Związek małżeński 33DH i 33 DW

Jak wiecie w maju zeszłego roku wszystkie 33-cie postanowiły połączyć siły, aby stworzyć szczep. Na mocy danej przez GK, wśród świadków, podczas święta hufca komendant Tomasz Grodzki pobłogosławił związek 3-ech 33-ich. A mówią, że w Polsce zabroniona jest bigamia…

Choć jesteśmy młodym małżeństwem to zdążyliśmy już wiele przeżyć. No i jak to państwo młodzi (Rada Szczepu) poznaliśmy się z trochę innej strony…tzn. lepiej się poznaliśmy.
Ostatnio mieliśmy okazję do tego, aby wyjechać na wspólną wycieczkę.

Jedna z żon, Małgorzata Osuch, stanęła na wysokości zadania i podjęła się organizacji naszych wojaży. Ola Brożek, Sońka, Bartek i ja mieliśmy spotkać się w sobotę pod naszą harcówką i szukać ukrytej wiadomości. Po przeszperaniu wszystkich śmietników i przegrzebaniu przez tony paczek po chipsach znaleźliśmy tajemniczy list. Jego treść nakazywała nam udanie się do centrum Warszawy, a stamtąd mieliśmy jechać na Torwar.

Zapewne jak się domyślacie celem tej wycieczki były sznurowane buciki, które do podeszwy maja przyczepione ostrza. Muszę powiedzieć, że na początku bałam się wejść na lodowisko, bo wcześniej tylko raz jeździłam na łyżwach jako mała dziewczynka. Cóż, czułam lekki dyskomfort, kiedy pomyślałam, że muszę włączyć się do tej autostrady. Okazało się jednak, że nie byłam sama i po jakimś czasie zaczęło mi się podobać to jeżdżenie w kółko.

Po łyżwach u daliśmy się do tajemniczego miejsca zwanego „Dziuplą”, była to harcówka jednej z warszawskich drużyn. Muszę przyznać ,że jest czego pozazdrościć: kuchnia, łazienka, jadalnia, harcówka, pomieszczenie dla szczepu, przedsionek, słowem pełny serwis.

Po rozpakowaniu udaliśmy się na kolację przy świecach, a potem czekał na nas pyszny deser: tort, był on z okazji 21 urodzin Gosi. Odbyła się również rozmowa dotycząca funkcjonowania szczepu, mówiliśmy o pracy rady, o członkach i o tym co musimy w najbliższym czasie zrobić. Nasze rozważania były długie i namiętne, ale w końcu doszliśmy do konsensusu, podjęliśmy kilka ważnych decyzji m.in.: Gdzie jedziemy na zimowisko.

W końcu o 00:30 przyszedł czas na nasze zajęcia- kadra przecież też musi się kształcić;) Kuczyn przygotował dla nas bardzo przydatne, wykorzystane później w pracy w drużynie zajęcia. Ich dewizą jest: „Powiedz o czym chcesz powiedzieć, powiedz to, powtórz i podsumuj”. Uważam, że te zajęcia były bardzo praktyczne, ponieważ pokazywały co nam może się przytrafić podczas naszej pracy w drużynie. Każdy z nas maił jedną symulację związaną z konkretnym problemem, np. harcerz chodzi na zbiórki, ale nie jeździ na wyjazdy (powód: nie ma kasy). Musiał zachować się i powiedzieć dokładnie tak jak w rzeczywistości by to zrobił.

Kiedy nasze zajęcia dobiegły końca przyszedł czas na zabawę. Podzieliliśmy się na 3grupy i graliśmy w słynnego Tribonta. Jeśli ktoś nie wie co to za gra, niech zapyta Marysi Mikulskiej, ona na pewno będzie wiedziała. Gdzieś tak około 5:00 poczuliśmy lekkie zmęczenie i zaliczyliśmy tzw. Zgona.

Wstaliśmy po ósmej i udaliśmy się do naszego, kochanego Otwocka! (niektórzy do Małego). Wszyscy zgodnie stwierdziliśmy, ze właśnie takiego wyjazdu nam potrzeba. Po pierwsze mogliśmy się pointegrować, a po drugie załatwiliśmy najpilniejsze sprawy, dotyczące szczepu.

Bogacka
Szczep 33 DHiW

Konstrytucja w 3 JDW

Spotykają się dwa pączki:
– Cześć, przyjęli cię do 3 PDW?
– No co ty! Pączka?!


25 lutego 2005, w piątek, spotkaliśmy się w pociągu. Niektórzy wsiedli do niego w Józefowie, inni w Otwocku, a jakiś niedobitek dosiadł się jeszcze w Śródborowie.
Wysiedliśmy na stacji w Zabieżkach. Na szczęście spotkaliśmy kolegę Siarka, który powiedział nam gdzie leży Ponurzyca. Jak to dobrze, że drużynowy wie, dokąd idziemy… Droga była pełna śniegu, śliskich powierzchni (to najlepiej wie Daria) i drzew.



