny.

Z Muzeum oboje wyszliśmy pełni kłębiących się myśli, pytań i wniosków po tak wspaniałej lekcji historii. Całkiem przypadkiem spotkaliśmy tam Mirka, dlatego też powstał ten artykuł. Być może już niedługo pojawi się nasza kolejna relacja ze spotkań ukulturalniających.

Kasiunia i Piotruś
209 DH

Rozwój duchowy Zucha

Chciałabym przedstawić wam artykuł – propozycje ćwiczeń dh. hm. Małgorzaty Zielińskiej. Jest to artykuł o bardzo istotnej części naszego systemu wychowawczego, a tak mocno zapomnianej i nie rozwijanej.

Naszym zadaniem pracując w gromadzie zuchowej jest rozwijanie dzieci w wieku 6 – 10 lat, jest to rozwój we wszystkich sferach ludzkiego życia: intelektualnym, fizycznym, społecznym oraz właśnie duchowym. Zastanówmy się na ile rzeczywiście kształtujemy nasze zuchy i czy na pewno dbamy o wszystkie sfery ludzkiego życia i rozwoju!!
Życzę owocnej lektury i wykorzystania tych pomysłów oraz stworzenia nowych, tak aby praca wychowawcza w gromadach była pełna i zgodna z założeniami metody harcerskiej.
Sylwia

Gry i ćwiczenia pomagające w rozwoju duchowym zucha
Rozwój duchowy jest bardzo często mylony z rozwojem religijnym, podczas gdy religijność jest tylko częścią rozwoju duchowego.
W skautingu i w harcerstwie rozwój duchowy osiąga się w sobie samym przez: – zgodność ze swoim prawdziwym „Ja” – refleksję nad sobą – uczenie się jak kochać siebie – rozwijanie wszystkich swoich możliwości.
W stosunkach z innymi ludźmi przez: – stawianie bliźnich na pierwszym miejscu – troskę o nich – dzielenie się z nimi – pracę z nimi – uczenie się jak ich kochać – wzrastanie w miłości do nich – wspólny udział w obrzędach.
W stosunkach z otaczającym światem przez: – miłość do świata – widzenie „poprzez” rzeczy i wyczuwanie „czegoś więcej” – dbałość o miejsce, gdzie żyję – zainteresowanie wszystkim, co zdarza się w naszym świecie – poszukiwanie dobra – docenianie piękna, rozwijanie zaciekawienia i podziwu – rozkoszowanie się muzyką, sztuką i poezją.
W stosunkach z tym co transcendentne przez: – otwarcie się na Boga
Elementy programu skautowego Geberthner i Ska, Warszawa 1991
Wszystko to ładnie brzmi, ale jak przełożyć to na tak trudną formę jak gry i ćwiczenia. Przecież na pierwszy rzut oka rozwojowi duchowemu służą raczej gawędy, obrzędy, majsterka, teatrzyk samorodny. Oto garść gier i ćwiczeń, które dobrze przeprowadzone na pewno będą się przyczyniać do rozwoju duchowego aspektu osobowości.

I TY DO ŚRODKA Wszyscy siedzą w dosyć dużym kole, prowadzący grę wymienia jakąś grupę ludzi, np. miłośnicy kotów, lubiący smerfów, mający brata. Osoby, które czują się członkami tych grup, wstają i robią mały krok do przodu. Zabawa kończy się, gdy ktoś dotrze do centrum koła. Jeśli to ćwiczenie podoba się dzieciom, to może ją teraz poprowadzić ten, kto był pierwszy w środku.

WYBUCH Zabawa podobna w treści do poprzedniej, ale inna w formie. Wszyscy stoją w kole, prowadzący tak samo wymienia różne kategorie ludzi. Ci, których dana kategoria dotyczy, np. wysocy, muszą szybko zamienić się miejscami. Prowadzący też próbuje „wskoczyć” na czyjeś miejsce, ten, kto się zagapił i zabrakło dla niego miejsca, zostaje prowadzącym i wymienia nową kategorię. Prowadzący może też krzyknąć „wybuch” i wtedy wszyscy muszą się zamienić miejscami.
ZGADNIJ, O KOGO CHODZI Jedna osoba wychodzi. Pozostali uczestnicy wybierają jedną osobę, którą będą opisywać. Ważne jest, aby były to pozytywne opisy. W drużynie, która zna się dłużej, można poprosić, aby nie opisywać wyglądu. Osoba, która wyszła, wraca, pozostali opisują wybraną osobę (każdy mówi po jednym zdaniu), zadaniem tej osoby jest zgadnięcie, o kogo chodzi. Gdy zgadnie, wybiera się następną osobą np.

OGŁOSZENIA Gra dla gromady, w której dzieci dobrze się już znają. Każdy pisze ogłoszenie, w którym reklamuje siebie jako przyjaciela (maksimum 25 słów). Po włożeniu ogłoszeń do torby, każdy po kolei wyciąga jedno, czyta je głośno i stara się zgadnąć, kto je napisał. Potem objaśnia, co mu pomogło odgadnąć autora.
Wszystkie wyżej opisane gry służą samopoznaniu i poznaniu innych zuchów z gromady. Można przeprowadzać je na kominkach, a także w takich nietypowych sytuacjach, jak podróż (w pociągu i na przystanku autobusowym). Można też wpleść je w zdobywanie sprawności zespołowych, np. grę Ogłoszenia można przeprowadzić przy sprawności „dziennikarza”, a grę Zgadnij, o kogo chodzi przy sprawności „policjanta” (sztuka dedukcji).

ZNAJDŹ TO Gra polega na odszukiwaniu różnych rzeczy według szczegółowo podanej listy. Szukać mogą pojedyncze zuchy lub całe szóstki. Grę można przeprowadzić albo w lesie, na łące, albo w pomieszczeniu, w zależności od warunków zmieniają się obiekty poszukiwań.
Przykład listy: Znajdźcie: – coś ciepłego – coś szorstkiego – coś mokrego – coś ładnie pachnącego – coś co brzęczy – coś miłego w dotyku – coś chłodnego – coś co jest bardzo kolorowe – coś twardego – cos idealnie gładkiego.
Poleceń powinno być sporo, tak aby zuchy „poczuły” rzeczywiście miejsce, które oglądają. Grę można wykorzystać przy wszystkich sprawnościach przyrodniczych, a także przy oglądaniu nowego miejsca, np. zuchówki, budynku zimowiska.

CO TU MOŻNA ZMIENIĆ? Każda szóstka udaje się wraz z opiekunem na zwiady. Jej zadaniem jest dostrzeżenie jak największej ilości potrzeb. Gdy w zuchy wstąpi duch rywalizacji, to mogą naprawdę wiele drobnych i większych spraw zauważyć. Na przykład szkolny pies Burek ma budę, która przecieka, korytarze są smutne, szare i brzydkie, pani X niesie bardzo ciężkie siatki, w szatni nie ma kosza na śmieci i papiery leżą porozrzucane, ciągle ktoś depcze po zasadzonych kwiatkach, plac zabaw jest tuż przy ulicy, piłka często wpada pod samochody. Podsumowaniem gry powinno być podjęcie przez zuchy zobowiązań co same zmienią, a o czym poinformują odpowiednie instytucje, np. zuchy mogą same powiesić kolorowe rysunki na korytarzach, ale nie postawią już płotu odgradzającego plac zabaw od ulicy, za to mogą napisać list do gminy.

CHOINKA To ćwiczenie zuchy powinny wykonywać jako zadanie międzyzbiórkowe. Każdy zuch dostaje narysowaną choinkę, na której wiszą niepokolorowane bombki, gwiazdki, świeczki i cukierki. Pod choinką jest polecenie: „pokoloruj jedną bombkę, za każdym razem, gdy pomożesz mamie lub tacie, pokoloruj gwiazdkę, gdy spełnisz dobry uczynek, pokoloruj cukierek, gdy powiesz komuś coś miłego, pokoloruj świeczkę, gdy pomodlisz się w czyjejś intencji”. (W drużynach, gdzie są dzieci niewierzące, lepiej zrezygnować z ostatniego polecenia). Przy omawianiu zadania międzyzbiórkowego ważne jest, aby drużynowy zwrócił uwagę nie na ilość pokolorowanych ozdób choinkowych, ale zapytał zuchy, jak się czuły wykonując coś dla innych.

CZY ZNASZ TĘ KOLĘDĘ? Gra toczy się między szóstkami, drużynowy śpiewa pierwszy wers kolędy i wskazuje jedną z szóstek. Musi ona zaśpiewać dalszy jej ciąg. Warto zaczynać od najbardziej znanych kolęd i przechodzić do coraz trudniejszych.
Wariant II Drużynowy pokazuje rysunek związany z jakąś kolędą, szóstki muszą zgadnąć jej tytuł. Kto pierwszy ten lepszy.
Wariant III Drużynowy nuci melodię jakiejś kolędy (bez słów), trzeba podać jej tytuł lub zaśpiewać ją.
hm. Małgorzata Zielińska

Studia zagraniczne w WSGE

Sukces studenta zależy w głównej mierze od niego samego. Rolą każdej z uczelni, powinno być stworzenie młodym ludziom odpowiedniej atmosfery studiowania, połączonej z konkretnymi propozycjami rozwoju ich osobowości.

Jednym z przejawów takiej działalności nowoczesnej Uczelni jest aktywne uczestnictwo w Programie Socrates Erasmus. Program Socrates Erasmus swoją nazwę zawdzięcza Erazmowi z Rotterdamu. Powołany został do życia w 1987 roku, w celu propagowania i wspierania wymiany studentów z krajów ówczesnej Wspólnoty Europejskiej.

W 1995 roku, Program Erasmus wszedł w skład tworzonego wówczas wspólnotowego Programu Socrates, którego główną rolą było wspieranie rozwoju edukacji w jednoczącej się Europie. Pierwsza faza programu zakończyła się w 1999. Obecnie Program wszedł w drugą fazę jego realizacji. Socrates II kończy swoje funkcjonowanie w roku akademickim 2006/2007.

Pierwsze polskie uczelnie brały udział w Programie Socrates – Erasmus już w roku akademickim 1996/97. Oficjalnie Polska przystąpiła do Programu w marcu 1998 roku. W roku akademickim 1998/99 w Programie brało udział 46 polskich uczelni. W roku akademickim 2004/05 było to juz 187 polskich uczelni.

Od 10 marca 2005 roku w Programie Socrates – Erasmus uczestniczy także Wyższa Szkoła Gospodarki Euroregionalnej im. Alcide De Gasperi. Naszym studentom oferujemy studia we Włoszech, Hiszpanii, Portugalii, Grecji, Litwie, Bułgarii oraz Turcji. Warunkiem wyjazdu naszego studenta jest przede wszystkim wysoka średnia (powyżej 4,0) oraz znajomość w stopniu komunikatywnym języka angielskiego. Znajomość języka kraju do którego chce wyjechać młody człowiek jest dodatkowym atutem. Okres nauki na wybranej przez siebie uczelni trwa semestr (maksymalnie rok akademicki).

Każdy student otrzymuje z Programu Socrates, stypendium w wysokości nie przekraczającej 350 EURO (wysokość stypendium zależy głownie od kraju do którego się wyjeżdża). Ponadto Wyższa Szkoła Gospodarki Euroregionalnej im. Alcide De Gasperi przykłada szczególną wagę do umożliwienia swoim studentom odbycia części studiów na wybranej uczelni zagranicznej. Przyznaje specjalne stypendia, zapomogi fundowane z własnych środków, a także organizuje kursy językowe i zajęcia przygotowawcze dla osób wyjeżdżających. To nasi studenci są naszą wizytówką za granicami kraju.

Pozytywne nastawienie Wyższej Szkoły Gospodarki Euroregionalnej im. Alcide De Gasperi bierze sie głównie z faktu, że wielu wykładowców Uczelni korzystało (i wciąż korzysta) z dobrodziejstw Programu Socrates Erasmus. Program jest dedykowany także dla młodych doktorantów. Są oni zatem najlepszymi ambasadorami “Erasmusa”.

Co takiego sprawia, że program cieszy się coraz większą popularnością? Przede wszystkim, młodzi ludzie szukają nowych perspektyw dla swojej edukacji i kariery. Same studia to za mało dla młodych, ambitnych osób. Dzisiaj liczy się aspekt wielokulturowości i wielonurtowości studiów. Wyjazd na tzw. “Socratesa” to doskonała okazja do nauki języka obcego. Jesteśmy wszak “zmuszeni” do posługiwania się jedynie językiem kraju do którego pojechaliśmy lub innym językiem obcym. I okazuje się, że pół roku spędzone za granicą wystarcza, aby nauczyć się języka w stopniu komunikatywnym. Poza tym, zdobywamy wiedzę, która często jest niedostępna w Polsce.

Innymi słowy, jesteśmy lepiej wykształceni. Wyjazd na studia zagraniczne to także szkoła życia i najlepsza kuźnia charakteru. Z dala od domu, od rodziny i znajomych, musimy poradzić sobie z nową nierzeczywistością. Musimy szybko przystosować się do nowych, zmieniających się warunków. A przecież takich właśnie umiejętności oczekuje od nas przyszły pracodawca.

Wyjazd na “Socratesa” to także doskonała szansa, aby poznać nowych ludzi. Legendy juz krążą o spotkaniach, znajomościach i życiu tzw. Sokratesów (osób, które studiowały w ramach programu Socrates Erasmus). “Dzisiaj i ja mogę zostać jedną z nich. Nie chce zmarnować tej szansy. Studia trwają krótko. A pozostają po nich głownie wspomnienia i zdobyte kwalifikacje” – przekonuje Ania, kandydatka na Sokratesa w Wyższej Szkole Gospodarki Euroregionalnej im. Alcide De Gasperi w Józefowie.

Mariusz Olędzki.
Koordynator programu Socrates Erasmus w WSGE w Józefowie

Warsztaty opiekunów prób

Jaka jest rola opiekuna prób na stopnie instruktorskie?, Jak być dobrym opiekunem?, Jak skonstruować odpowiednią próbę na stopień?
Na te i wiele innych pytań szukaliśmy odpowiedzi podczas warsztatów dla opiekunów prób na stopnie instruktorskie.

Warsztaty zorganizowane były przez druhnę phm. Izę Łabudzką w ramach realizacji próby na stopień harcmistrza.
Odbyły się 16 kwietnia 2005 r. w Otwocku, w klubie Perła. Ponieważ były to warsztaty chorągwiane mieliśmy okazje spotkać się z instruktorami z innych hufców i wymienić swoje doświadczenia dotyczące pracy Komisji Stopni Instruktorskich. Oczywiście nasz hufiec był reprezentowany prze największą liczbę instruktorów. W zajęciach brały udział osoby posiadające już stopień podharcmistrza lub harcmistrza i prowadzące już próby na stopnie oraz osoby, które do takiej funkcji dopiero się przygotowują.

Warsztaty były bardzo dobrze zorganizowane, treści zajęć był odpowiednio dobrane tak, aby dały nam największy, możliwy obraz opiekuna próby, – jakim powinien być człowiekiem, jakie są jego zadania jeszcze przed otwarciem próby przez próbanta a także już w trakcie i po zamknięciu próby. Rozmawialiśmy między innymi o tym jak napisać dobra próbę, uwzględniając aspekt formalny, indywidualny oraz wychowawczo – motywujący. Zrozumiałe jest, że od rozpisania dobrej próby uwzględniającej zarówno pracę wychowawczą w ZHP, działalność w swoim środowisku jak i „cywilną” stronę życia, zależy osiągniecie sukcesu i celów, jakie sobie stawiamy decydując się na zdobywanie stopnia instruktorskiego. Zdobywanie stopnia to rozwój jednostki, dlatego ważne jest, aby ten rozwój był pełny i obejmował wszystkie sfery ludzkiego życia. O reszcie istotnych spraw poruszanych podczas zajęć nie będę pisać. Ogromnym plusem warsztatów był fakt, iż zajęcia prowadzili profesjonaliści, posiadający Odznaki Kadry Kształcącej. Były to osoby z różnych środowisk, dzięki czemu mogliśmy uczestniczyć w różnorodnych formach warsztatowych. Zajęcia prowadzili między innymi: hm. Magdalena Grodzka – Przewodnicząca naszej hufcowej KSI, hm. Joanna Wrońska, która pełniła funkcje zastępcy Komendanta Chorągwi Stołecznej, hm. Sławomir Postek – Przewodniczący Zespołu Kształcenia Chorągwi Stołecznej.

W naszym hufcu ostatnim czasem wiele osób otwiera stopnie instruktorskie, dlatego uważam, ze takie warsztaty przygotowujące nas do pełnienia funkcji opiekuna takich prób były bardzo potrzebne, a dzięki temu, że były przeprowadzone w profesjonalny sposób na z pewnością będziemy mogli pełnić tą funkcje odpowiednio, z korzyścią przede wszystkim dal próbantów a także Komisji Stopni. Szkoda tylko, że na takie warsztaty przekazujące naprawdę ważne treści przybyło tak mało instruktorów (również z naszego hufca nie było osób, które prowadzą próby instruktorskie i powinny w takich warsztatach uczestniczyć).

Chciałabym na koniec bardzo podziękować Izie za zorganizowanie tych – chyba pierwszych w naszym hufcu – warsztatów przygotowujących do odpowiedzialnej funkcji opiekuna prób instruktorskich, wierzę, że dzięki nim będziemy dobrymi opiekunami!!

Sylwia
Uczestnik warsztatów

Podwodne życie

Blisko kilometr pod powierzchnią oceanu. Otoczeni morderczym ciśnieniem. Pozbawieni łączności radiowej ze światem. Jak wygląda życie załogi okrętów podwodnych? Czy – jak saperzy – mogą pomylić się tylko raz, czy też w razie awarii istnieje droga ratunku z podwodnej pułapki?


Na Zachodzie okrzyknięto go cudem techniki. 8,5?tys. t wyporności, blisko 120 m długości, 11 m szerokości. Napędzany reaktorem atomowym o mocy 190?MW osiągał pod wodą prędkość 30 węzłów. Mógł nie wynurzać się na powierzchnię przez cztery miesiące (do dziś niepobity rekord zanurzenia Komsomolca wpisany został 5 sierpnia 1983 roku do Księgi rekordów Guinnessa) i z głębokości nawet 1000?m wystrzeliwać każdy typ znajdującego się na pokładzie uzbrojenia, w tym rakiety manewrujące RK-55 przenoszące głowicę jądrową na odległość do 3 tys. km. Nawet współczesne, uznawane za ultranowoczesne jednostki podwodne nie potrafią powtórzyć jego osiągnięć.


Ostatni rejs niezatapialnego
Rejs z ostatnich dni marca 1989 roku miał być typowym rejsem patrolowym. Jednak już na początku popełniono karygodny błąd i wpuszczono na pokład grupę niedoświadczonych marynarzy, którym konstrukcja Komsomolca przypominała statek kosmiczny (tak głosiła wersja stoczni, którą oskarżano później o błędy konstrukcyjne). Wykonany głównie z tytanu z dodatkami aluminium był pływającym skarbcem. Choć władze rosyjskie oficjalnie nigdy tego nie przyznały, kosztował najprawdopodobniej, bagatela, ponad 2 mld dolarów i dlatego zyskał przydomek „Złota rybka”. Później okazało się, że tylko tytanowy kadłub był nowatorską konstrukcją, natomiast urządzenia elektryczne były przestarzałe i zawodne.7 kwietnia 1989 roku na Morzu Norweskim w pobliżu Wyspy Niedźwiedziej ten podwodny „statek kosmiczny” odmówił posłuszeństwa. Zaczęło się od pożaru w jednym z przedziałów.


Okręt znajdował się na głębokości 380 m. Kapitan wydał rozkaz do natychmiastowego wynurzenia. Do płonącego przedziału wpuszczono freon, ale biegnący tamtędy przewód ze sprężonym powietrzem, służącym do wypełniania głównych zbiorników balastowych, został przepalony. Wdmuchiwane pod ciśnieniem powietrze podsycało ogień niczym w piecu hutniczym. Szalejący ogień wtłoczony został do dwóch kolejnych przedziałów. Po wynurzeniu płonęły już dwa, a trzy kolejne były zadymione.
W wyniku długotrwałego oddziaływania wysokiej temperatury (okręt płonął na powierzchni blisko 6 godzin) doszło do rozszczelnienia kadłuba i Komsomolec zaczął opadać na dno. Większość załogi znalazła się w wodzie, gdyż udało się otworzyć jedynie jedną spośród tratw ratunkowych. Na pokładzie pozostało pięciu marynarzy wraz z dowódcą. Oni mogli liczyć już tylko na stalową komorę ratunkową, która odłączyła się od okrętu dopiero 600 m pod powierzchnią morza, które w tym miejscu miało 1,5 tys. m głębokości. Z jej pięciu pasażerów uratował się zaledwie jeden. Z całej 69-osobowej załogi katastrofę przeżyło tylko 27 marynarzy. 42 zginęło: część w pożarze, część wciągnął wir wodny, a pozostali nie przeżyli zetknięcia z wodą o temperaturze 3°C.Być może udałoby się uratować więcej osób, gdyby kapitan wcześniej nadał sygnał SOS (od zauważenia ognia do zatonięcia minęło 6 godzin!).


K-278 był jednak traktowany przez najwyższe dowództwo jako tajny projekt objęty najwyższą tajemnicą wojskową i dowodzących nim obowiązywał zakaz nadawania komunikatów otwartym tekstem nawet w chwili zagrożenia. Dowódca okrętu, komandor Wanin, zapłacił życiem swoim i swoich podwładnych za stosowanie się do otrzymanych rozkazów. Po pięciu kwadransach od ogłoszenia alarmu sztab marynarki znał dokładną pozycję okrętu. W 1988 roku ZSRR ratyfikował z Norwegią układ o wzajemnej pomocy na morzu. Norweskie śmigłowce ratownicze mogły dotrzeć do rozbitków w dwie i pół godziny – grubo przed tym, zanim Komsomolec poszedł na dno.

Więcej w majowym numerze „Wiedzy i Życia”.

Biała Sowa: Dywizje Jana Pawła II

Czy wiemy o Kogo chodzi? Pytanie chyba retoryczne… Całe życie, całego pokolenia Polaków, upływało pod znakiem Papieża, też Polaka. Tego, co z dalekiego kraju przybył do Rzymu i sprawił, że pokochał Go cały, chrześcijański świat.

Czy tylko chrześcijański? Wiemy dobrze, że nie tylko. Wyznawcy islamu, starozakonni, wreszcie bezwyznaniowcy uznali w nim także Wielkiego Człowieka. To On przełamał odwieczne bariery między różnie czczącymi wyznawcami Tego Samego Boga.


Ale nie wszyscy Go kochali! Już po kilku latach pontyfikatu próbowano Go zgładzić! Wiedzieli bowiem specjaliści od władania masami, że masy bez wodza są tylko masami! Wódz tworzy z nich świadome swej godności narody. On był WODZEM! Jego największą bronią była modlitwa.


W jakich miejscach się modlił, aby zwrócić na nie uwagę ludzkości? Nie będę tu przypominał modłów w Jerozolimie, czy innych zakątkach świata, ale muszę wspomnieć np. modlitwę przy grobie zamordowanego przez oficerów SŁUŻBY BEZPIECZEŃSTWA Polski LUDOWEJ, księdza Jerzego Popiełuszki, którego niewybaczalną winą było służenie członkom „Solidarności” Huty „Warszawa” i wygłaszanie patriotycznych kazań.
Wspomnę także modły przy Pomniku „Poległym i pomordowanym na Wschodzie”. Tam zwrócił uwagę świata na problemy wynikające z sąsiedztwa Polski z Rosją. Datę 17.IX.1939 na tarczy Białego, oplątanego więzami Orła, zobaczyli na ekranach telewizorów widzowie na całym świecie. Fakt rozstrzelania dwudziestu kilku tysięcy polskich oficerów w kwietniu 1940 roku na rozkaz samego Stalina dzięki Niemu został przypomniany i nadal woła o pomstę do nieba!


On poświęcił Pomnik Polskiego Państwa Podziemnego i Armii Krajowej, odsłonięty (o 50 lat za późno!!!) przed Sejmem Rzeczypospolitej. Jego modły w tym miejscu, to nie tylko uczczenie faktu istnienia w okupowanej Europie jedynego państwa niezależnego od Hitlera, ale przykładowo także zamordowanego w Moskwie Leopolda Okulickiego, ostatniego Komendanta Armii Krajowej.
On pierwszy wyartykułował to, o czym nawet baliśmy się myśleć. Jego wołanie: „NIECH ZSTĄPI DUCH TWÓJ I ODNOWI OBLICZE ZIEMI, TEJ ZIEMI!”
Spełniło się szybciej, wbrew oporowi wielu, niż ośmieliliśmy się pomyśleć!
Józef Stalin zapytał kiedyś: „Papież? A ile om ma dywizji?”
No właśnie! Czy mogę PAPIESKĄ DYWIZJĄ nazwać tych spośród Was, którzy zwołani meilami i esemesami zgromadziliście się w otwockim parku, by, w jakże dostojnym milczeniu przejść ulicami miasta do świątyni? A następnego dnia trwaliście z pochodniami na uroczystej mszy świętej?


Któż inny ze współczesnych miałby taką charyzmę i moc oddziaływania, że mieszkańcy krakowskich akademików ułożyli by mu wielkie krzyże ze swoich okien? Kto kierował tymi odruchami serc? No właśnie! Tajemnica wiary!
Co dalej Druhny i Druhowie? A może któregoś obozowego dnia SPECJALNE OGNISKO, ze specjalnym akcentem o 21.37?


A może zaczniemy czytać Jego homilie? Może obejrzymy filmy z Jego wędrówek po Polsce? Może przypomnimy sobie Jego nauczanie o DEKALOGU? Może podejmiemy jakieś postanowienia w Jego intencji?
Odszedł nasz, dla jednych, kochany Dziadziuś, dla innych Tata, odszedł Ten, któremu ufaliśmy, ale być może, nie zawsze Go słuchaliśmy, nie mieliśmy czasu, by zgłębić Jego nauczanie.
JEST JESZCZE CZAS, BY TO NAPRAWIĆ, BO WSZYSCY CZUJEMY, ŻE TAK BYĆ POWINNO.


Wasza Biała Sowa


Otwock pożegnał Papieża
W środę, 6 kwietnia 2005 prawie 10 tys. osób z zapalonymi świecami przeszło ulicami miasta Otwocka spod liceum im. K.I Gałczyńskiego do kościoła Św. Wincentego A`Paulo. Do późnych godzin wieczornych trwały modlitwy, których zwieńczeniem był Apel Jasnogórski i uroczysty akt zawierzenia Najświętszej Maryi Pannie.


Tysiące świec zapalono by uczcić papieża wszechczasów. Marsz był wynikiem spontanicznej reakcji trzech kobiet, które drogą sms -ową wezwały młodzież do oddania hołdu Ojcu Świętemu i uczestnictwa w Apelu Jasnogórskim. Kobiety zawiadomiły o pochodzie otwocką policję. Marsz spontanicznie poprowadziło kilkudziesięciu harcerzy.


Wspólna modlitwa była w pełni spontaniczna. Atmosfera tożsama z atmosferą podczas licznych papieskich pielgrzymek, tak, jakby papież nadal był obecny. Przejmujące „Abba Ojcze” odśpiewano przy falujących i wzniesionych do góry rękach. Na koniec słychać było głośne wymowne oklaski. – Duc in altum, czyli wypłyń na głębię głosił w jubileuszowym przesłaniu Ojciec Święty – mówił proboszcz Bogusław Kowalski. – Cieszę się, że nauka wielkiego Polaka, Piotra naszych czasów pozostała w naszych sercach.
www.powiat-otwocki.pl

Wkład Polski w zjednoczoną Europę

Kilka dni temu obchodziliśmy rocznicę przystąpienia Polski do UE. Było to okazją do dyskusji na temat naszego rzekomego powrotu do Europy. Przytaczamy fragment ostatniej książki Jana Pawła II, który jest głosem w tej dyskusji i traktuje o miejscu i roli Polski w Europie?


„Po upadku komunizmu w Polsce zaczęto lansować tezę o konieczności powrotu do Europy. Oczywiście, były uzasadnione racje, które przemawiały na rzecz takiego postawienia kwestii. Niewątpliwie bowiem system totalitarny narzucony ze Wschodu oddzielał nas od Europy. Tak zwana „żelazna kurtyna” była tego wymownym symbolem. Równocześnie jednak, z innego punktu widzenia, teza o „powrocie do Europy” nie wydawała się poprawna, również w stosunku do ostatniego okresu naszej historii. Chociaż bowiem politycznie zostaliśmy oddzieleni od reszty kontynentu, to przecież Polacy nie szczędzili w tych latach wysiłku, aby wnieść własny wkład w tworzenie nowej Europy. Jak nie wspomnieć w tym kontekście o heroicznej walce z nazistowskim agresorem w roku 1939, a także powstania, jakim w 1944 roku Warszawa zareagowała na horror okupacji. Znaczący był potem rozwój „Solidarności”, który doprowadził do upadku systemu totalitarnego na Wschodzie – nie tylko w Polsce, ale i w krajach sąsiednich. Trudno więc zgodzić się bez uściśleń z tezą, według której Polska „musiała wracać do Europy”. Polska już była w Europie, skoro aktywnie uczestniczyła w jej tworzeniu. Mówiłem o tym na wielu miejscach podczas moich podróży do Polski. Mówiłem o tym przy różnych okazjach, w pewnym sensie protestując przeciw krzywdzie, jaką się wyrządza Polsce i Polakom poprzez fałszywie rozumianą tezę o „powrocie” do Europy.


Ten protest skłania mnie do spojrzenia na dzieje Polski i zapytania, jaki był wkład narodu w formowanie tak zwanego ducha europejskiego. Sięgając w daleką przeszłość, można powiedzieć, że to współtworzenie zaczęło się już od chrztu Polski, a zwłaszcza od Zjazdu Gnieźnieńskiego w roku 1000. Przyjmując chrzest z pobratymczych Czech, pierwsi władcy Polski piastowskiej tworzyli w tym miejscu Europy strukturę państwową, która pomimo swoich historycznych słabości zdołała przetrwać napór z Zachodu (niemiecki Drang nach Osten). Żyjące na ziemiach na zachód od Polski plemiona słowiańskie uległy tej presji. Polska zaś była zdolna przeciwstawić się i stała się wręcz bastionem dla różnych zewnętrznych naporów.
My, Polacy, współtworzyliśmy zatem Europę, uczestniczyliśmy w rozwoju historii naszego kontynentu, broniąc go również zbrojnie. Wystarczy przypomnieć choćby bitwę pod Legnicą (1241 r.), gdzie Polska zatrzymała najazd Mongołów na Europę. A co powiedzieć o całej sprawie krzyżackiej, która znalazła swój rezonans na Soborze w Konstancji (1414-1418)? Jednakże wkład Polski nie miał wyłącznie charakteru militarnego. Również na płaszczyźnie kultury Polska wniosła własny wkład w tworzenie Europy. Bardzo często w tym wymiarze przypomina się zasługi szkoły w Salamance, a zwłaszcza hiszpańskiego dominikanina Francisca de Vitorii (1492-1546) w opracowywaniu prawa międzynarodowego. Słusznie. Nie można jednak zapominać, że dużo wcześniej Paweł Włodkowic (1370-1435) głosił te same zasady, jako fundament uporządkowanego współżycia narodów. Nie nawracanie mieczem, ale przekonywanie – Plus ratio quam vis – to złota zasada Uniwersytetu Jagiellońskiego, który dla kultury europejskiej miał olbrzymie zasługi. Na tym uniwersytecie wykładali wybitni uczeni, na przykład Mateusz z Krakowa (1330-1410) czy Mikołaj Kopernik (1473-1543). Trudno tu nie przypomnieć jeszcze jednego faktu historycznego: w okresie kiedy Europa Zachodnia pogrążała się w wojnach religijnych po reformacji, którym usiłowano zapobiegać, przyjmując niesłuszną zasadę: Cuius regio eius religio, ostatni z Jagiellonów, Zygmunt August stwierdzał uroczyście; „Nie jestem królem waszych sumień”. Istotnie, nie było w Polsce wojen religijnych. Była natomiast tendencja ku porozumieniom i uniom: z jednej strony, w polityce, unia z Litwą, a z drugiej, w życiu kościelnym, unia brzeska zawarta pod koniec XVI wieku pomiędzy Kościołem katolickim a chrześcijanami wschodniego obrządku. Chociaż o tym wszystkim bardzo mało się wie na Zachodzie, nie można nie uznawać istotnego wkładu Polski w kształtowanie chrześcijańskiego ducha Europy Dzięki temu właśnie wiek XVI słusznie jest nazywany „złotym wiekiem” Polski. Wiek XVII natomiast, zwłaszcza druga jego część, odsłania pewne znamiona kryzysu zarówno w polityce – wewnętrznej i międzynarodowej – jak też w życiu religijnym. Z tego punktu widzenia obrona Jasnej Góry w 1655 roku ma nie tylko charakter pewnego cudu historycznego, ale także może być interpretowana jako ostrzeżenie na przyszłość w sensie wezwania do baczności wobec zagrożenia, które pochodziło z Zachodu zdominowanego zasadą cuius regio eius religio, a także ze Wschodu, gdzie coraz bardziej umacniała się wszechwładza carów. W świetle tych wydarzeń można by powiedzieć, że jeżeli Polacy zawinili w czymś wobec Europy i ducha europejskiego, to zawinili przez to, że pozwolili zniszczyć wspaniałe dziedzictwo XV i XVI stulecia.


Wiek XVIII jest okresem wielkiego upadku. Polacy pozwolili zniszczyć dziedzictwo Jagiellonów, Stefana Batorego i Jana III Sobieskiego, Nie można zapomnieć o tym, że jeszcze pod koniec XVII wieku właśnie Jan III Sobieski ocalił Europę przed zagrożeniem otomańskim w bitwie pod Wiedniem (1683). To było zwycięstwo, które oddaliło od Europy niebezpieczeństwo na długi czas. W pewnym sensie powtórzyło się pod Wiedniem to, co wydarzyło się w XIII wieku pod Legnicą. W XVIII wieku Polacy zawinili tym, że nie ustrzegli dziedzictwa, którego ostatnim obrońcą był zwycięzca spod Wiednia. Wiadomo, że powierzenie narodu królom z dynastii saskiej dokonało się pod presją zewnętrzną, zwłaszcza Rosji, która dążyła do zniszczenia nie tylko Rzeczypospolitej, ale także tych wartości, których była ona wyrazem. Polacy w ciągu XVIII wieku nie zdobyli się na to, aby ten proces rozkładowy zahamować, ażeby obronić się przed niszczącym wpływem liberum veto. Szlachta nie zdobyła się na przywrócenie praw stanu trzeciego, a przede wszystkim praw wielkich rzesz chłopów polskich przez uwłaszczenie ich i uczynienie obywatelami współodpowiedzialnymi za Rzeczpospolitą. To są starodawne winy społeczeństwa szlacheckiego, a zwłaszcza znacznej części arystokracji, dygnitarzy państwowych i niestety także niektórych dygnitarzy kościelnych.


W tym wielkim rachunku sumienia z naszego wkładu do Europy trzeba więc w szczególny sposób zatrzymać się na historii wieku XVIII. Pozwoli nam to z jednej strony zdać sobie sprawę, jak rozległy jest bilans win i zaniedbań, z drugiej jednak – uświadomić sobie to wszystko, co w wieku XVIII było początkiem odnowy. Jak nie wspomnieć na przykład Komisji Edukacji Narodowej, pierwszych prób zbrojnego oporu wobec zaborców, a przede wszystkim wielkiego dzieła Sejmu Czteroletniego? Szala win i zaniedbań była jednak przeważająca i dlatego Polska upadła. Jednakże upadając, zabrała ze sobą w testamencie to wszystko, co miało się stać zaczynem odbudowy jej niepodległości, a także jej późniejszego wkładu w budowę Europy. Ten następny etap miał się jednak rozpocząć dopiero po upadku XIX-wiecznych systemów i tak zwanego Świętego Przymierza.


Po odzyskaniu niepodległości w 1918 roku Polska mogła znowu aktywnie uczestniczyć w współtworzeniu Europy Dzięki niektórym politykom, a także wybitnym ekonomistom było możliwe osiągnięcie w krótkim czasie wielkich rezultatów. Wprawdzie na Zachodzie, zwłaszcza w Wielkiej Brytanii, patrzono na Polskę z powątpiewaniem, jednak naród z roku na rok stawał się coraz bardziej godnym zaufania partnerem w powojennej Europie. Był to także partner odważny, co stało się jasne w roku 1939: kiedy demokracje zachodnie łudziły się, że mogą coś uzyskać, paktując z Hitlerem, Polska zdobyła się na stawienie czoła wojnie, która z punktu widzenia sił militarnych i technicznych była bardzo nierówna. Władze polskie uznały, że w tym momencie było to nieodzowne, ażeby obronić przyszłość Europy i europejskości.
Kiedy wieczorem 16 października 1978 roku stanąłem po raz pierwszy na balkonie Bazyliki św. Piotra, aby pozdrowić rzymian i pielgrzymów zgromadzonych na placu w oczekiwaniu na wynik konklawe, powiedziałem, że przychodzę z „dalekiego kraju”. W gruncie rzeczy ta odległość w sensie geograficznym nie była tak wielka. Samoloty pokonywały ją zaledwie w dwie godziny. Mówiąc o dalekości, miałem na myśli istniejącą jeszcze w tamtym momencie „żelazną kurtynę”. Papież, który przychodził spoza „żelaznej kurtyny”, w prawdziwym sensie tego słowa przychodził z daleka, chociaż w rzeczywistości przychodził z samego centrum Europy. Przecież geograficzne centrum Europy znajduje się właśnie na terenie Polski.


W latach istnienia „żelaznej kurtyny” zapomniano o Europie Środkowej. Stosowano dość mechanicznie podział na Zachód i Wschód, uznając Berlin, stolicę Niemiec, za miasto-symbol, przynależące jedną swą częścią do Niemiec Federalnych, a drugą do Niemieckiej Republiki Demokratycznej. W rzeczywistości ten podział był całkowicie sztuczny. Służył celom politycznym i militarnym. Wyznaczał granice dwóch bloków, ale nie liczył się z historią ludów. Polakom trudno było przyjąć do wiadomości, że należą do Wschodu, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, iż właśnie w tych latach granice Polski zostały przesunięte na Zachód. Przypuszczam, że tak samo trudno było to zaakceptować Czechom, Słowa kom czy Węgrom, a także Litwinom, Łotyszom czy Estończykom.
Z tego punktu widzenia powołanie papieża z Polski, z Krakowa, mogło mieć wymowę niejako symboliczną. Nie było to jedynie powołanie konkretnego człowieka, ale całego Kościoła, z którym był on związany od urodzenia; pośrednio było to także powołanie narodu, do którego należał. Zdaje mi się, że tę sprawę szczególnie jasno widział i wyraził kard. Stefan Wyszyński. Osobiście byłem zawsze przekonany, że wybór Polaka na papieża tłumaczył się tym, czego Prymas Tysiąclecia wraz z Episkopatem i Kościołem polskim potrafili dokonać w warunkach ograniczeń, ucisku i prześladowań, jakim byli poddani w tamtych trudnych latach.


Chrystus powiedział kiedyś do Apostołów, posyłając ich na krańce ziemi: „Będziecie mi świadkami” (Dz 1, 8). Wszyscy chrześcijanie są wezwani do świadczenia o Chrystusie. W szczególny sposób są do tego powołani pasterze Kościoła. Powołując na Stolicę Rzymską kardynała z Polski, konklawe dokonało znaczącego wyboru: tak jak gdyby zażądało świadectwa Kościoła, z którego ten kardynał przychodził – jakby go zażądało dla dobra Kościoła powszechnego. W każdym razie wybór ten miał dla Europy i dla świata szczególną wymowę. Do tradycji bowiem należało, od prawie pięciu wieków, że rzymską Stolicę św. Piotra przejmowali kardynałowie włoscy Wybór Polaka nie mógł nie oznaczać jakiegoś przełomu. Świadczył o tym, że konklawe, idąc za wskazaniami Soboru, starało się odczytywać „znaki czasu” i w ich świetle kształtować swoje decyzje.


W tym kontekście można by się także zastanawiać nad wkładem Europy Środkowo-Wschodniej w tworzenie się dziś Europy zjednoczonej. Mówiłem na ten temat przy różnych okazjach. Jak mi się wydaje, najbardziej znaczącym wkładem, jaki narody tego regionu mogą zaoferować, jest obrona własnej tożsamości. Narody Europy Środkowo-Wschodniej pomimo wszystkich przeobrażeń narzuconych przez dyktaturę komunistyczną zachowały swoją tożsamość, a poniekąd nawet ją umocniły. Walka o tożsamość narodową była dla nich walką o przetrwanie. Dzisiaj obie części Europy -zachodnia i wschodnia – ponownie się zbliżają. To zjawisko, samo w sobie jak najbardziej pozytywne, nie jest pozbawione ryzyka. Wydaje mi się, że podstawowym zagrożeniem dla Europy Wschodniej jest jakieś przyćmienie własnej tożsamości. W okresie samoobrony przed totalitaryzmem marksistowskim ta część Europy przebyła drogę duchowego dojrzewania, dzięki czemu pewne istotne dla życia ludzkiego wartości mniej się tam zdewaluowały niż na Zachodzie. Tam żywe jest jeszcze na przykład przekonanie, iż to Bóg jest najwyższym gwarantem godności człowieka i jego praw. Na czym wobec tego polega ryzyko? Polega ono na bezkrytycznym uleganiu wpływom negatywnych wzorców kulturowych rozpowszechnionych na Zachodzie. Dla Europy Środkowo-Wschodniej, w której tendencje te mogą jawić się jako rodzaj „promocji kulturowej”, jest to dzisiaj jedno z najpoważniejszych wyzwań. Myślę, iż właśnie z tego punktu widzenia toczy się tutaj jakieś wielkie duchowe zmaganie, od którego zależeć będzie oblicze Europy tworzące się na początku tego tysiąclecia.
W roku 1994 odbyło się w Castel Gandolfo sympozjum na temat tożsamości europejskich społeczeństw (Identity in Change). Pytanie, wokół którego toczyła się debata, dotyczyło zmian, jakie wydarzenia XX wieku wprowadziły w świadomości tożsamości europejskiej i tożsamości narodowej w kontekście nowoczesnej cywilizacji. Na początku sympozjum Paul Ricoeur mówił o znaczeniu pamięci i zapominania, jako dwóch przeciwstawnych sil działających w historii człowieka i społeczeństw. Pamięć jest tą siłą, która tworzy tożsamość istnień ludzkich, zarówno na płaszczyźnie osobowej, jak i zbiorowej. Przez pamięć bowiem w psychice osoby tworzy się poniekąd i krystalizuje poczucie tożsamości.


Pośród wielu interesujących stwierdzeń, które wówczas usłyszałem, jedno szczególnie mnie uderzyło. Chrystus znał to prawo pamięci i w momencie kluczowym swego posłannictwa do niego się odwołał. Kiedy ustanawiał Eucharystię podczas Ostatniej Wieczerzy, powiedział: „To czyńcie na moją pamiątkę” (Hoc facite in meam commemorationem: Łk 22, 19). Pamiątka mówi o pamięci. Tak więc Kościół jest poniekąd żywą „pamięcią” Chrystusa: Chrystusowego misterium, Jego męki, śmierci i zmartwychwstania, Jego Ciała i Krwi. Tę „pamięć” realizuje się poprzez Eucharystię. Wynika stąd, że chrześcijanie, celebrując Eucharystię, to jest przywołując na „pamięć” swego Pana, nieustannie odkrywają swoją tożsamość. Eucharystia wyraża coś najgłębszego, a zarazem najbardziej uniwersalnego – świadczy o przebóstwieniu człowieka i nowego stworzenia w Chrystusie. Mówi o odkupieniu świata. Ale ta pamięć odkupienia i przebóstwienia człowieka, tak bardzo dogłębna i uniwersalna, jest równocześnie źródłem wielu innych wymiarów pamięci człowieka i ludzkich wspólnot. Pozwala ona człowiekowi rozumieć siebie w jakimś najgłębszym zakorzenieniu, a zarazem w ostatecznej perspektywie swego człowieczeństwa. Pozwala ona również rozumieć różne wspólnoty, w których kształtują się jego dzieje: rodzinę, ród i naród. Pozwala też wnikać w dzieje języka i kultury, w dzieje wszystkiego, co jest prawdziwe, dobre i piękne”.
Jan Paweł II, Pamięć i Tożsamość, ZNAK