Piknik rodzinny

21 czerwca 2005 w sobotę odbył się rodzinny festyn w TBS-ach przy ulicy Wroniej, zorganizowany prze ICSiR.

Dzień wcześniej (na zbiórce) razem z dziewczynami, dowiedziałam się, że mamy tam jutro malować twarze dzieciom. Tak, więc dzień później umówiłyśmy się trochę wcześniej, żeby zdążyć na 16. (początek festynu). Na miejscu zastałyśmy jeszcze nie do końca rozłożone stoiska i zespół, który jeszcze testował sprzęt. Jak się na miejscu okazało, nie było dla nas farb ani niczego, co miało służyć do malowania twarzy. Zdziwiony naszym widokiem organizator powiedział, że „dziewczyna od malowania twarzy” przyjedzie dopiero o 17., a my możemy jej pomóc. Tak, więc miałyśmy 1,5 godziny na ustawienie stoiska i wymyślenie krótkiego, ale wymownego napisu na plakacie. Po długim kontemplowaniu (inteligentne słowo) nad napisem, Ola (zwana także Murzynem), która siedział cicho i nic nie zdradzała, że w jej głowie przebiega wielki proces twórczy ;], zapytana czy coś wymyśliła, wyrecytowała nam krótki wierszyk. Miałyśmy już połowę roboty za sobą. Czekając na tę „dziewczynę” poszłyśmy pograć w którąś z gier, bo koniecznie chciałyśmy wygrać lizaka ;] Niestety dzieci nie były takie miłe, jak wyglądały i szybko wypchnęły nas z kolejki. Nie udało się.

Gdy wróciłyśmy, przy naszym stoisku z czterech krzeseł zostało jedno! Krzesło nie woda, nie mogło wyparować! Okazało się, że KTOŚ je nam podebrał. Nie byłyśmy chamskie i nie zabrałyśmy ich tym KIMŚ, więc poszłyśmy po nowe. Ale i te zniknęły, więc postanowiłyśmy usiąść na ławce.
Żadna z nas nawet nie wiedziała, jaki ma talent w malowaniu twarzy. Już po chwili, każda z nas miała więcej klientów niż ta specjalistka obok nas. Każda z nas też miała swoją specjalność. Ola malowała zazwyczaj motylki, ja trupie czaszki lub mrówki, zaś Magda nie okazywała szczególnych specjalności i malowała wszystko po kolei.
Cały festyn skończył się o 18. Niestety Ola musiała pójść do domu trochę wcześniej i zostałam Ja i Magda. Klientów już nie miałyśmy, ponieważ prawie każde dziecko na festynie było już wymalowane. Więc wspólnymi siłami, na koniec, wymalowałyśmy dzieło nazwane później „Pan Motyl” Mirkowi na twarzy. Był to barwny motyl (ha ha jeden z lepszych). I tak się skończył ten wspaniały festyn, a zarazem chyba nasza kariera malarzy dziecinnych twarzy 🙂 Chociaż chętnie byśmy jeszcze kogoś wymalowały za motyka, albo za diabła…

Ola Lasocka
5DHS LEŚNI

LEDNICA 2005

Każdy z nas potrzebuję wiary. To na niej opieramy swój system wartości i nią kierujemy się w swoim działaniu. W niej najczęściej widzimy siłę, nadzieje w trudnych chwilach, spokój, kiedy jest nam źle i radość, kiedy coś nam się udaje. Każdy z nas wierzy w coś innego.

Właściwie nasze serca i dusze umożliwiają nam wiarę we wszystko. A te nasze ludzkie dusze już tak mają, ze nie lubią być same.

Z 3 na 4 czerwca 2005 odbyło się spotkanie młodzieży chrześcijańskiej w Lednicy. Rozpostarte pola zszokowały nas ilością osób, jakie mogą pomieścić. Bowiem według organizatorów było nas 200 tysięcy. Wszyscy byliśmy porozdzielani na odpowiednie sektory a, nad całością czuwała wielka Ryba, metalowy pomnik wykonany właśnie na ta okazję.
Lednica 2005 bynajmniej nie była czymś, co kojarzy nam się z nudnymi mszami kościelnymi. Wprawdzie prowadzącym także był ksiądz to nawoływał on językiem młodzieży i słowami, które do tej młodzieży trafiały. Wiele słów związane było z przesłaniem Ojca Świętego Jana Pawła II. Nawiązywano do Chrztu Polski i porównywano ją do dziecka, których chrzest jest połączony z wieloma wyborami. W pamięci pozostała mi jedna z piosenek śpiewanych przez bluesowy zespół mnichów „ Orlęta”. Śpiewali w niej o rozpostarciu skrzydeł i wstąpieniu na własną drogę. O jej ciągłym szukaniu, czyż tego samego nie chce od nas harcerstwo?

Mimo iż pogoda nam nie dopisywała i do punktu medycznego, co i rusz zgłaszały się osoby z wyziębieniami czy bólami głowy, atmosfera była gorąco. Ludzie skakali w rytm muzyki, śpiewali i tańczyli razem. Razem czuli się bliżej Boga, pokazując mu swoją wiarę na indywidualny, nieco szalony sposób. Przy tym wszystkim musze Wam powiedzieć ze zachwyciłam się możliwością spowiedzi siedząc obok księdza na polanie wśród traw albo w młodym brzozowym zagajniczku. Młodzi księża byli wyrwali w swej posłudze i nie odchodzili z miejsca „warty” mimo burz i silnych wiatrów.

Pod wieczór przeprowadzono główną drogą na polach Lednickich rzeźbę wykonaną specjalnie na ta okazję „Chrystusa frasobliwego”. Ludzie skupiali się wokoło niego, modląc się i śpiewając. Każdy z nich chciał ujrzeć i dotknąć tego dzieła, przez które, według ich uczuć, przepływała miłość Pana. Dla mnie, osoby nie wierzącej, także było to ważne. Przystanęłam w zachwycie nad możliwościami ludzkimi i nas siłą wiary. Pomodliłam się na swój sposób i poszłam dalej. W swoja drogę. Wierząc, że kroczę tą właściwą…