Nasi konni zwiadowcy sprawdzali teren, a my brnęliśmy ponad godzinę do miejsca, gdzie mieszkają bardzo mili ludzie: powiedzą ci zawsze „dzień dobry” i, że cię kochają (zastanawialiśmy się, czy nie zacząć tam szukać sponsorów). „Troszkę” zmarznięci dotarliśmy do mieszkanka akurat na drogę krzyżową. Myśleliśmy, że zaraz się skończy, ale panie bardzo się wciągnęły (być może zaczęły drugą rundkę).

Po jakimś (nieokreślonym bliżej) czasie weszliśmy do cieplutkiej sali i niebawem rozpoczęliśmy zajęcia. Przed wyjazdem Siarek rozdał nam rozdziały pewnej książki, które musieliśmy przeczytać i teraz je sobie opowiadaliśmy. Historia była straszna. O przyszywaniu guzików do oczu, odciętych, biegających dłoniach z zakrzywionymi paznokciami, odcinaniu
głowy szczurom, kokonach z potworami w środku, kiełbaskach wyrastających dziewczynce itp. Pomiędzy pasjonującymi historiami Koraliny, Sylwia zapraszała do wspólnych zabaw, m.in.: ram-ta-ta-tum (to wcale nie jest łatwa zabawa, nawet jeśli stoicie pomiędzy dwoma Agatami!), czy żabki (O! gra zdecydowanie dla ambitnych i myślących), itp., Itd.

Na kominku rozgrzewaliśmy nasze mózgi (uuu, do czerwoności) rozwijając znane skróty (UFO, GOPR, ZHP…) nadając im nowe znaczenia, wcielając się w różne role (rozmnażających się rycerzy, jaskiniowców robiących zakupy…), marząc, malując flagi naszych własnych państw, czy mieszając zdania (co by było, gdyby zuchów w hufcu były tysiące? Dolewałbym benzyny. Co by było gdyby konie umiały mówić? Byłoby jak w Karczewie. I jeszcze parę, ale to już nie tutaj…). Tak się rozkręciliśmy, że nie mogliśmy przestać i nawijaliśmy prawie do piątej. Niektórzy nawijali do niedzieli z piętnastominutową przerwą – złooo! Nie obyło się bez kanapek i bitew o karimatę.

Następnego dnia z przerażeniem stwierdziliśmy, że jesteśmy jak zuszki, bo godzinę przed pobudką byliśmy już na nogach. Daria z Rambem bladym świtem wyruszyli po ostatnie w sklepie bochenki i wygłodniali zjedliśmy śniadanko. Potem wybraliśmy się do sądu, by zdecydować, czy konstytucja jest drużynie potrzebna. Pomimo usilnych starań dwóch dusz i dostarczeniu niezliczonych dokumentacji sąd oznajmił, że jest potrzebna, więc zabraliśmy się do jej pisania. Nie zabrakło jednak przerwy na zaczerpnięcie oddechu na świeżym powietrzu: kręcioł, rugby i ogólna przewalanka na śniegu no bo i po co jest śnieg? Jak ktoś miał zły humorek brał kasetę, na którą każdy nagrał około minutowe poprawianie nastroju uśmiech gwarantowany! Na obiadek Agata z Julitą zaserwowały wyborne jedzenie włoskie. Chwilę odpoczęliśmy i zabraliśmy do pracy umysłowej (to nie jest to, co nam wychodzi najlepiej, ale się staraliśmy). Miało być ognisko, ale pomimo usilnych prób skubane drewno nie chciało się palić, więc zostaliśmy w sali zadowalając się ogniem buchającym z kominka kaflowego. Dzień był wyczerpujący, więc grzecznie położyliśmy się spać przed północą.
Rano czekało nas już tylko sprzątanko, spacerek do Zabieżek, poszukiwania sklepu z Colą i powrót do domciu. Nie przewidzieliśmy, że drzemie w nas taka energia, pokonaliśmy trasę w nadświetlnym czasie i nie pozostało nam nic, jak pląsanie rozgrzewanie się na stacji czekając na pociąg.

Wyjazd miał na celu między innymi integrację, co spełnił w 100% (trudno nie integrować się z takimi ludźmi) oraz stworzenie konstytucji drużyny, co
też się w pewnym stopniu (choć trochę mniejszym) udało. Przeprowadzaliśmy „poważne” rozmowy (o polityce, społeczeństwie, telewizji, ćwiczyliśmy języki obce, wybieraliśmy naczelnika ZHP) i te „trochę” mniej (kabarety złooo!, niezliczone ilości dowcipów i piosenek). Nie udało nam się zaśpiewać bluesa o czwartej nad ranem. Rambo, co prawda się obudził, ale powiedział „zło” i poszedł spać.

Jak widać wiele się działo. A do Ponurzycy zawitali: Ainsztajn Siarek, Rambo Samo Zło, Sylwia Kręcioł, Daria Odchył, Agatka Rarara, Julita i ja.


Agata


I pamiętajcie! Starsza, nie znaczy wytrzymalsza!

Zalesiono Kraków

Jeszcze trzy tygodnie temu nic nie wskazywało na to, że 5DHS „LEŚNI” gdziekolwiek pojedzie na ferie – razem! A jednak. Chociaż może nie całość. Jednak znaczna cześć wybrała się do Krakowa. A jak było? Przeczytajcie sami…

Kiedyś usłyszałam, że z LEŚNYMI nie można się nudzić – chyba coś w tym jest. To była jazda. Dzień rozpoczął się dla niektórych [tych nie przyzwyczajonych] dość wcześnie, gdyż już o 6:45 mięliśmy się spotkać na peronie w Michalinie. Pociąg miał być o 7:00. Ale jak to wiadomo Harcerze [!] wszyscy byli bardzo punktualni a nawet przed czasem. Dlatego nie zastanawiając się, jednogłośnie ustaliliśmy, że pojedziemy właśnie nadjeżdżającym pociągiem [mam za sobą już kilka przygód, a pogoda była nie najciekawsza, wiec wiadomo – przezorność, lepiej poczekać niż się spóźnić]. W Warszawie Wschodniej byliśmy już po 40min. tutaj niebawem miał byś podstawiony pociąg który miał nas zawieźć w bardzo magiczne miejsce, którym jest Kraków.

Pociąg został podstawiony, szybciutko ktoś poleciał zająć przedział i już po chwili nasze plecaki były na właściwych miejscach, my również. Pociąg ruszył.
Nagle rozległo się lekkie stukanie, ale co tam, Dąbi sobie nie szczędził i odpukał nieco mocniej, niestety na tyle mocno, że po chwili w naszym przedziale znalazła się pewna kobieta z niewesołą miną. Chyba nie lubi rozmawiać. Jak się okazało w przedziale obok znajdują się małe dzieci. OK. na jakiś czas był spokój. Kontrola. Bileciki sprawdzone. My już po kilku partyjkach „MAKAO” [obowiązkowo] a tu trzask. Dąbi, który jeszcze przed chwileczką stał znalazł się na swoim miejscu. Pech chciał, że narobił przy tym wiele hałasu u naszych kochanych sąsiadów. Ups…znowu pomyśleliśmy wparuje do nas tamta kobieta. Ale nie – tym razem konduktor?! Udzielił nam reprymendy oraz polecił tym nadpobudliwym „baranki”. Dalsza podróż upływała na gadaniu, śmianiu się…spaniu, czytaniu, graniu w karty i jedzeniu :p

Wylądowaliśmy w końcu na Dworcu Głównym w Krakowie. Nieco spięci [mam nadzieję, że niektórzy z nas, jak nie wszyscy wyciągnęli coś na przyszłość z tej lekcji] sytuacją ruszyliśmy ku Rynkowi. Mieliśmy przed sobą niespełna 3godziny „rozrywki”.
Usiedliśmy na ławkach [przy pomniku Adama Mickiewicza] i tutaj nastąpiło pytanie: co dalej… mieliśmy sporo frajdy przy obserwacji harcerzy krążących w tą i z powrotem po Rynku. Zastanawialiśmy się czy są to harcerze z ZHP, czy ZHR. Niestety nie było chętnych do nawiązania rozmowy. Wybiła 14 -> lufcik okienka wierzy Mariackiej został uchylony, a zaraz z nim ukazała się trąbka. Ten kto był po raz pierwszy miał okazję usłyszeć ok. 37sekundowy hejnał krakowski [jego historii już przytaczać nie będę]

Korzystając z okazji i czasu jakim dysponowaliśmy przeszliśmy się wzdłuż Sukiennic, zatrzymując się przy każdym stoisku. Kolejnym celem naszym odwiedzin był sklep spożywczy . Z góry założyliśmy, że zakupy zrobimy wspólnie, dlatego nastąpiła zrzuta i wraz z Magdą wkroczyłyśmy do akcji. Dziękuję chłopakom za wytrwałość i wyrozumiałość. Wiadomo co się dzieje, gdy dziewczyny robią zakupy – a te do najkrótszych nie należały. W związku ze zbliżającą się godziną 16 ruszyliśmy do Schroniska Młodzieżowego PTSM. Tutaj potwierdziliśmy nasz przyjazd i zostaliśmy skierowani do pokoju 307. Zakwaterowani z 16 osobowym pokoju mieliśmy super. Tak nam się wydawało na początku. Rozpakowani i przebrani poszliśmy na stołówkę w celu spożycia obiadu oraz gorącego napoju [dziękujemy babci Magdy za pierogi]. Po godzinie wróciliśmy do pokoju a tu psikus – mamy współlokatora. Doszliśmy do wniosku, że skoro jesteśmy wypoczęci idziemy na spacer, tym bardziej, że mieliśmy wyjść po Mirka na Dworzec. Zanim jednak wyszliśmy doszły kolejne i kolejne osoby… lekko zniesmaczeni opuściliśmy Schronisko. Pokręciliśmy się po „parkach” których w Krakowie nie brakuje. Przy okazji oglądaliśmy pomniki pamięci narodowej. Chłopaki wyczaili jakąś wystawę, więc również na nią wstąpiliśmy. To było bardzo trafne. Wystawa dotyczyła różnego rodzaju reklam. Przyznaję, że była ciekawa. Mam je przed oczami do dzisiaj. Tym razem weszliśmy na Rynek od właściwej strony, a więc przez Bramę Floriańska, zahaczając o Barbakan i „Pomnik Grunwaldzki”. Brrr zimno. Było ciemno, więc nie było sensu krążyć po ciemnych uliczkach. Jednogłośnie postanowiliśmy pobuszować po Empiku. Rozdzieliliśmy się na dwa obozy, żeński: ja & Magda oraz męski: Dąbi, Paweł & Maksym. O wyznaczonej godzinie spotkaliśmy się przed wejściem i wolnym kroczkiem ruszyliśmy na Dworzec. Och! Zapomniałabym. Oczywiście jak większość chłopaków [tzn. niektórzy] lubi sprawiać innym niespodzianki, tak i nasi nas zaskoczyli. Dostałyśmy od nich super, fantastyczne kartki. Dziękujemy:*

Przyszedł czas oczekiwania na pociąg Mirka. 30’, 15’ 5’…o jest. Od razu go „przylukaliśmy” jednak plan był taki, że się nie ujawniamy i śledzimy aż do umówionego miejsca [przy „Adasiu”] Szybko Mirek umknął naszym oczom, a skończyło się tym, że był nawet wcześniej od nas. Obraliśmy kierunek Schroniska. Tutaj [szok!] pokój peełny:/ Rozumiem, gdyby to była młodzież. Niestety. Przepraszam, o czym ja będę rozmawiała z 60letnim mężczyzną [wiem, będę się kłóciła!] Hmm oczywiście poszliśmy na stołówkę, tam mogliśmy spokojnie zjeść kolację, a następnie oddać się dłuuuuuuugim rozmowom i grze w karty.
Kolejny dzień rozpoczęliśmy nieco później niż poprzedni. 8:00 pobudka. Jako jedyne przedstawicielki rodu żeńskiego zrobiłyśmy śniadanko, po czym obudziłyśmy chłopaków [oni mieli dopiero fajnie!]. Czekał nas dzień pełen atrakcji, dlatego po bardzo pożywnym śniadanku poszliśmy na najbliższy przystanek autobusowy. Stąd kawałek autobusem i dalej na piechotę. Naszym celem były tzw. Skałki Twardowskiego. Jest to niezwykłe miejsce na przedmieściach Krakowa, gdzie jak nazwa wskazuje znajdują się skałki – wapienne. Niestety nie zobaczyliśmy największej atrakcji, a więc samego jeziorka, które to skałki otaczają. Podobnież woda jest niczym lazur. Nasze oczy musiały zadowolić się jedynie pokrywą śnieżną. Stąd, trochę pokrętnymi drogami udaliśmy się na Kopiec Kościuszki… Miejsce to, wywarło na mnie duże wrażenie. Nie pierwszy raz byłam w Krakowie, ale tu trafiłam po raz pierwszy. Spodziewałam się trochę czegoś innego. Mile zaskoczona byłam sposobem, w jaki Kopiec jest utrzymany. Widać, że sponsorzy, którzy zostawili swoje tabliczki przy wejściu musieli poczuć się w obowiązku dofinansowania naszego narodowego dobra, jakim jest Kopiec.
Zbliżająca się pora obiadowa przyprowadziła nas na Rynek Główny, a dokładniej do baru mlecznego. Pierwotny plan zakładał obiad w „Barze Grodzkim” na ulicy Grodzkiej, ale cena obiadu w barze mlecznym okazała się poza wszelką konkurencją.

Na godzinę 18 mieliśmy udać się na eliminacje do 21 Przegląd Kabaretów „PAKA” [kultura musi być :D] a, że byliśmy troszkę zmarznięci i przemęczeni postanowiliśmy, że podzielimy się [ponownie] na dwa obozy – identyczne jak dnia poprzedniego] i każdy zrobi coś na własną rękę. A o 17:00 spotkamy się w Schronisku. Tak też uczyniliśmy. Ja z Magdą postawiłyśmy na ciepło, dlatego po króciutkim spacerze poszłyśmy do Schroniska. W tym samym czasie chłopaki zajęci byli bardzo tajemniczymi czynnościami, których szczegółów niestety zdradzić nam nie chcieli. Bardziej zmęczeni ucięli sobie drzemkę, inni zajęli się sobą – kawa, herbata, karty, książka…
Kiedy nadeszła pora kabaretu ubraliśmy się i poszliśmy do krakowskiej „Rotundy”. Na szczęście okazała się być ok. 20 metrów od schroniska. W związku z tym, ze przegląd miał trwać do 21:00 postanowiliśmy pójść dopiero na 19:00. Co na miejscu okazało się błędem: po pierwsze zabawa trwa już w najlepsze, po drugie pozostały nam tylko miejsca na podłodze. Nie okazało się to takie złe, bo przynajmniej siedzieliśmy blisko sceny. Kolejne „przeglądnięte” kabarety pokazywały na co ich stać. Ostatni zdobył sobie serca gorącą atmosferą, jaką wytworzyła na widowni. Ale nie jest to trudne, jeżeli ma się w programie męski striptiz… Więcej nie powiem!

W niedziele rano poszliśmy na Wawel i odwiedziliśmy grób por. Hamiltona – Bohatera Szczepu Józefów. Z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku ok. 21:00 wylądowaliśmy w Michalinie. Dets ol.

Powiedziałam, że Kraków teraz będzie mi się kojarzył z pośpiechem – nieprawda. W głowie siedzi mi piękny widok miasta rozpościerający się na wszystkie strony świata, ze szczytu Kopca Kościuszki. Wszystko pięknie ośnieżone…. [faceci jednak tego nie rozumieją]

P&M

Informacja dla niektórych uczestników tego wypadu: Arrasy (gobeliny) to artystyczne tkaniny ścienne, naśladujące obraz. Nazwa pochodzi od francuskiego miasta Arras, znanego ośrodka produkcji tkanin ozdobnych. Kolekcja została pomyślana jako kompletna dekoracja wnętrz zamkowych. Król dokładnie sprecyzował zamówienie nie tylko pod względem tematyki, ale rozmiarów pasujących co do centymetra na konkretne ściany. Kartony z projektami wykonali najlepsi malarze flamandzcy. W ciągu 20 lat kolekcja rozrosła się do 356 sztuk! Poza ozdabianiem ścian arrasy służyły do dekoracji podczas dworskich uroczystości państwowych, takich jak śluby czy koronacje.
Historia kolekcji jest burzliwa i dramatyczna jak losy Polski. Po trzecim rozbiorze Polski w 1795 roku wszystkie arrasy wywieziono do Rosji, gdzie duża część poważnie ucierpiała, beztrosko skracana lub pocięta na obicia mebli.
W obawie przed kolejną grabieżą wraz z wybuchem II wojny światowej wywieziono ją do Rumunii, następnie do Francji, Anglii i Kanady, gdzie pozostała do końca wojny. Do Polski wróciła dopiero w 1961 roku. Obecnie kolekcja składa się z 142 arrasów.

W dość hermetycznym środowisku

…Głównie wśród harcerzy mamy swoich znajomych i przyjaciół. Ale czy w pewnym momencie nie staje się to minusem?

Na co dzień żyjemy w dość hermetycznym środowisku. Nasi znajomi wywodzą się głównie z harcerstwa, ze szkoły czy potem z pracy. Jak mocno cenimy sobie harcerstwo mogliśmy się przekonać podczas zabawy na warsztatach, gdzie większość z nas przy eliminacji odpowiednich grup społecznych najpierw wyrzuciła „znajomych i przyjaciół” a potem dopiero „harcerstwo” – uznając, że w sumie są one tożsame, bo głównie wśród harcerzy mamy swoich znajomych i przyjaciół.

Ale czy w pewnym momencie nie staje się to minusem? Czy nie macie czasem wrażenia, że omijają nas jakieś inne rzeczy, których moglibyśmy spróbować? Mówimy, że harcerstwo to jest sposób na życie, że ideały w nim zawarte są uniwersalnymi drogowskazami. Z tym się zgadzam, są one dla mnie drogowskazami, ale nie drogą. Drogę wytyczam ja sama kierując się nimi. Czasem bywa ona bardziej kręta, ale przez to staje się „moja”. Nie powielam schematów, uczę się na własnych błędach. Sama podejmuje decyzje, co i kiedy robię. Prawo jest dla mnie ideałem, do którego dążę cały czas, ale nie zawsze go osiągam.
Mając 16 lat nie umiałam sobie wyobrazić jak to będzie, kiedy Iza już nie będzie siedzieć ze mną w jednej ławce na studiach, a z Olką nie będziemy prowadzić drużyny. Jeszcze większą abstrakcją było dla mnie myślenie o założeniu własnej rodziny. Dzisiaj Iza jest w Białymstoku na studiach, Ola studiuje na SGH i nie działa w harcerstwie, a nasze kontakty mają czystko nie-harcerski wydźwięk. Owszem nasze przyjaźnie dopełniły się na płaszczyźnie harcerskiej, ale teraz nie są z nią zupełnie związane. Kiedy się spotykamy to nie planujemy zbiórek, ale nasze życie. Mówimy o tym, co chcemy robić za kilka lat i są to opowiadania, których tematy przewodnie są bardzo różne. Każda z nas, inaczej wyobraża sobie swoje życie.

Harcerstwo było i jest dla mnie ważną częścią mojego życia, ale nie najważniejszą. Jest miejscem, gdzie szukam swojego miejsca w społeczeństwie, a nie gdzie je znajduje sensu stricte. Bo moje miejsce w społeczeństwie to będzie rola żony, matki, nauczyciela (o ile się uda 😉 ) a harcerstwo będzie tylko dodatkiem do normalnego życia. Nie chce tworzyć sobie harctrixu, w którym będę mówić swojemu dziecku i mężowi, że nie mam czasu, bo musze iść na zbiórkę.

Harcerstwo jest i pozostanie moją pasją, ale nie sensem życia.
Tak samo sensem życia nie jest dla mnie ciągłe robienie kariery, pogoń za pieniędzmi. Niestety dzisiejszy świat nie rozpieszcza nas pod tym względem i tylko nieliczne osoby mogą pozwolić sobie na to, aby ich żony nie pracowały w ogóle, z założenia. Może uznacie, ze jestem jakaś staroświecka, ale ja tęsknię za czasami, kiedy żona mogła spokojnie wychowywać dzieci a mąż mógł zarobić tyle, aby żyli na przyzwoitym standardzie. Nie miejcie wyobrażenia, że chciałabym tylko prać, gotować, sprzątać i rodzić dzieci. Bo rola żony i matki to nie jest tylko poświęcenie, jak to się zwykło dzisiaj przedstawiać. W mediach lansuje się pogląd, że kobieta rezygnuje wtedy z siebie, ze swoich planów, że poświęca się dla dobra mężczyzny i dzieci, a sama staje przez to nieszczęśliwa. To nie do końca tak jest. Prawie wszystkie dziewczyny i kobiety, jakie znam i z jakimi rozmawiałam na ten temat uważają podobnie jak ja. Że fajnie byłoby móc wyjść za mąż, wychować dzieciaki i dopiero później móc pójść do pracy. Bo czy po części goniąc za pieniędzmi i karierą możemy przegapić dzieciństwo naszych dzieci i najpiękniejsze chwile w naszych małżeństwach?

Owszem są też i takie dziewczyny oraz panowie, którzy przed założeniem rodziny uważają, że powinni zrobić karierę. Ze dopiero po osiągnięciu pewnego statusu majątkowego, pewnej pozycji „w branży” można myśleć o rodzinie, bo są w stanie sfinansować wszystkie jej potrzeby. Może faktycznie będą mieli pieniądze na zapewnienie rodzinie wszystkiego, ale czy będą mieli czas na to, żeby cieszyć się tym wszystkim z nimi? Czy nie będą musieli zbyt szybko wrócić na swój tor w wyścigu szczurów zanim ktoś ich wyprzedzi, zajmie ich miejsce?

Dzisiaj każdy z nas chcąc nie chcąc musi brać udział w tym wyścigu. Ale umyśle, że to tylko od nas zależy, w jakiej kategorii w nim wystartujemy i które miejsce zajmiemy.
Moim zdaniem harcerstwo to takie miejsce, gdzie obowiązują zupełnie inne zasady niż w „szczurzym świecie”. Tutaj robimy wszystko społecznie, uczymy się dawać, a nie tylko brać. Niestety, co raz mniej osób przychodzi do nas i chce spróbować żyć, choć przez moment według naszych zasad, tak jak my. Trudno jest, choć przez chwilę dążyć do ideałów, które są tak zupełnie inne niż te, które lansują media. Nie palić, nie pić, nie przeklinać, mówić prawdę, być bezinteresownym, po prostu starać się być dobrym to wcale nie jest takie łatwe jak nam się wydaje. Nie jest łatwo odmówić piwa na imprezie, gdzie wszyscy piją i wyszydzą Cię potem od „harcerzyków”. Nie jest tez łatwo, kiedy na zbiórce drużynowy, drużynowa zacznie mówić tego Ci nie wolno, tamtego Ci nie wolno…

A może lepiej przestawmy się na tryb „nie powinieneś tak, bo…”, „szkoda, że nie było Cię na zbiórce, ale masz racje, że szkoła/studia są ważniejsze” itd. Bądźmy wyrozumiali dla naszych harcerzy, bo ich życie wcale nie jest lżejsze od naszego, a może czasami bywa nawet i trudniejszym. Pamiętajmy, że zazwyczaj obracają się oni wśród nastolatków, gdzie każdy chce być „swój”, chce być w pełni zaakceptowany, a większość z ich rówieśników to nie są harcerze. I pamiętajmy, że mamy im pomagać szukać miejsca w społeczeństwie, a nie wytyczać im te miejsce. Nie przedstawiajmy naszej drogi, którą my szliśmy jako tej jednej właściwej. Dawajmy im drogowskazy i pozwalajmy na wytyczanie własnych ścieżek. Bądźmy z boku i patrzymy na to, co robią. Służmy im pomocą, ale niczego nie narzucajmy. Uczmy się też od nich, bo i oni mają nam wiele do zaoferowania.

Życzę sobie i Wam tego, abyśmy umieli tak postępować. Ja ciągle się tego uczę, tak jak ciągle wytyczam swoją niepowtarzalną harcerską ścieżkę na mojej drodze życia.

Marysia Mikulska

Sokrates wielkim filozofem był

W starożytnej Grecji, Sokrates (469 – 399 p.n.e.) był uważany za człowieka, który posiadł wielką mądrość i wiedzę.

Pewnego dnia znajomy spotkał wielkiego filozofa i powiedział:
– Sokratesie, wiesz czego właśnie dowiedziałem się o Twoim uczniu?
– Zaczekaj chwilę – odpowiedział Sokrates – zanim mi o tym powiesz, chciałbym poddać Cię małej próbie. Taki potrójny filtr, przez który przepuścimy Twoją informację.
– Potrójny filtr?
– Właśnie – kontynuował filozof – nim powiesz mi coś o moim uczniu, sprawdźmy tę informację pod trzema kątami. Pierwszy to PRAWDA. Czy jesteś całkowicie pewien, że to o czym chcesz mi powiedzieć jest prawdą?
– Nie – odpowiedział znajomy – właściwie to dowiedziałem się o tym od kogoś…
– W porządku – przerwał mu Sokrates – więc nie wiesz, czy to jest prawda czy nie.
Teraz drugi filtr – filtr DOBRA. Czy chcesz mi powiedzieć o tym uczniu coś dobrego?
– Nie, wręcz przeciwnie…
– W takim razie – odparł uczony – chcesz mi powiedzieć coś złego o nim, ale nie jesteś pewien czy jest to prawdą. Został jeszcze ostatni filtr: filtr POŻYTECZNOŚCI. Czy to co chcesz mi powiedzieć jest dla mnie pożyteczne?
– Nie, właściwie to nie…
– A więc – skonkludował Sokrates – jeśli to, o czym chcesz mi powiedzieć może nie być prawdziwe, nie jest dobre, ani nawet przydatne dla mnie, to po co o tym w ogóle mówić? I to właściwie wyjaśnia, dlaczego Sokrates był wielkim filozofem i cieszył się takim szacunkiem, oraz to dlaczego nigdy nie dowiedział się, że Platon sypiał z jego żoną.

I są Niemamocni

Zastanawialiście się kiedyś jak wygląda prywatne życie superbohatera? Myślicie może, że opływa w luksusy i jest pełne przyjemności? I tu się mylicie!

Bycie uwielbianym przez tłumy herosem i posiadanie niezwykłych mocy to gigantyczne obowiązki, z którymi nie każdy potrafi sobie poradzić. Szczególnie, jeśli tak jak część występujących w filmie postaci jest jeszcze dzieckiem…

Tytułowy Iniemamocny i jego żona Elastyna mają bowiem trójkę pociech: córkę Violę i dwóch synów, Maksa i Jack-Jacka. Razem z nimi starają się wieść wzorowy i przede wszystkim normalny żywot przeciętnej szczęśliwej rodziny, a wszystko z powodu ustawy o ich rzekomej szkodliwości, która weszła w życie piętnaście lat wcześniej. Od tej pory ukrywają swoje nadprzyrodzone siły. Przynajmniej do czasu, gdy głowa rodziny dostaje szansę na powrót do wspaniałej przeszłości. Nie da się ukryć, że nie może on wytrzymać w szarej rzeczywistości urzędnika zakładu ubezpieczeniowego i szuka możliwości wyrwania się z niej.

Film (a właściwie bajka, bo „Iniemamocni” to film rysunkowy) zły nie jest. Powiedziałabym nawet, że ogląda się z przyjemnością, ale ze śmiechu nie pękłam, chociaż po zakończeniu filmu niewiele mi brakowało. Całość jest gites, ale koniec rozbraja, a ostatnie słowa głęboko zapadają w pamięć. Inaczej chyba jednak, niż chcieliby tego jego twórcy. Ale nic to. Ważny jest przecież efekt.

Całość, oczywiście, nie trzymałaby się kupy, gdyby nie polski dubbing (który okazał się przydatny, bo koleżanka do kina okularów nie wzięła). I tak oto w roli Iniemamocnego usłyszeć możemy Piotra Fronczewskiego, Elastyną jest Dorota Segda, Viola mówi głosem Karoliny Gruszki, Maks Filipa Radkiewicza, przyjaciel rodziny to Piotr Gąsowski, a do postaci ich wroga Syndroma głos podkładał Piotr Adamczyk. Wyszło naprawdę nieźle.

Na grafice w filmach animowanych, muszę przyznać, nie znam się ani trochę. Ale podobało mi się. I to Wam powinno wystarczyć.

A teraz, kochane dzieci, Ola powie Wam w jakim właściwie celu film został zrealizowany. Otóż szanowni wymyślający go ludzie chcieli pokazać nam siłę miłości i przyjaźni. To, że razem jesteśmy w stanie zdziałać zdecydowanie więcej niż w pojedynkę. Że prawdziwy talent jest wart więcej od najdroższych nawet gadżetów. Że aby być superbohaterem trzeba posiadać supermoce. I przede wszystkim, że nasze zdolności nie zależą od koloru skóry! Na pewno właśnie o to im chodziło.

I to by było na tyle. Bajeczka nie tylko dla tych najmłodszych, pouczająca i prawie inteligentna. Taka dla rozrywki. No i ta wspaniała końcówka. Dla niej warto obejrzeć film. Co tu dużo mówić Iniemamocni mocni są.

Ola Bieńko

Komendant kontra mafia – cz. 3

Mijały kolejne cenne godziny a Kaktusińska z Ewelina nadal nie miały ani śladu pomysłu, gdzie szukać komendanta. Komórka wołomińskiego kumpla Ryszarda milczała jak zaklęta. Nagle Ewelina wpadła na genialny pomysł.

– Jedziemy do mnie, obejrzymy film!
– Odbiło ci? A zresztą… masz nowe odcinki „Sex w wielkim mieście”?
– Ale ty jesteś płytka… Obejrzymy sobie film dydaktyczny o porwaniach. „Człowiek w ogniu”. A „Sex”, jasne, że mam…. Generalnie, w tym filmie porywają jedną dziewczynkę i Denzel Washington ją odbija.
– A potem co? Zadzwonimy do Denzela i przyjedzie nam pomóc? To chyba nie takie proste…
– Czekaj, mam lepszy pomysł!!! Masz numer do kwatermistrza?
– Tak wymamrotała Kaktusińska, podając Ewelinie komórkę.- Pod „NIE ODBIERAJ”… Tak w zasadzie, to co chcesz zrobić?
-Nie potrzebujemy Denzela, mamy grupę kwatermistrzowską…

Minęło kolejne pół godziny, tym razem dla odmiany wypełnione intensywną pracą łącznościowo organizatorską. W umówionym czasie na stałym, hufcowym miejscu spotkań (parking na tyłach MDK) zjawiła się grupka rosłych młodzieńców (no, w przypadku co poniektórych słowo młodzieniec lekko nie pasowało, ale jak weźmie się pod uwagę młodość duchową….) oraz słynny, zielony żuczek. Ku ogromnej uldze naszych bohaterek, panowie mieli już kompleksowy plan odbicia komendanta. Nareszcie ktoś je zwolnił z odpowiedzialności za życie tej niezwykle cennej w organizacji osoby.

– Kaktusińska, skup się!! Gdzie oni mogą być?
– Mówiłam, że już nie mam pojęcia! Rysiek twierdzi, że pojechał do Wołomina do jakiegoś kumpla.
– Byłaś tam kiedyś? Trafisz tam?
– Do Wołomina?
– Jezu, trzymajcie mnie!!! nie wytrzymał jeden z członków grupy operacyjnej. Będę mówił wolniej: czy trafisz do domu tego kumpla Ryszarda?
– Byłam tam raz, po ciemku… Ale chyba trafię…
– OK, jak mamy ratować komendanta z rak oprychów, to lepiej się pośpieszmy… Wszyscy do wozu!
– Zaraz, zaraz! Mamy jechać TYM?
– A co Ci się nie podoba? To dobry wóz, osiąga 90 z górki. Poza tym, nie rzuca się w oczy.
– Taak, dwudziestoletni żuk na ulicy, gdzie najsłabsza fura to dwuletnie audi. Bardzo sprytne. A podobno to ja jestem idiotką…. ironizowała Kaktusińska.
– Eeee, słońce, nie mamy wyjścia, musimy jechać z nimi… U mnie pali się lampka od paliwa…
– Faktycznie, nie mam zamiaru pluć do baku. Jedziemy. Ja chce siedzieć na jakimś siedzeniu, czystym w miarę możliwości…

Po upływie jakiejś godziny, nasza ekipa do zadań specjalnych parkowała żuka w krzakach, jakieś 100 metrów od domu kumpla Ryśka.
– Idziemy na zwiad. Musimy sprawdzić, czy samochód Ryszarda tam jest. Jak jest, musimy określić schemat ewakuacji.
– My dwaj idziemy od frontu, wy we trzech z tyłu. A ty zostajesz w samochodzie, na wypadek, jakby trzeba było szybko jechać.
– A my??!! wykrzyknęła jednocześnie Kaktusińską z Eweliną.
– Wy macie siedzieć w samochodzie i nie wystawiać głowy.
– Ale tu jest zimno!!! Może chociaż wyjdziemy na dwór potupać…
– Siedźcie w samochodzie! To niebezpieczna misja!!
– Dobra, chodź Ewelina, panowie Rambo i Maggajwer nie potrzebują naszej pomocy.

Mijały kolejne minuty a panowie nie wracali. Nawet osobnik pozostawiony za kierownicą zaczynał się denerwować
– … no bo oni zawsze tak… Jak coś się dzieje, to ja zawsze albo pilnuje samochodu albo pilnuję im stolika. A przecież w zeszłym roku w Przerwaniach….
– Ty, co się tam dzieje?!!
– Wygląda na to, ze rekonesans wraca w nieco wystraszonym stanie…
– Zwijajmy się stąd!!!
– Co się stało??
– To jakaś farsa!!!
-????
– Podeszliśmy pod okno w piwnicy i ten cholerny pies nas wytropił. No i jeden Kark nas zaprowadził do salonu a tam siedzą we czterech, z komendantem po środku, żłopią colę i żrą pizzę. Komendant pisze coś w jakimś notatniku. Jak nas zobaczyli, to Rysiek kazał nam siadać, dał po szklance, nalał coli, kazał przynieść pizzę…
– … ale komendant się strasznie unerwił. Powiedział, że jak natychmiast się nie wyniesiemy, to A. obetnie rację żywnościową na kwaterce, B. nie obsadzi Ryśka w filmie.
– ??? Co???
– No bo wiecie, co oni tam robią?? Komendant pisze scenariusz filmu i całe to porwanie itd. To była jakaś plenerowa próba czy coś w tym stylu. A teraz siedzą i omawiają szczegóły. Komendantowi potrzebne są próbki autentycznych dialogów…
– Niewdzięcznik!! Tyle tyramy a nam nie zaproponował roli!!
– Generalnie teraz poszukuje laski do obsadzenia panienki Ryszarda i Rysiek chce jakąś anorektyczną blondynkę…
– Cooo???!!! Blondynkę? Anorektyczną?? