Biwak HGR’ u

“O Boże! Cóż za ludzie w czerwieni?! Jakże oni się wyróżniają z iście szarego tłumu pod tym błękitnym firmamentem życia.”


AKT PIERWSZY.
scena 1.


Zaczynając od początku… Dostaliśmy maila o treści brzmiącej mniej więcej tak: „SYMULACJA! Szukamy ludzi”. Skuszone przez Wielkiego Organizatora, następnego dnia zaszłyśmy do „Jędrusia”, gdzie wszystko mialo swoje miejsce.


scena 2.


Poczekałyśmy sobie wyjątkowo krotką godzinę, zintegrowałyśmy się z jednostką HGR-u i poszliśmy na plac zabaw aby zapoznać się z resztą symulantów.


AKT DRUGI.
scena 1.


Nadejszła wiekopomna chwila charakteryzacji. W ruch poszedł kit, farba popiół, kamienie i szkło.


scena 2.


„Był kiedyś niewybuch (to był okres drugiej wojny światowej), który nie wybuchł, ale teraz wybuchł.
Tymże niewybuchem był, uroczy granat”.


scena 3.


Gdy niewybuch w końcu wybuchł, wszyscy rozsypaliśmy się po terenie i czekaliśmy na ratunek (zdesperowany głos)!


scena 4.


Wbiegli i badali, sprawdzali, ratowali i mówili, że zginiemy! Słowo się rzekło (kobyłka u plota:P) i Kasia umarła. Po niej pozostał tylko fantom i paczka dropsów.


AKT 3.
scena 1.


Zabrali nas do szpitala polowego. Nareszcie byliśmy uratowani (pomijając naszą zmarłą Kasię:] ).
 Podsumowanie:
Ogólnie rzecz biorąc, było bardzo fajnie. Działo się wiele, było ciekawie. Nasi ratownicy nauczyli się zachowania w sytuacjach zarówno ekstremalnych, jaki i „lajtowych”.


Autorzy:
Kejt – zmarła na skutek wstrząsu,
Olcia – uratowana i przewieziona do szpitala polowego z urazem obojczyka, złamaniem otwartym nogi i krwotokiem tętnicy,
Monika – uratowana, przewieziona do szpitala polowego z urazem miednicy, szkłem w policzku i brzuchu, chwilowymi zanikami oddechu.


Ola Zaborowska

Wędrówki Jana Pawła II

“Człowiekowi potrzebne jest to piękno krajobrazu – i dlatego też nic dziwnego, że ciągną tutaj ludzie z różnych stron Polski, a także i spoza Polski. Ciągną latem i zimą. Szukają odpoczynku. Pragną odnaleźć siebie w obcowaniu z przyrodą. Pragną odzyskać siły w zdrowym wysiłku fizycznym, w marszu, w podejściu, we wspinaczce, w zjeździe narciarskim. Ej, łza się w oku kręci…”

Tak przywitał Tatry Jan Paweł II, podczas mszy św. w Nowym Targu 8 czerwca 1979 r. Mówił tam o Tatrach, które w ciągu dziesięcioleci wędrówek stały się „Jego górami”. Jako papież bywał częstym gościem w Alpach. Ale najbliższe sercu papieża pozostały Tatry. Wędrował po górach jako turysta i narciarz. Rzadko sam, najczęściej w grupce przyjaciół lub z młodzieżą, która nazywała go „Wujkiem”, żeby nie wywoływać dezaprobaty obcych, na widok księdza z plecakiem i bez sutanny. Od początku lat 50. i 60. w górach pojawiał się niemal każdego roku, latem i zimą. Jako papież powracał w polskie góry w 1979, 1983 i 1997, a w 2002 roku oglądał je z pokładu śmigłowca


„Wędrowanie młody Karol miał chyba we krwi. Być może tę skłonność odziedziczył po pradziadku Franciszku Wojtyle i dziadku Macieju. Obaj mieszkali we wsi Czaniec, położonej  w Beskidzie Małym. Otóż zarówno pradziadek, jak i dziadek, byli stałymi przewodnikami kompanii pielgrzymów idących do Kalwarii Zebrzydowskiej, gdzie corocznie, w Wielkim Tygodniu, odbywa się misterium Drogi Krzyżowej” – pisze Stanisław Stolarczyk w książce „Hobby Jana Pawła II”. Pierwsze wycieczki w góry Karol Wojtyła odbywał najczęściej z ojcem, już w latach 30-tych. Przyszły papież jeździł na nartach od najmłodszych lat. Prawdopodobnie już w gimnazjum miał własne „deski”. Równie wcześnie zasmakował także hokeja, po którym na długo pozostał mu ślad nad okiem.


„W Dolinie Chochołowskiej bywał od najmłodszych lat. Później, we wczesnych latach 50. wraz z młodzieżą skupioną przy parafii św. Floriana w Krakowie. Jako biskup i kardynał odwiedził Polanę Chochołowską wielokrotnie. Stąd, często z ks. prof. dr hab. Tadeuszem Styczniem, robił narciarskie wypady na Grzesia i Rakoń” – pisał Stanisław Stolarczyk w czasopiśmie Gościniec.


W roku otrzymania sakry biskupiej Karol Wojtyła oczywiście także był w Tatrach (widzieliśmy to ostatnio na filmie “Karol. Człowiek, który został Papieżem”).
„Czasami wstępował do pasterskich szałasów. Lubił pogwarzyć z góralami, napić się żentycy. Czasami siadał w blasku watry” – czytamy w „Hobby Jana Pawła II” Stolarczyka. „W czasie wędrówki ks. kardynał bywał często rozpoznawany przez przygodnych turystów, czy też rolników pracujących w polu. +Patrzcie idzie nasz kardynał+ – słysząc te słowa uśmiechał się. Niekiedy zaczynał krótką rozmowę” – wspominał ks. Bronisław Fidelus w czasopiśmie „Wierchy”.


Podczas drugiej pielgrzymki do Polski, w 1983 r., Ojciec św. powrócił w Tatry. Odwiedził wówczas schronisko na Polanie Chochołowskiej, gdzie spotkał się z Lechem Wałęsą. Potem wyruszył na spacer do Doliny Jarząbczej. „Tu mogę iść, po prawdziwej górskiej drodze z kamieniami. W Castel Gandolfo są także takie ścieżki, ale wszystkie wytapetowane” – żartował. Następnego dnia wjechał kolejką linową na Kasprowy Wierch. „Benedicite montes Dominum” – Góry błogosławcie Pana – wpisał do księgi pamiątkowej Państwowych Kolei Linowych. Odwiedził też pustelnię św. Brata Alberta i siostry albertynki na Kalatówkach. „Na szlaku obecnej pielgrzymki od Dolnego Śląska przez Wielkopolskę do Małopolski, aż po Tatry, ponownie dane mi było podziwiać piękno tej ziemi, zwłaszcza piękno polskich gór, z którymi tak się zżyłem od czasów mojej młodości” – powiedział Jan Paweł II w słowie pożegnalnym na lotnisku w Balicach.
Jan Paweł II był Honorowym Przewodnikiem Tatrzańskim, honorowym członkiem PTTK, Polskiego Towarzystwa Tatrzańskiego oraz Związku Podhalan. W wielu miejscach, które odwiedził w górach, jako przyszły papież, a potem już jako Ojciec Święty, dziś stoją kaplice, kapliczki, krzyże i tablice pamiątkowe. W Tatrach jest nawet turystyczny szlak papieski, prowadzący Doliną Chochołowską i Jarząbczą, oznaczony biało-żółtym kolorem.
Papież wytyczył nam szlak. Jak to bywa ze szlakami, z których jesteśmy potem dumni jest to dość trudny szlak. Być może czasem z niego zboczymy, żeby niektóre fragmenty obejść wygodniejszą drogą. Jeżeli nie będziemy pewni dalszej drogi to pamiętajmy, że kilka kroków przed nami – może za najbliższym zakrętem – czeka na nas Przewodnik. Pomoże znaleźć żółto-białe znaki na Jego szlaku. Przecież są tak dobrze widoczne… Warto dotrzeć do celu Jego szlaku. Tak Go spotkamy.


Obecność naszego Przewodnika szczególnie mocno czuć w dniach, kiedy świętujemy obcowanie świętych. Jan Paweł II siedzi obok Ciebie, kiedy czytasz ten tekst. Po lewej stronie. Zobaczysz go, jeżeli się postarasz.



Pewnego dnia Jan Paweł II siedział nad brzegiem potoku w Lorenzago nel Cadore w Dolomitach i jadł. Widząc zdumione spojrzenie turysty, który niespodziewanie nadszedł, stwierdził: „Wolność, to jedzenie sardynek z puszki!”.

’Piaszczystą percią’ do…

Kolejny szlak turystyczny, który zamierzam przybliżyć wszystkim zainteresowanym, to żółty szlak pieszy, zapisany w rejestrze szlaków pod numerem MZ-5078y. Litera y przy numerze oznacza yellow, czyli żółty. Nazwany „Piaszczystą percią”, prowadzi rzeczywiście piaszczystymi ścieżkami wśród młodych borów sosnowych.

Wspinając się na liczne wydmy, idąc ich grzbietami, oglądamy krajobrazy znane z wędrówek beskidzkich, czy świętokrzyskich. Jednak widoczny na horyzoncie Pałac Kultury przypomina nam, że nie odeszliśmy daleko od Warszawy. Szlak zaczyna się w pobliżu przystanku PKP w Warszawie-Międzylesiu, przy jego południowo-wschodnim krańcu. Po około 300 metrach wchodzimy do lasu i prawie do końca szlaku przy przystanku PKP w Józefowie idziemy leśnymi ścieżkami. Przez Zielony Ług dochodzimy do dzielnicy Radości zwanej Zbójną Górą.


Nazwa Radość oficjalnie funkcjonuje od roku 1905. W roku 1877 przeprowadzono linię kolejową szerokotorową tak zwaną kolej Nadwiślańską, z Lublina do Mławy przez Warszawę. Wzdłuż linii, na odcinku Wawer – Otwock, dzięki leczniczym walorom okolicy oraz dobremu dojazdowi, powstały osiedla o charakterze letniskowym, służące głównie mieszkańcom Warszawy. Oprócz kolei szerokotorowej przez teren obecnej Radości przebiegała linia kolei wąskotorowej (obecnie ulica Mrówcza i Mozaikowa) jeżdżąca na trasie Warszawa – Karczew. W obecnej Radości były dwa przystanki: Borków i Radość. Jeden z przystanków kolei szerokotorowej nosił nazwę „Macierowe Bagno”. Wokół niego wyrąbano część lasów i rozparcelowano piaszczystą w tym miejscu ziemię. Wśród hurtowych nabywców terenów wokół Macierowego Bagna był przedsiębiorca o nazwisku Modzelewski. Jedna z trzech wersji pochodzenia nazwy Radość wiąże się z tym właśnie przedsiębiorcą. Podobno dla podniesienia ceny sprzedawanych przez niego „detalicznie” działek wymyślił nazwę „Radość”. To taki zręczny chwyt marketingowy. Druga wersja wiąże się z żyjącym w latach 1874-1959 wybitnym aktorem komediowym Antonim Fertnerem. Był on jednym z pierwszych „znaczących” mieszkańców osiedla Radość. Wybudował, tuż przy obecnej stacji kolejowej Radość, solidny dom, jeden z pierwszych murowanych domów na tym terenie. Dom znajduje się po prawej stronie torów, jadąc w kierunku Otwocka. Na szczycie frontowej ściany domu umieścił dużą betonową figurę koguta. Kogut, piejący i wesoły, znalazł się na pieczęci Stowarzyszenia Miłośników Radości. I to on właśnie miał być radosnym symbolem nazwy nowego letniska. Dom Fertnera, podobnie jak kogut, stoją do dzisiaj.


Trzecia wersja, najbardziej romantyczna, usiłuje wyjaśnić równocześnie pochodzenie nazwy Zbójna Góra. Wersja ta wiąże się z przebiegającym między Radością a Zbójną Górą tzw. kiedyś „wołowym szlakiem”. Przebieg tego szlaku w znacznym stopniu pokrywa się z obecnym Traktem Napoleońskim.


Za Zbójną Górą wkraczamy w Macierowskie Góry, wydmy graniczące z licznymi torfowiskami, zwanymi tutaj ługami. Dalej dochodzimy do Zagórza, (przystanek linii 722), gdzie możemy obejrzeć Dworek Rodziewiczówny na terenie Mazowieckiego  Centrum Neuropsychiatrii i Rehabilitacji Dzieci i Młodzieży. Dalej, obok Stawu Rajcy i Jeziora Torfy, mijając przystanek linii 161 zbliżamy się do dawnego cmentarza ewangelickiego, by po kilkuset metrach zobaczyć klon nazwany Ludwik Obrońca. Przez Borową i Łysą Górę dochodzimy do Pomnika Lotników RAF z 1944 roku (opisu szukaj w specjalnym numerze  „Przecieku”), którzy nieśli pomoc powstańczej Warszawie. Stamtąd, przez Boryszewską Górę  do końca szlaku przy przystanku PKP Józefów. „Cała trasa jest bardzo malownicza w okresie zimowym przy ośnieżeniu. Liczne węzły szlaków pozwalają na dowolne projektowanie wędrówki. Szlak atrakcyjny dla narciarzy i amatorów wycieczek rowerami górskimi”.


Jerzy Kudlicki

Otwockie wydmy – na czym rośnie las

Dobrze zachowane, śródlądowe wydmy są jedną z największych atrakcji geologicznych naszego powiatu. Porośnięte lasem są w skali naszego kraju tworami unikalnymi. Wydmy w świadomości społecznej kojarzą się przede wszystkim z obszarami nadmorskimi, głównie ze Słowińskim Parkiem Narodowym.

Nasze wydmy nie mają tak pokaźnych rozmiarów jak tamte, są nieruchome, a porastająca je roślinność ma charakter unikalny, ponieważ w dużej części są to gatunki preferujące środowisko wyłącznie takie, jakie spotykamy na wydmach. Oczywiście w tak skrajnych warunkach oferowanych przez piaszczyste wzniesienia, potrafią przetrwać tylko nieliczne gatunki. Drzewa porastające wydmy, a są nimi przede wszystkim sosny, robią wrażenie drzew nie w pełni wykształconych. Często trudne warunki siedliskowe sprawiają, że drzewa przyjmują dziwne, pokręcone kształty. Stąd biorą się charakterystyczne „otwockie sosny” i cały unikalny charakter tutejszego krajobrazu. Obecność wydm jest również przyczyną niespotykanie suchego powietrza, co doceniono w początkach XX w. tworząc w Otwocku wiele szpitali i sanatoriów. Z sanatoriów niewiele dziś pozostało, ale liczne sosny ciągle wydzielają duże ilości leczniczych olejków eterycznych, którymi przepełnione jest tutejsze powietrze.
Niestety, wiele wydm jest zagrożonych nielegalnym pozyskiwaniem piasku. W nomenklaturze urzędowej jest to kopalina pospolita, na której wydobycie potrzebna jest koncesja. Wiele osób rozkopujących wydmy nie zdaje sobie z tego sprawy lub świadomie nie przestrzega prawa. Na terenie Mazowieckiego Parku Krajobrazowego, jak i jego otuliny, istnieje zakaz wydobywania wszelkich kopalin, w tym piasku. Teoretycznie powinno to zabezpieczyć większość wydm powiatu, ale w praktyce często jest to martwy przepis. Bo, aby kogoś ukarać za wydobycie piasku, trzeba przyłapać go na „gorącym uczynku”, a o to jest bardzo trudno. Jeśli to się uda, Starosta Otwocki ma prawo nakazać przywrócenie wydmy do poprzedniego stanu, ale takie przypadki zdarzają się sporadycznie. 


Innym problemem jest odlesianie wydm. Nielegalne wycinki pojedynczy drzew zdarzają się dość często. Brak drzew na wydmie, powoduje uruchamianie piasków. Wydma traci swój stały charakter. W podobny sposób wpływają na wydmy częste wędrówki ich grzbietami i jazdy konne. Są to jednak zagrożenia niewspółmierne do problemu rozkopywania. W ogóle wszelkie zagrożenie wydm wiąże się przede wszystkim z bliskością osiedli ludzkich. Im bliżej domostw są one położone, tym większe jest ich zagrożenie. Jest to doskonale widoczne w rejonie osiedli, szczególnie wiejskich, w których powstają nowe budynki.


Niestety nie istnieje szczegółowe opracowanie dotyczące naszych wydm. Nikt nie wie ile ich jest i jaki dokładnie jest ich stan. Obecnie jedynie Zarząd Parków Krajobrazowych w Otwocku, gromadzi informacje o przypadkach nieodwracalnego niszczenia wydm. Ale to zbyt mało, bo aby wiedzieć co się traci trzeba wiedzieć co się ma. I tu dochodzimy do kolejnego problemu, bo nie tylko brak inwentaryzacji wydm jest odczuwalny. Zwróćmy uwagę na to, że wydmy nie są wykorzystywane do reklamy naszego regionu niemal wcale. Któż z nas nie słyszał o wydmach Kampinoskiego, czy wspomnianego wcześniej Słowińskiego Parku Narodowego. A zapytajmy kogoś w Polsce, kto słyszał o wydmach Mazowieckiego Parku Krajobrazowego i Powiatu Otwockiego. Można być niemal pewnym, że odpowiedzią będzie głucha cisza. A piękno przyrody, podobnie jak działanie proszku do prania, wymaga reklamy. Odpowiednio wyeksponowane wydmy mogą stać się elementem przyciągającym turystów. Ludziom trzeba wskazać, że w pobliżu wielkiego miasta mamy takie wspaniałe i unikalne fragmenty przyrody. W tym miejscu warto dodać, że są nimi nie tylko wydmy, ale i ściśle z nimi związane torfowiska wysokich i przejściowe. Podłożem tego, że nie chwalimy się naszymi wydmami jest z pewnością to, że sami nie znamy ich wartości. Ludzie traktują je jako coś zupełnie normalnego, często nie wiedząc jakie unikaty znajdują się tuż za drzwiami ich domów. Dlatego promocja wiedzy na temat wydm powinna być skierowana zarówno do osób tu mieszkających jak i przyjezdnych. Można zadać sobie pytanie kto tą promocją powinien się zająć? Właściwie odpowiedź mogła by być długa. Poczynając od nauczycieli, którzy powinni w swych szkołach informować o lokalnych atrakcjach, przez pracowników Parku Krajobrazowego, samorządy gminne i powiatowy, organizacje pozarządowe, a na nas samych kończąc.


To my, młodzi mieszkańcy tych terenów, powinniśmy zadbać o ich reklamę, ale również o zachowanie w dobrym stanie tych wartości, które są dla nas najcenniejsze. Bo tak naprawdę to od naszej postawy zależy to, w jakich warunkach i w jakim krajobrazie będą za kilkanaście czy kilkadziesiąt lat żyły nasze dzieci. Im wcześniej młodzi ludzie sobie to uświadomią, tym stan przyrody, który przekażemy przyszłym pokoleniom będzie lepszy. I  nie są to wyłącznie puste frazesy. 


Wojciech Sobociński

Nowa drużyna – łatwizna czy harówka?

Jeszcze do nie dawna nasza kadra stwierdziła by, że ruszenie z nową drużyną to niezmiernie łatwa sprawa. Ale życie nas cały czas doświadcza i ostatnie dwa miesiące pokazały jak bardzo się myliliśmy.

Myślę, że gdybyśmy się tak dobrze nie znali nigdy by nie doszło nawet do pomysłu stworzenia drużyny.
Przy planowaniu nowych rzeczy trzeba ponosić ryzyko. Czasem są straty, rozczarowania, ale czasem chwile radości i dumy ze swojej ciężkiej pracy. Trzeba pamiętać, że kadra (czyli osoby które nowej drużynie dały pomysł i go wcielają w życie) to osoby, które razem pracują, myślą i tworzą. Powinni być jednością i sobie ufać. Dlatego Kadrę dobiera się tak, aby wszyscy od początku do końca starali się trzymać razem. A to dlatego, że nie jest miło gdy okazuje się, że ktoś zawiódł i przez to reszta traci w oczach innych. Tym bardziej, gdy jeden z członków nie wie co znaczy kadra i drużyna.
Tu przechodzimy do następnego punktu, którym jest „słuchanie się starszych” to oni – ludzie starsi i bardziej doświadczeni pomagają nam, uczą i doradzają. Po to jest np.: opiekun drużyny i namiestnik.


Zakładając drużynę uczymy się siebie nawzajem. Swoich zachowań, wad i zalet. Rzeczą naturalna jest, że kadra czasem na różne rzeczy ma inne zdanie, ale zawsze trzeba starać się dojść do porozumienia. Inaczej traci na tym nie tylko kadra ale i przede wszystkim drużyna.


Założenie drużyny to dość męcząca praca, zwłaszcza gdy mamy szkołę. Wtedy musimy nauczć się systematyczności, która w większości przypadków też pomaga w szkole.
Dużo czasu kosztuje tworzenie planu rocznej pracy drużyny. Jest to praca, przy której są ciągłe poprawki. Można go poprawiać wiele razy i zawsze będzie jeszcze coś, co warto udoskonalić. Nie jest męczące aż tak dla ludzi, którzy na pomysł drużyny wpadają na początku wakacji, a nie tak jak my na końcu. Wiadomo, na początku wszystkiego brakuje pieniędzy, ludzi, miejsca, ale nigdy nie powinni zabraknąć chęci, zapału i pomysłu. Jeśli ma się co najmniej te trzy rzeczy to trudno nas zniechęcić bo każde potknięcie nas mobilizuje i wzmacnia w działaniu.


Nowa drużyna bardzo nas zmienia. Stajemy się odpowiedzialni i świadomi konsekwencji swojego działania. Uczymy się precyzji w działaniu. Trochę uciążliwe jest, gdy starsze drużyny (a raczej niektórzy ludzie) nam dogryzają i oceniają nową drużynę po pozorach. W takim momencie nie można na to zwracać uwagi bo to często obniża w nas poczucie wartości. Staramy się udowodnić, że na wiele nas stać. Niektórzy jednak już nas zaszufladkowali i nie przyjmują do wiadomości, że ludzie się zmieniają. Ważne jest w takim momencie, żeby dbać o to, żeby wszystko było zapięte na ostatni guzik i mieć trochę więcej cierpliwości , która poprzedza zapał.


W nowej drużynie ważne jest to, żeby robić to, co się mówi. Inaczej dużo się traci w środowisku.
Stworzenie naszej drużynki nie było łatwe, ale za to pouczające i często zabawne. Najważniejsze mamy już za sobą i dużo pracy przed sobą. Mam nadzieję, że dużo sukcesów.


Daria Kłos

PALMIRY po raz pierwszy

Dość trudno w to uwierzyć, ale po prawie 4 latach w „LEŚNYCH” po raz pierwszy wybyłam na Palmiry. Dlaczego nie jeździłam wcześniej??? Odpowiedź jest prosta: NAJZWYKLEJSZY ZBIEG OKOLICZ-NOŚCI. Byłam chora, wyjeżdżałam, za późno się dowiadywałam… W tym roku jednak, już we wrześniu, postanowiłam, że pojadę choćby nie wiem co. I tak się stało.

W sobotę rano z kulturalnie spakowanym plecaczkiem udałam się na stację Metro Centrum, skąd mieliśmy wyruszyć do Palmir. I zaczęła się zabawa…


Najpierw przy przechodzeniu przez bramki w metrze, potem w wagonie, gdzie nie zawsze można się czegoś złapać i trzeba liczyć na kogoś, kto ma dłuższe łapki niż my, i oczywiście w autobusie. Po tym przejeździe, jeszcze długo, nie zapomnę min biednych, zdezorientowanych, starszych pań, które zobaczyły ponad pięćdziesiąt osób w bojówkach z plecakami, jadących „TĄ SPOKOJNĄ I NIEZATŁOCZONĄ LINIĄ” 😉
Mimo kilku wesołych przygód, bez większych problemów dotarliśmy do Wólki Węglowej i ruszyliśmy na szlak. W czasie marszu umilaliśmy sobie czas „kanapkami” i grą w „rękę zboczeńca”. Na pierwszym postoju zaliczyliśmy dwie, obowiązkowe rundy w SŁONECZKO i beż większych strat w ludziach ruszyliśmy dalej.


Około piętnastej dotarliśmy na polankę, gdzie „za ładne oczy” dostaliśmy po talerzu grochówki. Potem przez ponad 15 minut (może właśnie z powodu grochówki) czekaliśmy w kolejce do TOJKI (i nawet tak pozornie niemiła czynność, dostarczyła nam nie lada rozrywki, bo ludzie w pilnej, fizjologicznej potrzebie prowadzą bardzo interesujące konwersacje… ;-))
Na Cmentarz wyruszyliśmy o szesnastej i już na miejscu ok. 1,5 godziny czekaliśmy na rozpoczęcie uroczystości. W tak zwanym miedzy czasie, spacerowaliśmy, rozmawialiśmy i ukrywaliśmy „Ptasie Mleczko”…


O 18:00 rozpoczął się Apel, który zrobił na mnie niesamowite wrażenie. Płonące pochodnie, salwy honorowe, orkiestra, wieńce i znicze stworzyły niezapomnianą i niezwykle podniosłą atmosferę. Stojąc i oglądając całą uroczystość stałam się świadkiem tamtych, wojennych wydarzeń. To było COŚ (pisana naprawdę dużymi literami)…  Moje pierwsze Palmiry uważam za bardzo, bardzo udane i jeśli tylko czynniki wyższe mi na to pozwolą będę jeździła co roku, bo atmosfera jest niezapomniana… Było SUPER!!!


Marysia Lipińska

Bo przjazd był zamknięty

Dnia 9 października 2005 naszą wspaniałą Drużyną (nie wspomnę ze bardzo dużo nas było) wybraliśmy się na Imprezę na Orientację na warszawską Starówkę.


W czasie naszej drogi do Warszawy Mirek (nasz bardzo pomysłowy drużynowy) wymyślił konkurs gdzie nagrodą były… soczyste, dorodne śliweczki.
W drodze na Stare Miasto zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie przed Pałacem Namiestnikowskim, w którym ostatnie chwile spędzał Aleksander Kwaśniewski (w tym dniu była pierwsza tura wyborów prezydenckich). Po dotarciu na Starówkę usiedliśmy przy kolumnie Zygmunta i zostaliśmy zaznajomieni z celem gry. Dostaliśmy plan miasta z zaznaczonymi punktami, busole i zadania, które musieliśmy wykonać na punktach. Na jednej z kartek mieliśmy tabelkę gdzie musieliśmy zapisywać z każdych punktów odpowiedzi.
Kiedy my musieliśmy – jednym słowem – okrążać starówkę Mirek i Patrycja sobie gdzieś poszli. Podobno rozmawiali na bardzo ważne tematy. My jednak uważamy ze poszli do kawiarenki i lenili się. Ale nie powtarzajcie im naszych przypuszczeń. Po zaliczeniu wszystkich punktów mieliśmy spotkać się przy pomniku Małego Powstańca. Nasz wspaniały pod wszystkimi względami i bardzo liczny patrol nie wiedział gdzie jest ten pomnik. Postanowiliśmy zapytać Warszawiaków. Co okazało się błędem, bo żaden z zapytanych nie wiedział. Hmmm… Ludzie, na jakim wy świecie żyjecie?! Mieszkać w Warszawie i nie wiedzieć gdzie jest, to naprawdę skandal! Jakoś sobie poradziliśmy (jak to „Leśni”).
Gdy wszystkie nasze ekstra patrole dotarły na miejsce rozpoczęła się niezwykle piękna uroczystość. Mianowicie nasz wspaniały kolega Dąbros, zwanym tym drugim złożył Przyrzeczenie Harcerskie. Szczegółów tej chwili Wam nie zdradzę. Pozostawiam to Waszym domysłom. Po tej uroczystej chwili przeszliśmy na górę murów obronnych i nastąpiło podsumowanie naszej gry. Otóż zaskakująco (dla niektórych) wysoki wynik zaszczycił osiągnął patrol….mój. Nagrodą dla zwycięskiego patrolu były lody kupowane przez naszego skromnego Mirka. Oczywiście nie ominął nas zwariowany humor… no kogo??… pewnie każdy zgadnie ze chodzi mi tu o Mirka.


Godzinę powrotu tak dobraliśmy, żeby wrócić wspaniałą, dopiero co otwartą i osiągającą (jak się przekonaliśmy) zawrotną prędkość Szybką Koleją Miejską. Na Radzie Drużyny przed grą sprawdziliśmy rozkład jazdy i Dąbrosa (tym razem jeden) obdarzyliśmy zaszczytną możliwością wpisania godziny odjazdu pociągu z Powiśla. Dąbros wpisując godzinę do telefonu (żeby potem mieć ją przy sobie) powiedział: „Żebym tylko telefonu nie zapomniał zabrać ze sobą do Warszawy”. No i zgadnijcie czy nie zapomniał…


Chciałabym jeszcze dodać, że do 11 grudnia 2005 można się nią przejechać darmo, więc macie okazję bezpłatnie ją wypróbować i przekonać się czy zasługuje na swoją nazwę.


Czas podróży pociągiem upłynął nam szybko. Wiadomo: w miłym towarzystwie czas szybko płynie… Jedne z epizodów zasłużył na to, żeby stać się tytułem tego tekstu. Okoliczności jego powstania wszystkich tak zaskoczyły (poza Wojtasem, który jest autorem tego logicznego na swój sposób wnioskowania), że koniecznie muszą przejść do annałów naszej wspaniałej Drużyny i zanotujemy je dla potomnych w „Przecieku”. Otóż w pewnym momencie Szybka Kolej zrobiła się mniej szybka. Jeden z przypuszczalnych powodów tego hamowania zasugerowanych właśnie przez Wojtasa brzmiał ni mniej ni więcej, tylko: „Zwalniamy, bo przejazd jest zamknięty”. Proste.
I takim oto pięknym i niezwykle ekonomicznym sposobem dojechaliśmy piękni i szczęśliwi (a niektórzy nawet z Krzyżem na piersi) do Falenicy.


A z Falenicy do Michalina dotarliśmy równie pięknym i ekonomicznym sposobem, bo tą część podróży odbyliśmy „z buta”. Co niewątpliwie dobroczynnie wpłynie na nasze zdrowie.


Napisała bardzo skromna (jak wszyscy „Leśni”) Magda Traczyk

„LEŚNI W LESIE” – Dni Edukacji Leśnej 2005

No trudno. Nazwa drużyny zobowiązuje. Żeby dać dowód naszego umiłowania przyrody, a lasu w szczególności 16 października 2005 daliśmy się zaprosić Nadleśnictwu Celestynów na wycieczkę edukacyjną po celestynowskich lasach.


Była to jedna z licznych tego dnia wycieczek organizowanych w całej Polsce przez Lasy Państwowe. Cała akcja miała tytuł „Dni Edukacji Leśnej” i została zorganizowana przy współpracy Polskiego Radia i Związku Harcerstwa Polskiego.  We wszystkich leśnych ośrodkach edukacyjnych i na ścieżkach dydaktycznych, którymi opiekują się pracownicy Lasów Państwowych, na zwiedzających czekali przewodnicy gotowi wyjaśnić wszystkie leśne zagadki i tajemnice.
Naszym pierwszym przewodnikiem był Robert Belina, który oprowadził nas po salce dydaktycznej w siedzibie nadleśnictwa. Zgromadzono w niej eksponaty związane z gospodarką leśną. Mogliśmy przyjrzeć się tam z bliska narzędziom, jakimi posługiwali się dawniej leśniczy. Mniej historyczne były wnyki, w które wpadł dzik i niestety zakończył w nich żywot. Nikt z was by się z takiej linki stalowej nie wyplątał. Ciekawe były też eksponaty pokazujące innych leśnych „kłusowników”- owadów, z którymi leśniczy ścigają się w pozyskiwaniu drewna.
Salka wkrótce zostanie wyposażona w nowoczesny sprzęt multimedialny. W przyszłości zbiory będą prezentowane w Leśnym Kompleksie Promocyjnym, który na terenie nadleśnictwa zostanie niebawem zbudowany. Będzie on uzupełniał zbiory Bazy Edukacji Ekologicznej na Torfach w zakresie tych zagadnień, które dotyczą lasu.


W teren zabrał nas Stefan Traczyk (leśniczy leśnictwa Celestynów). Dzieki niemu stoczyliśmy walkę z łosiem (patrz ramka obok), nauczyliśmy się m.in. rozpoznawania drzew, z których mają szanse wyrosnąć stuletnie sosny i dowiedzieliśmy się wielu ciekawych rzeczy z życia leśniczego. Niektóre opowieści mroziły krew w żyłach i były by dobrym materiałem na scenariusze filmów akcji. (czyt. bliskie spotkania trzeciego stopnia z osobnikami, którzy są na bakier z prawem).
Nad wszystkim czuwał Nadleśniczy Sławomir Fiedukowicz, który był gospodarzem „Dni Edukacji Leśnej” na terenie nadleśnictwa Celestynów.


Na zakończenie gospodarze przygotowali ognisko z kiełbaskami i innymi specjałami. Nic tak dobrze nie smakuje, jak kurczak z rożna po pracowitym dniu.


Zwiad w celestynowskich lasach udał się bardzo. Mamy nadzieję na więcej.
Dni Edukacji Leśnej zorganizowane zostały po raz pierwszy, ale prawdopodobnie na stałe wejdą do kalendarza leśnych imprez. Ma to być cykliczna impreza, która co roku będzie okazją do namawiania na wycieczki do lasu i aktywne jego poznawanie.


Czekając na kolejną wycieczkę do lasu wiele interesujących informacji o nim możecie znaleźć na stronach: http://www.lasy.gov.pl/ i http://www.lasy.warszawa.pl/


P.S. Do Nadleśnictwa zaprosiła nas Kasia Dziadek (kiedyś Chobot). Do niedawna drużynowa jednej z drużyn naszego Hufca, a dziś jedna z osób, które dogląda nasze sosny Nadleśnictwie Celestynów.


P.P.S. Okazuje się, że w celestynowskich lasach całkiem dobrze czują się łosie. Na tyle dobrze, ze spokojnie mogą się rozmnażać, a ich stado stopniowo przyrasta. Liczba łosi jest na tyle duża, że sprawiają kłopot leśnikom, bo niszczą sadzonki młodych drzew. Nie można na nie obecnie polować, bo taką zgodę może wydać minister. Celestynowscy leśniczy wymyślili inna metodę walki z tymi zwierzętami. Mianowicie okazało się, że łosie bardzo nie lubią wełny owczej (takiej surowej, nieoczyszczonej). Wystarczy na czubki młodych sadzonek nadziać trochę takiej wełny i łoś nie tylko nie rusza sadzonki (bo kto lubi jak mu między zębami skrzypi), ale omijają całą szkółkę leśną tak zabezpieczoną. Widać w zapachu wełny też nie gustuje.


Mirek Grodzki

WYSTARTOWALIŚMY…

Mimo że początek gry rozpoczynającej nowy rok harcerski zapowiedziany był 24 września 2005   na 10:30 jej uczestnicy zaczęli zbierać się pod Hufcem już pół godziny wcześniej.


Po krótkich powitaniach, kiedy przybyli już wszyscy Marek Sierpiński – organizator całej imprezy – zarządził zbiórkę i zaprosił do siebie szefów patroli w celu wyjaśnienia im zasad zabawy. W Otwocku znajdowały się cztery punkty, na których mieliśmy wykonywać zadania związane w jakiś sposób z II wojną światową. Ponieważ mój patrol (5 DHS + 77) był częściowo zmotoryzowany przepuściliśmy wszystkich innych, w skutek czego na wyjście czekaliśmy około godziny.


Wreszcie ruszyliśmy. Pierwszym punktowym miał być MG. Nasi rowerowi zwiadowcy donieśli, że poprzedni patrol nawet jeszcze nie zaczął, więc nie spiesząc się poszliśmy okrężną drogą. Kiedy nadeszła już nasza pora Mirek oznajmił nam na czym polega nasze zadanie – z przyniesionych przez niego książek mieliśmy wybrać i opowiedzieć fragmenty dotyczące Otwocka (i okolic). Nie trwało to długo i już po chwili wyruszyliśmy w dalszą drogę.
Bez większych niespodzianek, ale z kieszeniami lżejszymi o kilka złotych wydanych na lody doszliśmy do następnego przystanku, gdzie – po ponownym odczekaniu, aż poprzednia grupa się oddali – przywitał nas Maciek Piotrowski. Ta część gry podobała mi się chyba najbardziej. Najpierw strzelaliśmy do celu z wiatrówki (niestety nigdy nie dowiemy się, komu udało się trafić w tarczę, a komu nie), a następnie próbowaliśmy przerzucić granaty przez osłaniające wroga mury. Byliśmy tak zaangażowani w walkę, że udało nam się nawet jeden z nich zgubić.


Następny punkt znajdował się na tyle daleko, że nie mieliśmy większych nadziei na szybkie dotarcie do niego. Okazało się jednak, że – kiedy już znaleźliśmy się na miejscu – spotkaliśmy tam wszystkie poprzednie grupy. Odpoczywając po jakże męczącej trasie mieliśmy okazję obserwować akcję ratunkową mającą na celu ściągnięcie z drzewa zawieszonego na nim buta, a później również dwóch plecaków. Pokazy zakończył bohaterski wyczyn Dynaka. Po tak atrakcyjnym wypoczynku w świetnych humorach przebiliśmy kilka metrów dzielące nas od Siarka – trzeciego punktowego. Zgodnie z jego poleceniami podłączyliśmy i (w bardzo wyszukany sposób) zamaskowaliśmy radiostację oraz, za jej pomocą, przekazaliśmy sobie krótką wiadomość.
Po tym zadaniu zmuszeni byliśmy podjąć poważną decyzję. Jeśli udalibyśmy się na kolejny punkt na pewno nie moglibyśmy zdążyć na kończący grę i jednocześnie rozpoczynający nowy rok harcerski apel. Uznaliśmy więc, że powrót pod „Opaskę” będzie lepszym wyborem. Zanim wszyscy dotarli na miejsce zdążyliśmy dowiedzieć się, co ominęło nas przy zadaniach Jaśka W. i Tymka. Jedna osoba zjeżdżała po linie z mostu, druga przeprawiała się przez Świder w OP1, a cała reszta obliczała ilość materiałów wybuchowych potrzebnych do wysadzenia wspomnianego mostu. Szkoda, że nas tam nie było.


Mniej więcej o wyznaczonej godzinie odbył się uroczysty apel, a po nim prawie-nie-obrzędowe ognisko na terenie TKKF. Pośpiewaliśmy, pobawiliśmy się, zjedliśmy 25 kg kiełbasy i wszyscy zaczęli zbierać się do wyjścia (jak to zresztą zwykle czynią harcerze z Hufca Otwock, kiedy kończy się jedzenie).


Kiedy po starcie pytałam znajomych o opinie na jego temat wszystkie były pozytywne. Żałuję tylko, że trwał on tak krótko – byłam nastawiona na weekendowy wyjazd – i że wiele osób po prostu się na nim nie pojawiło. A szkoda, bo zabawa była naprawdę świetna. Bogatsza o nową wiedzę, która zapewne przyda mi się na lekcjach PO. Poproszę o więcej takich imprez.


Ola Bieńko

ŻYCIE zmienia się, ale SIĘ NIE KOŃCZY

„Odwiedziny”
Ludzie nie odchodzą na zawsze. Ci, którzy odeszli, doskonale wiedzą, że do nich przychodzimy, odwiedzamy ich, szukamy z nimi kontaktu. Dwa światy, żywych i umarłych, przenikają się wzajemnie i oddziałują na siebie.
Myślę, że ci, co odeszli, są nawet bardziej obecni. Także oni szukają z nami kontaktu. Chociażby wtedy, gdy przychodzą do nas w snach, gdy pragną nam coś przekazać. I to jest bardzo optymistyczne.

”Nieprzygotowani”
Przychodzimy na ten świat po to, by odejść. Do tej prawdy trzeba się przygotować. Jakże często nie pamiętamy o przygotowaniu się na śmierć – na początek nowego życia.
W XIX wieku modne były książeczki o przygotowaniu się na dobrą śmierć. Dzisiaj już się takich nie drukuje. Choć dawne książeczki wydają się staroświeckie, na chwilę śmierci i tak powinniśmy się przygotować.
Ludzie chodzą do kościoła, modlą się, spowiadają, przyjmują Komunię świętą, ale kiedy zbliża się śmierć, są nieprzygotowani. Na księdza wchodzącego ze świętymi olejami patrzą jak na niedelikatnego intruza, który przeszkadza im chorować.
Mówimy, że umierając – odchodzimy. Owszem Odchodzimy od pieniędzy, pamiątek, książek, także od naszych wad grzechów, ale przychodzimy do Boga.
Czy odchodzimy od ludzi? Wydaje mi się, że nie. Jakżeby matka mogła zapomnieć o dziecku, które zostało na ziemi?
Śmierć nie jest straszna. Jest ona odejściem do Boga, ale nie przerywa łączności pomiędzy tymi, którzy się kochają.
Musimy zawsze pamiętać o tęsknocie za Bogiem, świętością, swoim powołaniu. O tym, że mamy odejść. Dlatego trzeba sobie zdawać sprawę z wagi każdej chwili i myśleć o miłości, której nie przerywa nawet śmierć.


“Wieczny odpoczynek”
Wieczny odpoczynek racz im dać Panie… O jaki odpoczynek modlimy się dla umarłych? Chyba nie o odpoczynek podobny do odpoczynku starych i chorych ludzi, którzy szukają werandy na świeżym powietrzu, miękkiej poduszki, pledu i świętego spokoju?
Może o odpoczynek taki, jakiego szukają młodzi? Młodzi, kiedy odpoczywają, drapią się po górach, wędrują godzinami po szlakach turystycznych, odkrywają przyrodę, poznają okolicę i cały świat.
Modląc się o odpoczynek dla zmarłych, modlimy się o odpoczynek twórczy, trud naszego głębszego poznawania Boga. Umarli porzucili swoje ciała, nieraz kwękające, słabe, chore, sklerotyczne, ciała, które były kula u nogi, i stali się młodzi. Mówi się, że umarli nigdy się nie starzeją. Porzucili starzejące się ciała, a ich duchy są wiecznie młode.
Ci, którzy są w niebie, odkrywają coraz wspanialsze szczyty wielkości Bożej. Nawet jeżeli są w czyśćcu, to poprzez cierpienie, tęsknotę za Bogiem znowu idą naprzód, w głąb Boga. Także i my nie możemy się zatrzymywać. Musimy iść z nimi, by razem, tak jak potrafimy na ziemi, poznawać Boga.
Oni już tylko się modlą. A my? Czy umiemy się modlić na ziemi.
Oni cierpiąc w czyśćcu, tęsknią do Boga. Pragną Go w pełni zobaczyć. A my? Czy w naszym cierpieniu umiemy odszukiwać Boga i to, czego On od nas oczekuje?
Modlić się za umarłych to modlić się o wewnętrzny rozwój ich dusz, o ciągłą podróż w głąb Boga, a jednocześnie o wewnętrzny rozwój naszych dusz.


W przeddzień dnia Wszystkich Świętych do księgarń trafia nowa książka ks. Jana Twardowskiego „Śmierć na śmierć nie umiera”. To pełne nadziei i chrześcijańskiej radości rozmyślania o życiu na tym i tamtym świecie.  
– Ks. Twardowski przekonuje, że śmierć nie jest katastrofą w niewłaściwym miejscu, lecz chwilą największej nadziei, bo spotkaniem z Bogiem – powiedziała edytor książki, Aleksandra Iwanowska. – Ksiądz budzi nadzieję, że grób nie jest ciemną przestrzenią, ale bramą, która umożliwia przejście do życia dalej. Ukazuje Dzień Zaduszny jako bardzo radosny poprzez spotkania z naszymi najbliższymi, poprzez dobrą pamięć o tych, którzy odeszli. To także dzień radosny z perspektywy naszego życia, bo przyjście na cmentarz skłania do refleksji: „Ja jeszcze żyję, czyli mam czas, aby czynić w życiu dobro” – zwraca uwagę ks. Twardowski.



“Śmierć na Śmierć nie umiera”, ks. Jan Twardowski, Warszawa, 2005, ASPRA-JR, “Wiedza Powszechna”