Kulminacyjnym wydarzeniem całego spotkania było oczywiście przejście przez Rybę – bramę tysiąclecia. Porządku pilnowali żołnierze robiąc z siebie tzw. „ mór”, drogę natomiast wyznaczały wozy strażackie, policyjne i karetki. Była to godzina 1 w nocy, kiedy przez bramę przeszli niepełnosprawni. Następnie przechodziły po kolei sektory. Dochodziły mnie słuchy ze w zeszłym roku ludzie nawzajem siebie deptali, dopychali się jak najszybciej do bramy. Byle by dojść do celu. W tym roku jako służby medyczne przygotowani byliśmy na to samo. Tutaj jednak okazuje się ze ludzie mogą nas zaskoczyć w każdej chwili : spokojny spacer, zgranie się w grupach, szanowanie i tolerowanie spotkanych braci na wspólnej drodze. Przez Rybę przechodziła młodzież z całej Polski – szkoły, kluby – tutaj apropo muszę zmienić temat. Otóż wydało mi się niezwykle ciekawa i warta przekazania sytuacja, jaką ujrzałam na Lednicy. Klub piłkarki, ludzie ogoleni na łyso, których zazwyczaj szufladkujemy. Kojarzą nam się tacy z bójkami, alkoholem i bezsensownymi krzykami w autobusie. Kiedy mych uszu doszedł ich krzyk spodziewałam się tego samego. Jakież było moje zdziwienie, kiedy usłyszała „ Ty Panie wiesz jak ja kocham cię”. Piłkarskimi krzykami- bo przecież Lednica jest okazja do pokazania swojej wiary na każdy sposób. Po prostu – każdy wierzy na swój sposób. Wróćmy jednak do tematu: wśród tłumu można było spotkać młodzież z ogromnych miast niosących małe karteczki – skąd są? Jak również takich, co nieśli olbrzymie transparenty- ci pochodzili z tych mniej znanych terenów naszego kraju. Spotkałam tam również swoich znajomych- ze szkoły, z harcerstwa. Na końcu sami przeszliśmy przez Bramę. Być może to moja wrażliwa, marzycielska dusza kazała mi wtedy poczuć coś niezwykłego. A być może siła wiary i poczucie braterstwa, jakie pozostało mi po tym niezwykłym spotkaniu.

Dziękuje za nie Wszystkim i życzę Wam więcej takich cudownych doznań jak to, które dało mi wiele do myślenia, które otworzyło mi oczy na cos nowego i na siebie samą. Na maja wiarę- bez względu jaką która swoimi wartościami popycha mnie do kroczenia drogą. Dla niektórych cel ten jest Bogiem, lecz dla Wszystkich jest przede wszystkim najważniejszym ?
Szukajcie swojej drogi !

Ewa Dobrowolska
309 Warszawska Drużyna Wędrownicza „Horyzont”

MORS 2005

Dobiegło końca nasze trzydniowe spotkanie. Bardzo się cieszę, że w Starej Wsi spotkali się przedstawiciele różnych otwockich i józefowskich drużyn. A były to patrole:

5 Drużyny Harcerzy Starszych
5 Józefowskiej Drużyny Wędrowniczej
7 Drużyny Harcerzy Starszych
33 Drużyny Harcerskiej i 33 Drużyny Wędrowniczej
77 Drużyny Harcerzy Starszych
123 Drużyny Harcerskiej

Nasze zmagania zaczęliśmy na józefowskim basenie. Tam trzy konkurencje na czas zjazd rurą:)), pływanie na 50 metrów i nurkowanie po rzuconą monetę. Tu triumfował Maks z 5DHS a drugi był Maciek ze 123 DH.

Piątkowy wieczór to pięciogodzinna gra z technik harcerskich. Najlepszym zespołem gry okazał się patrol 5DW.

Noc w namiotach i zapach wojskowych materacy przypomniał nam, że Przerwanki tuż, tuż.

Poranek sobotni zaczął się dla MORS-ów o 7.00. O godzinie 8.00 wystartowała gra, której scenariusz oparty był na działaniach dywersyjnych realizowanych w czasie II wojny światowej na terenie rejonu „Fromczyn”. Największą ilość punktów na grze otrzymały ekipy: 5 DW, 7DH, 33 DH+DW.

Wieczór przy wspólnym kominku, który składał się w dużej mierze z elementów przygotowanych przez patrole. Najwyższe noty zdobywają obie piąte – 5DHS i 5DW.

W nocy przyjechał do nas Luc Skywalker i Darth Vader.

Niedzielny poranek to morderczy quiz z wiedzy harcerskiej. Po dwóch godzinach walki wyłoniono zwycięzcę 5 DHS.

Wspólny apel z nagrodami i krąg zakończyły tegorocznego MORS-a. Po podsumowaniu punktacji pierwsze miejsce i nagrody w postaci harcerskich koszulek, latarek-czołówek i dyplomu zdobyła

5 Drużyna Harcerzy Starszych Leśni prowadzona przez Mirka Grodzkiego.

Drugie miejsce (oraz nagrody) podzieliły między siebie:
5 Józefowska Drużyna Wędrownicza prowadzona przez Marka Rudnickiego i połączone 33 Drużyna Harcerska „Lagoon” Karoliny Boguckiej i 33 Otwocka Drużyna Wędrownicza Oli Makowskiej.

Trzecie miejsce przypadło drużynom: 123 Drużynie Harcerskiej dh. Michała Banego, 77 DHS Pawła Majkowskiego i 7 DHS Kingi Duszyńskiej.

Wszystkim serdecznie gratuluję i do zobaczenia za rok!!!

Komendant MORS 2005
Cztery Płomienie

Historia – cz. 5

Gdy już wszystko było ustalone czarodziejka poszła do swojego pokoju wynajętego od gadatliwego karczmarza. Myślami była już pod pierzyną, ale błąkały się jej w głowie o wojowniku dwa pokoje obok.


Jak studiowała księgi o swoim wrogu w szkole magii, czytała że Słudzy Krwi wyróżniają się nieprzeciętną urodą ale nie spodziewała się że, aż tak jak ten wojownik… Zgasiła wszystkie świece i ułożyła się do snu, a nim planując zemstę na Grabarzu. I czując nowe uczucie, które dopiero co rozkwitało w niej niczym kwiat..


Następnej nocy zaczęli oboje się zbierać. Jej nowo poznany towarzysz nic nie mówił. Zobaczyła jak ściągnął wodze swojego rumaka i go poklepał po umięśnionej szyi. Sam koń w nocnym świetle wyglądał jednocześnie groźnie jak i pięknie. Jedyne, co różniło go od reszty koni to było to że posiadał dziwnie inteligentne oczy. Sierść jego błyszczała w świetle księżyca dodając mu tym większego uroku.


Jeszcze raz spojrzała w kierunku swojego ochroniarza i usiadła na swoim białym rumaku. Po chwili na swoim usiadł też wojownik. Obejrzał się na nią w tym samym czasie koń zawrócił w jej kierunku. Przemknęło jej przez głowę, że działali jakby znali swoje myśli. Sługa Krwi patrzył na nią swoimi dwu kolorowymi oczami a ona czuła że się czerwieni. Ale miała nadzieję, że tak nie jest.


– Moja trasa przebiegała przez Trakt Wschodni, bo jak słyszałam w ostatnim mieście istota podobna mi przemierzyła go z wielkim wojskiem. Jeśli masz jakieś nowe informacje mów bo ja nie zmienię swojej trasy?
– Nic nie słyszałam, po za tym co już powiedziałeś. Zdaje się na ciebie.
– A więc dobrze, Pani- odwrócili się i zaczęli jechać kłusem po drodze. Za nim od razu ruszyła ona. Dogoniła na swoim koniu i zrównała się z nim.


Jechali cały czas w milczeniu. Co trochę ją denerwowało, bo pozwalało myślom swobodnie dryfować wokół tego co się ostatnio stało. Musiała zacząć o czymś rozmawiać, bo jeżeli to dłużej potrwa to się będzie nad sobą rozczulać.

– Czy zatrzymujesz się gdzieś na dzień na Trakcie?

Wojownik nadal jechał w milczeniu. Nawet się do niej nie odwrócił, ani na nią nie spojrzał. Wyglądał jakby myślami był gdzieś daleko stąd. Podjechała bliżej niego i lekko dotknęła ramienia. Drgnął i spojrzał na nią tak, że zimny dreszcz przeszedł jej ciało. Od kręgosłupa w górę. Tylko się uśmiechnęła żeby ukryć strach.

– Na Trakcie zahaczymy o jedno duże miasto, Bretonię. Muszę się najeść. Więc nie będziemy się zatrzymywać.

– Dlaczego go tak nienawidzisz? – wyrwało jej się. Ale tego już nie mogła powstrzymać. Spojrzał na nią swymi dwu kolorowymi oczami i rzucił ciętą odpowiedź.

– Przez niego straciłem dobytek i rodzinę. Nie chce do tego wracać!

– Przepraszam. Nie chciałam – spojrzał na nią ostatni raz i przyspieszył swojego konia. Zaraz za nim pogalopowała ona. Jechali aż do świtu, gdy dojechali do Bretonii. Miasta białych wież i dziwnego współżycia między tutejszymi kobietami ,a mężczyznami. Była tu też zniesławiona szkoła czarnej magii. Prowadzona przez kontrowersyjnego arcymaga Sarlaka, który brał udział w życiu towarzyskim miasta i nawet posiadał własny dom publiczny. Mówią nawet że nie jeden. Noc i wąskie uliczki tego miasta gdzie niegdzie odpychały swoim smrodem z nieczystych uliczek.
Zauważyła, że Sługa Krwi czujnie się rozgląda na boki, po chwili podjechał do rozbudowanej trzypiętrowej gospody nie tracąc czujności. Wszedł jak gdyby nigdy nic podszedł do gospodarza. Coś powiedział, tamten z przestrachem pokiwał głową dał klucz i pokazał na schody. Później gdzieś się ulotnił. Jej nowy znajomy podszedł do niej i powiedział:
– Chodź na górę, ktoś nas śledził od poprzedniej wsi…


C.D.N.
Wiktor Gdowski

Przetrwać ciche dni

Wierzyć w czyjeś słowa, brać jego krytykę pod uwagę, wzorować się na kimś i kierować się jego śladem, ufać mu, naśladować, doceniać, nawet iść za kimś w ogień wierząc, że to jedyna słuszna droga. Czy to jest autorytet?


O definicjach i typach autorytetów będzie innym razem, w innym artykule i innym dziale. Ten jest przeznaczony na moje marudzenie i niech tak zostanie. Na początku autorytet to coś innego. Dla dziecka słowo rodziców jest święte, słowa wszystkich dorosłych prawdziwe i słuszne. Dla dziecka nie podlegają dyskusji ani refleksji – skoro tak mówią dorośli, to pewnie tak jest. Rodzice, dziadkowie, ciocia, potem nauczyciele i w końcu drużynowi. Życia uczymy się przez przykład. Lepszy lub gorszy.
Naśladujemy innych ludzi. Do pewnego momentu wierzymy we wszystko, co nam mówią starsi. Rodzice, nauczyciele, drużynowi są autorytetami z założenia – są starsi, więc mądrzejsi, silniejsi , bardziej doświadczeni. A potem przychodzi taki wiek, że….


Gdy człowiek ma 14 lat
Gdy człowiek ma 14 lat zaczyna kreować swoje zdanie. Zauważa, że może mieć swoje własne, prywatne zdanie i może je wygłaszać. Cały otaczający go świat ocenia od nowa. Bez tego, co miał do tej pory: bez fasady sztucznie postawionych autorytetów. Jego oceny bywają błędne, stronnicze, ale własne.
Płynące z głębi 14 letnich doświadczeń. Weryfikuje wszystkie autorytety, które kiedyś miał. Ocenia ludzi, których słuchał i wierzył. Wszystko zupełnie od nowa. To trudne, przekonać się, że rodzice mają wady. Drużynowy nie jest idealny, a nawet nie jest idealnym harcerzem a nauczycielce nie układa się życie rodzinne. Na każdego wówczas patrzy z góry – czuje się zdobywcą ważnej informacji o tym człowieku. Informacji, która dla innych jest oczywista, dla niego świeżo odkryta. Słabość. Świat staje się szary, a do tej pory był taki kontrastowy. Trudno w nim o jasne wskazówki. Trudno też o zaufanie do tych bogów, których właśnie zrzuciło się z piedestałów. Każdy z autorytetów spada. Nastolatek ścina głowy jedna po drugiej. Rodzice, nauczyciele, na końcu drużynowy. Ten, który był coś wart przechodzi weryfikację pozytywnie i wraca na swoje stare, ale nowe miejsce. Ten, który był tam tylko postawiony z urzędu spada bezpowrotnie.


Ciche dni
To trudny czas dla harcerza. Trudny w kontaktach z nim. Już nie jest tak bardzo zapalony do pracy, już nie jest dyspozycyjny i w każdym calu oddany drużynie. Drużynowy przestaje być jego bogiem. Trzeba bardzo uważać w tych dniach, miesiącach. To przechodzi. Jeżeli jako drużynowy byłeś coś wart, wrócisz na swoje miejsce. A jeżeli nie, to może pomyśl, czemu nie wracasz? Może co innego mówisz, a inaczej postępujesz?
Może jesteś niesprawiedliwy, niekonsekwentny, nieautentyczny. Te cechy najbardziej rażą młodych ludzi. Być uczciwym, nieobłudnym, konsekwentnym i prawdziwym – cokolwiek robisz, nawet jeżeli robisz źle. Ważna jest także umiejętność przyznania się do błędu. Przetrwanie cichych dni wymaga wielkiej elastyczności w kontaktach z nim.


Potem już wszystko będzie inaczej. Już nie będziesz bogiem. Będziesz normalnym człowiekiem i im bardziej prawdziwym, uczciwym, realnym tym lepszym. Bo na takim człowieku nastolatek może pewnie się oprzeć – gdy wie, czego może się po tobie spodziewać, wie, że niczego nie ukrywasz.
AMN

Promocja „Przecieku”: 3 za 2!

– Czym różni się wydanie papierowe gazety od wydania internetowego?
– Papierowym łatwiej zabić komara!


Wydanie internetowe gazety ma oczywiście swoje zalety, ale nie ma to jak wersja papierowa. Żeby Was zachęcić do sprawdzenia prawdziwości tego twierdzenia proponujemy promocyjną sprzedaż 3 najnowszych numerów „Przecieku” za cenę 2 numerów. Plus koszty wysyłki.
Razem wynosi to (3 + 3 + 1,8 = 7,8).

Pieniądze należy wpłacić na konto bankowe Hufca Otwock:
29 12402119 1111 0000 2719 4830, Bank PEKAO SA Oddział w Otwocku
(koniecznie podając w tytule dane adresowe do wysyłki gazety)

Po wpłaceniu pieniędzy proszę wysłać maila na adres: mirek.grodzki@zhp.otwock.com.pl

PROMOCJA WAŻNA DO ODWOŁANIA!

Historia – cz. 4

Nie podobało mu się to. Nie dość, że nie znał tej czarodziejki, to jeszcze miał z nią jechać Bóg wie gdzie. Co do wroga, chyba się domyślał kto nim jest. Ale tak czy siak nie ufał jej. Widać znów nie zadecyduje o swoim losie.

-No więc? Zgadzasz się? Jej delikatny głos niczym melodia rozniósł się po pokoju. Powoli podszedł do niej. Chyba przestraszona odsunęła się pod ścianę. Jednak on podszedł do niej powoli. Zbliżył do niej rękę i dłonią z buławą uniósł broń czarodziejki. Ta szybko wzięła broń i schowała w magicznej próżni, jakby ją składając.
– Zgadzam się jednak. Mam jeden warunek – myśl przyszła nagle jak błyskawica. Nie chciał jej, ale nie mógł się już wycofać. Zauważył w jej oczach błysk, którego nie mógł sprecyzować. Patrzył się jej w oczy szukając w nich oznak strachu lub jakiegoś innego uczucia. Ale nic nie dostrzegł. Pierwszy raz od wielu lat w końcu zobaczył, że ktoś może się go nie bać. Nagle jednak nić porozumienia została zerwana. Opuściła głowę by się zastanowić. Tylko czasami jej błękitne oczy błyszczały zza niesfornych kosmyków, które opadały jej na czoło.
– Jaki?
– Na koniec twojego zadania, dasz wypić mi twoją krew.

Kiedy usłyszała jego warunek naprawdę się przestraszyła. Tu właśnie w tej tawernie naprawdę zaczęła się bać. Doszukiwała się w tym podstępu. Wielokrotnie słyszała o tym, jacy są ludzie podobni temu, który stał przy niej. Teraz w pełnym zakresie czuła jak straszny może być chłód, gdy rozmawia i przebywa z tymi istotami.

Patrzyła w jego dwukolorowe oczy. Jedno – białe – patrzyło na nią łagodnie, prawie z uczuciem. Drugie – ciemne- pochłaniało ją bez reszty. Kusiło i próbowało zaprosić. Z trudem oderwała od jego wzroku swoje oczy. Jego długie czarne włosy świeciły od migotliwego światła księżyca. Były proste aż za ramiona i wydawały się ruchliwe w tym świetle, jakie padało zza okna. A raczej z tego, co z okna zostało. Gdy tak oceniała nieznajomego odniosła wrażenie, że czyta jej w myślach. Ale na szczęście bronił ja amulet ojca, który jaśniał w obecności Istot Cienia. Zauważyła, że Wojownik – jej przyszły ochroniarz – był dość dobrze zbudowany. Szerokie ramiona dawały niegdyś uczucie bezpieczeństwa, silne i jednocześnie delikatne dłonie dawały ukojenie.

Nagle spuściła głowę i skarciła się, że nie powinna była tak myśleć. Westchnęła i odgarnęła kosmyki, które opadły jej na czoło. Szukając w głowie odpowiedzi. Podniosła znów powoli spojrzenie na wojownika.
– Zgadzam się, ale mam pytanie. Czuje tu podstęp, czyżbyś chciał mnie wykorzystać później do swoich celów?
– Nie. Nie kryje nic w zanadrzu. Po prostu przerwałaś mi dzisiaj ucztę, bo zamiast dziewki, którą mieli mi przysłać przyszłaś ty! Więc w zamian chce napić się twojej krwi.
– No ładnie! Rozwiałeś moje wątpliwości. Żebyś nie marnował słów ja zaraz rozwieje twoje. Teraz już pewnie usiadła i nie spuszczała wzroku z Istoty Cienia. Chciała mieć pewność, że jej wszystkie słowa dotrą do słuchacza. Jeszcze raz odgarnęła opadające niesfornie włosy i zaczęła opowiadać historię o niej i jej dziadku.
– Kiedy miałam siedemnaście wiosen do mojego miasta przyjechała dziwna postać zwana przez nas Grabarzem. Na początku nikt do niej się nie zbliżał. Ale z czasem zaczął zdobywać poparcie w naszym mieście niewiadomo jak… I został prawą ręka mojego dziadka. Już wtedy burmistrza. Wtedy zaczęłam go nienawidzić. Pałałam taka nienawiścią, że odmówiłam, gdy miałam wyjść za proponowanego małżonka. Uciekłam do lasu i przyłączyłam się do amazonek. W tym czasie w moim mieście Grabarz wszczął kłótnie między wielkimi rodzinami. Aż do tego by się wybiły. Już wtedy odsuwał mojego dziadka od władzy. Po zdobyciu doświadczenia w zorganizowanej bandzie zbójeckiej amazonek. Postanowiłam iść do szkoły magii, bo w między czasie dowiedziałam się, że w mieście były zamieszki, a nawet plotkowano o rzezi wojska Grabarza. Podobno już wtedy krążyły plotki o zamordowaniu mojego dziadka. Gdy zakończyłam szkolenie w szkole magii, postanowiłam się zemścić na Grabarzu. Ale gdy dojechałam całe miasto było zniszczone, co dziwne nie było żadnych ciał nawet mojego dziadka.. Wtedy poprzysięgłam sobie odnaleźć i zabić Grabarza.

W pokoju zaległa cisza, poczuła jak spadł jej ciężar z serca. Patrzyła nadal w jego oczy szukając w nich błysku zrozumienia. Ale jej myśli błądziły wokół innych kierunków rozmowy. Nie mogła oderwać oczu od ciała słuchacza. Przez jej głowę przelatywały setki myśli, tak, że kręciło się jej w głowie o tym, co mogliby robić.. Ale bała się tego. Tych myśli tak, że serce jej biło szybciej. Tylko umysł podpowiadał jej, by się opanowała się i zapomniała jak najszybciej. Znów spuściła wzrok i nerwowo zaczęła przebierać palcami by zająć czymś myśli.
– Dlaczego chcesz bym ja był twoim ochroniarzem?
Spojrzała na niego i już pewna swego. Odpowiedziała bez wahania.
-Bo Grabarz i twój wróg to jedna osoba! Wiem, bo to sprawdziłam. Zresztą przyda mi się ochroniarz znający naturę i możliwości naszego wroga.
C.D.N.
Wiktor Gdowski

Tam, gdzie kończy się baśń

Co sprawia, że literatura fantasy jest tak popularna? Aby móc odpowiedzieć na to pytanie, muszę najpierw wyjaśnić, czym jest fantasy, kiedy powstała i co sprawia, że jest ona tak odmienna i niezwykła.

Otóż, fantasy jest, obok science-fiction i fantastyki grozy, kolejną odmianą literatury fantastycznej. Trudno jednoznacznie określić, kiedy dokładnie powstała. Według Andrzeja Sapkowskiego, podgatunek ten zapoczątkował niejaki Winsor McCay, około roku 1905. Zaczął on drukować do tak zwanych pulp-magazines swój komiks pod tytułem „Biały Nil”, którego akcja rozgrywała się w dziwnej krainie Neverland zwanej przez autora Slumbrlandem. Dwadzieścia pięć lat później Robert Howard kreuje postać bohatera osiłka Conana z Cimerii. W 1950 roku Clive Samples Lewis wydaje „Opowieści z Narni”, jednak dopiero sześćdziesięciodwuletni John Ronald Ruel Tolkien, angielski filolog-germanista, podbija świat w 1954 roku „Władcą pierścieni”. Z powodu tak wielkiej popularności „Władcy pierścieni”, angielski profesor uważany jest często za twórcę i prekursora fantasy.

Wiele łączy ten gatunek z baśnią. Czerpie z niej liczne motywy, wątki oraz typy postaci. Odwołuje się również do tradycji wczesnośredniowiecznych legend, mitów i sag germańskich, celtyckich bądź nordyckich. Ale podobny zestaw elementów wykorzystuje w odmienny sposób. Przestrzeń, w której osadzone są zdarzenia nie jest tak wyraźnie zredukowana do konwencjonalnego tła. Podstawową cechą odróżniającą fantasy od baśni jest związek z realnym tu i teraz. Świat kreowany przez fantasy jest na ogół w całości pozbawiony tych związków. Dysponuje własną historią i jest samowystarczalny; tworzy pewną swoistą całość i jest całkowicie niezależny, a jedyne zasady, jakim podlega, to zasady fantazji. Natomiast w baśni przestrzeń ma zawsze jakiś bezpośredni związek z realnością, jest zawsze otwarta na rzeczywistość.

Brak jednoznacznych zasad, czy ograniczeń w kreowaniu świata przedstawionego otwiera w utworach fantasy różnorodne możliwości, następują szokujące zestawienia i swobodna gra wyobraźni. Czary i nauka, empiria obok magii stają się pułapką ułatwień, które często prowadzą do myślowej i literacko-artystycznej tandety. Jednak w poetyce utworów fantasy jest coś atrakcyjnego dla odbiorcy, coś, co przyczyniło się do ogromnej popularności tej literatury. Cóż to takiego? Otóż w sposobie opowiadania oraz konstrukcji świata, czytelnik może odnaleźć odbicie własnej świadomości, która jest produktem współczesnej literatury masowej. Fantasy oferuje świat, który ma zabawić, świat łatwy w odbiorze, nie zmuszający nas do myślenia, jeśli tego nie chcemy. Świat sprowadzony do prostych odpowiedników realności, co niejednokrotnie zbliża fantasy do kiczu literackiego i czemu zawdzięcza ona znaczną część swej popularności.

Literaturę fantasy można rozpatrywać na różnych płaszczyznach, pod różnymi względami, różnie klasyfikować i postrzegać. Skorzystam z tej możliwości i na początek podzielę fantasy na dwa typy. Pierwszy typ, to opowieści o bezmyślnych osiłkach, wymachujących mieczami i ratujących roznegliżowane kobiety. Tego typu powieści nie brakuje. Nie brakuje tandety powielającej schemat i nie wnoszącej nic nowego, ani nic wartościowego. Ten typ nazwę fantasy jarmarczną, pisaną dla pieniędzy. Nie jest ona godna większej uwagi, jeśli szukamy czegoś ambitniejszego. Dlatego zajmę się drugim typem, który pozwolę sobie nazwać fantasy ambitną. Według mnie ten typ zapoczątkował Tolkien, a kontynuują między innymi: Andrzej Sapkowski, Ursula LeGuin, Tracy Hickman oraz Margaret Weis. Natomiast William King jest pisarzem z pogranicza obu tych typów.
Mogłabym spróbować rozpatrywać fantasy na płaszczyźnie literackiej i zapytać: „Jakie zabiegi literacko-artystyczne oraz stylistyczne wpłynęły na niezwykłość, a zarazem popularność tej odmiany literatury?” Jednak wolę sięgnąć głębiej i pytam: „Czy literatura fantasy to obraz współczesnego społeczeństwa, czy współczesne chansons de geste?”

Wiele cech fantasy przemawia za tym, że ten stosunkowo nowy gatunek, zwany również niekiedy baśnią dla dorosłych, jest współczesną formą średniowiecznej pieśni o czynach. Współczesną, bo dość odmienną od klasycznego schematu. Mimo iż przestrzeń, w której osadzeni są bohaterowie i wydarzenia, bardzo przypomina średniowiecze, to jednak popełnimy błąd mówiąc, że akcja na przykład „Wiedźmina”, osadzona jest w czasach średniowiecza. Świat ten jest odmienny nie tylko ze względu na występujące w nim mityczne i baśniowe stwory oraz inne niż człowiek rasy inteligentne. Rzeczywistość powieści fantasy umieszczona jest w czasach po za historią człowieka, a więc niemożliwych do określenia. Jest to świat po za światem, Kraina Nigdy-nigdy.

Ale w fantasy nie tylko świat jest inny. Inni są również bohaterowie. Bohaterowie kreowani w chansons de geste, to rycerze bez skazy walczący i umierający za wiarę, ojczyznę, czy dla innego szczytnego celu. Są oni idealni. Postacie przedstawiane w powieściach fantasy są bliższe nam, zwykłym ludziom. Geralt z Rivii, Felix Jager, Frodo Baggins, czy Sam Gamgee, mają swoje przyziemne troski i namiętności. Nie są wolni od wątpliwości i rozterek, a niektórzy z nich nawet nie są odważni, czy bohaterscy i najchętniej nie wychodziliby po za miejsce, w którym żyją, gdyby los ich do tego nie pchnął. Nie są idealni. Są ludzcy i dlatego tak nam bliscy.

Utwory fantasy rzadko kiedy odwołują się do wydarzeń politycznych. Skupiają się raczej na warstwie duchowej. Najczęstszym motywem w powieściach fantasy jest lęk o to, co przyniesie przyszłość. Bohaterowie walczą o to, by ta przyszłość była jak najlepsza. By na świecie zapanował ład i spokój. Chcą wygnać zło, by nareszcie móc spać spokojnie. Jednak wciąż nie są pewni co przyszłość tak naprawdę przyniesie. Jaka ona będzie i czy jej dożyją. Są to również rozterki właściwe współczesnemu człowiekowi.

Fantasy jest niewątpliwie kluczem do innego świata. Świata fantazji, w którym możemy się zanurzyć, by na chwilę zapomnieć o tym co nas trapi. A po za tym? A po za tym jest literaturą dla każdego. Dzięki swojej różnorodności tematów, motywów i ujęć każdy może znaleźć tu coś dla siebie. Coś, co go zafascynuje, bądź zainspiruje, albo po prostu zainteresuje. Fantasy jest chyba najwszechstronniejszym z gatunków, jakie znam i dlatego moim zdaniem jest tak popularna.

Tekst jest skrótem pracy maturalnej Kariny Zielińskiej.

Tłumaczka w ONZ

Słyszę: “thriller”. Pierwsze skojarzenie: „Siedem”. Psychopata, morderstwa i trochę (czyli tyle, żebym się potem w nocy nie bała iść do toalety) strachu. A ponieważ bać się nie za bardzo lubię, to wcale nie byłam pewna, czy mam chęć oglądać „Tłumaczkę”.

Nic ciekawszego jednak nie wpadło mi w oko (chociaż wahałam się, czy nie wybrać może „Zebry z klasą”) i film zobaczyłam. A co!
Jak już wspominałam, miał być thriller. Ale gdzie miałam dygotać (z ang. thrill) ze strachu nie wiem. Może nie zauważyłam? Się zdarza… Nie wspominając już o tym, że żadnych bliżej określonych emocji „Tłumaczka” we mnie nie wzbudziła. Ot, obejrzałam, chwilę chyba podumałam nad biedą w Afryce i całość jakoś sama wyleciała mi z głowy. A wszystko, jak mi się wydaje, z powodu Nicole Kidman, odtwórczyni głównej roli, która cały czas miała taką samą minę. I strasznie mi się nie podobała.

A skoro już o tej aktorce wspomniałam, to warto może byłoby napisać, że grana przez nią bohaterka – Silvia Broome – nie jest chyba zbyt zrównoważona psychicznie. Utrzymuje w każdym razie, że słyszała, jak ktoś planował zamach na jednego z afrykańskich przywódców (nie dowiedziałam się w końcu czy mówiła prawdę, czy był to tylko wymysł tej mniej zdrowej części jej wyobraźni). Sprawą przewidywanego morderstwa interesuje się Secret Service nakłaniając do wkroczenia do akcji Tobina Kellera (Sean Penn) i jego partnerkę. I to na tyle, jeśli chodzi o te zrozumiałe elementy. Reszta to zagmatwane historie rodzinne dwójki głównych bohaterów, które po kawałeczku poznajemy. A i tak pod koniec nie wszystko jest jasne.

Jest jednak coś, co przykuło moją uwagę jak mało który film. Muzyka! Wydaje mi się nawet, że przez cały czas był to jeden i ten sam utwór, ale w każdym razie zauważyłam jego obecność i stwierdziłam, że pasuje. Jak ulał.

Co jeszcze? Cały obraz można uznać za mocno antywojenny. Demonstracje przeciw zabijaniu niewinnych, mordercy mordujący morderców… A wszystko na tle problemów politycznych Afryki, walki o władzę w imię dobra i zmianie zamiarów zaraz po jej uzyskaniu. Pięknie, pięknie, ale dlaczego wszystko w tak mało ciekawej kryminalnej otoczce? A te pełne mądrości zdania o miłości do bliźniego i przebaczaniu, dzięki którym ludzie przestają mierzyć z pistoletu do swoich ofiar! Wzruszające, ale mało, kurcze, realne. Ja dziękuję, ale nie uwierzyłam
Może wybrałam zły czas na ambitne kino. Może ja na ten temat jestem po prostu za młoda. A może film wcale nie jest na tyle dobry, na ile wskazywałaby reżyseria i obsada. Chociaż jeśli chodzi o to drugie, to Kidman bym zmieniła. Nie mówię, że cała produkcja jest zła, ale nie o tym myślałam, kiedy wyboru filmu dokonywałam :-). Bo po słowie „thriller” oczekiwałam chyba niezbyt wymagającej myślenia rozrywki, a nie dość, że jej nie znalazłam, to jeszcze nieźle się wynudziłam.

Ale tłumaczką w ONZ chyba nie zostanę, bo to rzeczywiście trochę stresujący zawód musi być.
A wspominałam już, że przestałam lubić Nicole Kidman?

Ogółem: jestem na NIE.
Ola Bieńko
5 DHS “LEŚNI”

Harpagan 29

Piątek rano, wreszcie wyruszamy. Po wczorajszych dość gorączkowych przygotowaniach, wymianie dętek, myciu i smarowaniu roweru, kompletowaniu rzeczy, dziś od rana jestem nad wyraz spokojny i pełen entuzjazmu. Oczywiście, co już stanie się regułą, dużo przed czasem. Czekam na resztę ciesząc się wstającym dniem. Nadjeżdża Jacq i Popeye, obładowani sakwami, ja z plecaczkiem, dlatego mam prowadzić grupę biorę ten żart chyba zbyt dosłownie. Behem się spóźnia ale w końcu jest. Robimy sobie zdjęcie.

Zaczynamy podróż od konsumpcji i tu pierwsza przykra niespodzianka.Popeyowi wywaliło piwo (bezalkoholowe ;] )w sakwie, wszystko mokre! Półgodzinne oczekiwanie na pociąg w Wwie wykorzystujemy na suszenie. Dzielnie odpieraliśmy ataki tych którzy starali się sforsować drzwi wejściowe do wagonu, a łazienkę Popeye zaanektował na…suszarnię. Lębork witamy z ulga bo…już chcemy jechać. Zamknięte przestrzenie nie dla nas! Wiatr we włosach (niektórzy smar) to to, co kochamy! Z dworca ruszamy ostro. Zaraz też łapiemy okazję, a raczej Behem z Jacqiem w lot chwytają szansę i wskakują na koło…traktorowi. Jedzie dobrą 30! Załapuje się, ale przezornie trzymam się dwa metry z tyłu, wciąż rozmyślając, co będzie gdy ten traktor…nie będzie miał świateł stopu. Popeye zaspał, i nie jest w stanie nas dogonić. Grzejemy tak dobre parę kilometrów. Niestety traktor skręca. Szkoda, to była jazda! Mozolnie pokonujemy dystans w różnym tempie. Docieramy do Sierakowic w niezłym stanie, choć nie obyło się bez paru przystanków. Wypatrujemy kwatery załatwionej przez Behema. Po drodze jakieś delikatnie mówiąc zapyziałe kurniki! Nie jest dobrze. Wjeżdżamy w naszą ulice, oczami wyobraźni moszcząc miejsce do spania między kurami i…zatrzymujemy się przed najbardziej okazałą willą na tej ulicy, w dodatku tuż przy starcie!! Przyjmujemy przeprosiny, że na górze jeszcze nie działa łazienka i musimy korzystać z dolnej. 15m2 w glazurze z wielkimi lustrami i białymi dywanami po prostu rzuca nas na kolana. Odtąd po domu będziemy chodzić wyłącznie w skarpetkach. Jeszcze tylko spóźniona kolacja, wizyta w bazie, gdzie odbieramy numery startowe, mocujemy je do rowerów, sprawdzamy sprzęt i spać, pobudka o 5 rano!
Wstaję oczywiście przed czasem i jako pierwszy osiągam pełną gotowość korzystając z chwili czasu wystawiam chłopakom rowery. Jest chłodno, niestety zapowiada się deszcz.

Na starcie jesteśmy ciut późno, odbieramy mapy dokonujemy ostatnich poprawek i nabieramy optymizmu Jest we mnie radość o poranku i..pogoda ducha a także ten lekki dreszcz podniecenia i…niepokoju związany z zawodami. Uwielbiam to uczucie! Jeszcze tylko ostatnie zdjęcie przed startem i skupiamy się na omówieniu trasy. We trzech, Jacq, Popeye i Leoheart, bo Behem jedzie ze swoja ekipa z Łodzi. To nasz pierwszy Harpagan, więc przyjmujemy taktykę rozpoznawczą, i tak nie damy rady zrobić Harpa więc wybieramy PK po prawej stronie Sierakowic Wydaje się, że nas stać na zaliczenie 10-12PK. Mamy zamiar jechać w tempie turystyczno-sportowym, tj dużo zdjęć, dużo radości z obcowania z przyrodą i trochę walki. W trakcie jazdy te priorytety się zmieniają i okazuje się też, że każdy z nas ma do nich nieco inne podejście. Trzy różne osobowości: Jacq – trenujący do Transcarpatii, pierwszy na zjazdach i podjazdach, ostro finiszujący, najmocniejszy z nas, w założeniu miał zdobyć każą górę i.. zdobył! Popeye – to głos rozsądku: wpatrzony w swój zupełnie odjechany mapnik żelazna ręką trzymał kurs i wiódł nas pewnie do celu. Na swoim crossie ze sztywna ramą miał szczególnie trudno, ale szedł do przodu jak taran bez słowa skargi, dopiero na mecie zdradził, ze nadgarstki mu prawie padły! Leoheart- jeździec bez głowy, wyrywający się do przodu, albo wlokący się w tyle, głuchy na wszelkie wołania, ale śmiem twierdzić – motor napędowy zespołu, ponaglający do walki, skracający przerwy. W sumie niezła paczka, od startu do mety razem, bez zgrzytów, obrażania się, z troska o członków zespołu, z uśmiechem i humorem mimo przeciwności.

Teraz o trasie, z konieczności wybiórczo.
Jako pierwszy zdobywamy 3PK póki co łatwo. Niestety od początku mży deszcz, później przejdzie w regularna ulewę, która złapie nas na asfalcie. Trochę zdjęć i krótki film o…bocianach. Dalej 13,oczywiście niepomny przestróg z Behemiady żeby się rozglądać, przejeżdżam zakręt na nią, na szczęście Popeye czuwa. Dalej jedziemy na 5PK – odnajdujemy go bez trudu, szkoda tylko że gościu, który nam robi zdjęcie nie uwiecznił Diabelskiego Kamienia o który aż się prosiło!
Potem do PK18. Przecinamy Kobylasz, trochę błądzimy, bo wybieramy drogę przez las zamiast sugerowanej nam przez pewnego starszego autochtona drogi szutrowej i po raz pierwszy mokniemy. Musimy się zatrzymać, żeby nieco się oporządzić. Konieczna jest częściowa regeneracja, smarujemy się maściami rozgrzewającymi, łyk herbaty, batony, gorączkowe przeszukiwanie plecaka w poszukiwaniu ochraniaczy, niestety zostały na kwaterze, kanapek- zostały tamże, na szczęście mam batony i rękawice z długimi palcami typ downhill. Kiedy to oznajmiam, Jacq i Popeye o mało się padają ze śmiechu i już do końca jestem źródłem kpin, przy każdym zjeździe (nawet na schodach W-wy wsch) krzyczą dawaj Leo! przecież masz rękawice do zjazdu. Ha ha ha bardzo śmieszne, ale to mnie jest ciepło w palce a nie im, poza tym jako jedyny mam…zapasowe skarpetki czym budzę niepohamowaną zazdrość. Jeszcze tylko łapie fotkę Jacqa myjącego się w kałuży i możemy jechać dalej.

Jacq prowadzi tak ostro, że płoszy całe stado saren z pola przy drodze. Przecinają nam drogę przed samym nosem. Pokładamy się ze śmiechu, bo Popeye który jechał z tyłu jak zwykle z nosem w mapie krzyczy: o q…ale wielkie zające! Spotkamy je jeszcze raz tuż przed PK18, ale już w znaczenie większej odległości. Na PK 18 budzimy ze snu dwie dyżurujące dziewczyny, które wygrzebują się na nasz widok ze śpiworów i chłopaki nie wiedzą, czy mówię serio czy żartuje, że…chętnie zostanę na tym punkcie. Opieramy się jednak pokusie i jedziemy dalej. Docieramy do Kolonii tym łatwiej ze kierunkowskaz od wjazdu do miejscowości dzieli…może 50 m. Dziwne to zjawisko, nie ostatnie zresztą, bo jamnik na łańcuchu jest niepowtarzalny.. Mam i ja swoje źródło kpin bo widok Jacqa przenoszącego rower przez zasadzkę z krowich placków jest porażający, martwił się o opony.

W szybkim tempie zbliżamy się do naszej Golgoty czyli PK 11 Jak to się stało, że kompletnie pobłądziliśmy tego nie wiem. Obrywa się za to Popeyowi, bo ja przelatuje przez jakieś podwórko bezboleśnie, Jacq budzi już większe zainteresowanie, a na biednego Popeya czeka babcia z kijem. Chcąc uniknąć konfrontacji postawiamy nie wracać choć wiemy już, że błądzimy. Czyli do przodu tzn pod górę robi się extremalnie, 200m stromym wąwozem w górę! Przejechałem już ponad 70 km, a na tym krótkim odcinku dopiero poczułem jak bolą nogi. Pnę się w górę i w duchu chichoczę ale odlot!! Chce mi się śmiać, bo kto nie ma w głowie ten ma w nogach, w każdym razie powinien! Potem jakoś odnajdujemy drogę, i osiągamy PK. Obsługa punktu, dwóch gości pożycza od nas papierosa bo…znaleźli się tutaj po raz pierwszy i są bez…namiotu, śpiworów i sprzętu to jest dopiero hardcore,12 h w lesie, dobrze że mieli zapałki i udało im się rozpalić ognisko! Zjeżdżamy już bez przeszkód i kierujemy się do PK 15. Zaliczamy wyczerpujący podjazd asfaltem po to, żeby odbyć imponujący i zatykający dech w piersiach zjazd nad jeziorem w stronę zamku. Gdy do niego docieramy stajemy zdumieni wielkością rozpoczętej i porzuconej budowy zamczyska. Ależ trzeba mieć wyobraźnie a może zły gust? megalomanie? żeby podjąć się takiego wyzwania. Ot kolejne dziwne zjawisko na trasie.
PK 15 bez kłopotu. Dalej decydujemy się na wariant leśny i…to chyba najładniejszy fragment trasy. Piękny las, drogą ostro w dół, piękne widoki, tak piękne że Popeye o mały włos nie kończy zjazdu w..jeziorze. Cudem zatrzymuje się w krzakach na brzegu. Przesmykiem między jeziorami docieramy do Chmielna. Tu dłuższy postój w centrum. Te wszystkie przygody zabrały nam sporo czasu, zaczyna go nam brakować. Z żalem odpuszczamy PK19, musielibyśmy wracać, szkoda bo jest wysoko punktowany i jak się okaże, mógłby nas przenieść dużo wyżej w klasyfikacji, a był w naszym zasięgu. Po odpoczynku ruszam tak ostro, że.. przejeżdżam właściwy zakręt, niestety ciągnę za sobą innych i dopiero interwencja Popeya ratuje nas przed kompletną porażka, jaką byłoby objechanie jednego z dłuższych jezior na Kaszubach! Brawo Popeye! Kolejną atrakcją jest zmiana drogi na brukowaną, a potem płyty. To tutaj Popeye dostaje w kość za to, że jedzie crossem. Przez chwilę wchodził jeszcze w grę wariant z załapaniem PK14 ale czas nam się nieubłaganie kończy, trochę kluczymy w poszukiwaniu PK6 i zaczyna się robić nerwowo. Postanawiamy po drodze do Sierakowic zaliczyć jeszcze PK1 i ruszamy w jego kierunku. W Tuchlinku robimy postój, zastanawiając się jak przedrzeć się przez podwórko z zajadłym kundlem. Popędzam ekipę bo kurczy mi się zapas czasu i…sił. Gdzieś od 85km odczuwam zmęczenie, najbardziej boli mnie kark i łydki. Na szczęście spodziewany ból pleców nie nadszedł, no może trochę na podjazdach. Idę pierwszy w bój z kundlem, niewiele brakowało, żeby mnie chapnął, ale przedarliśmy się!

Zaraz potem gubimy drogę i wpadamy w głębokie błotniste koleiny. Popeye klnie, że tu jedynie można się zabić i…ledwo ratuje życie zaliczając wywrotkę. Niestety jego odjechany mapnik nie przeżył wypadku i będzie musiał ustąpić nowocześniejszej wersji, która Popeye już obiecuje Wpadamy na jakąś łąkę kompletnie się gubiąc. Żadnej drogi w zasięgu wzroku. Jacq się śmieje, jak opętany a nasza sytuacja robi się dramatyczna, ja jestem wściekły, bo nie po to grzałem ponad 100km, żeby spóźnić się na metę za co grozi odebranie punktów. Czas nieubłaganie zbliża się do końca. Złość przechodzi w rozgoryczenie, już mi wszystko jedno, nawet nie obchodzi mnie, gdzie są Sierakowice, nawet nie sięgam do mapy. Jacq rwie do przodu, za nim Popeye, ja za nimi na końcu! Kiedy odnajdujemy PK1 odzyskuję nadzieję, tylko czy wystarczy mi sił? Ale już są Sierakowice, pod ostatnią górę prowadzącą do głównej drogi mam ochotę wejść na piechotę. Wtaczam się resztką sił na asfalt. Jacq daleko w przodzie, widzę przede mną Popeya, macha ręką pokazując kierunek. Zdążę, jednak zdążę!! Teraz już wiem! Popeye łapie się na koło do jakiegoś bikera, ja parę metrów za nimi. Gnamy przez Sierakowice. Meta!! 9 minut przed upływem czasu! Dawno się tak nie cieszyłem! Mam dziką satysfakcję, że jednak się udało zdążyć, ten drobny fakt wynagradza mi całe 118 km! Oddaje kartę startową, witam Behema, czułem że już będzie. Robimy sobie zdjęcie i.. zasłużony prysznic!!
Wieczorem wybieramy się na uroczysta kolację ale miasto już śpi o tej porze i w końcu lądujemy na kwaterze żeby piwem (bezalkoholowym 😉 ) oblać naszą dzielna postawę! Jeszcze tylko ogłoszenie wyników, nikt nie zdobył 20PK, a najlepszy zawodnik zaliczył 18 i losowanie nagród. Jakoś dziwnie mam przeczucie, że tym razem los się do mnie uśmiechnie i…. wygrywam plecak, jako nieliczny z Bikerów, bo większość nagród, jak mi się zdaje, trafia jednak do pieszych. I to już koniec:

Wnioski:
– jestem mocno zmęczony, czuje to dopiero wieczorem, ale nie dotarłem jeszcze do kresu możliwości, na wyprawie z Jacqiem umarłem dosłownie i w przenośni po 56km, nie jedząc i nie pijąc, tutaj nie popełniłem tego błędu!
– jestem jeźdźcem bez głowy i gdyby nie Popeye to zrobiłbym dwa razy więcej km .Choć z drugiej strony wiedziałem, że mogę na nim polegać, sam jechałbym ostrożniej!
– dobrze się nam jechało razem, utrzymaliśmy wspólne tempo i jechaliśmy zespołowo, choć ja trochę brykałem. Pod względem organizacyjnym potrafimy współdziałać bez zarzutu, mimo że znamy się od niedawna i jeździmy ze sobą krótko, słowem był duch w naszym teamie!!
– jeśli chcemy lepiej wypaść pod względem sportowym, musimy znacznie ograniczyć postoje, skrócić ich czas i ilość, chyba że nie będzie innego wyjścia i zabraknie nam sił
– ważny jest dobór sprzętu, slicki sprawdziły się średnio bo jednak było dużo piachu, wybór crossa nie był dobry bo PK były w dość trudno dostępnych miejscach i mało było twardych dróg, sakwy jednak przeszkadzają, w moim wheelerze przydałyby się tarczowe hamulce, bowiem zabrudzone klocki sprawiły, że zjeżdżałem z prędkością ponad 50km/h praktycznie bez hamulców
– pomysł z Behemiadą przed Harpaganem był genialny, bo pojechaliśmy całkowicie psychicznie, fizycznie i organizacyjnie przygotowani na to co nas czeka, nic nas nie zaskoczyło śmiem twierdzić że Behemiada była trudniejsza w sensie orientacji i bardziej wyrafinowana, tyle ze rozgrywana na mniejszym dystansie.
– cieszyłem się każda, ale to każdą chwilą tej wyprawy no może z wyjątkiem tego zwątpienia ale radość z osiągnięcia mety w wyznaczonym czasie była tym większa!
– dzięki Jacq i Popeye za wspólna przygodę, dzieki Behem za optymizm i pogodę ducha, ciekawe swoja droga jak by było gdybyś jechał z nami.
Pozdro, Leoheart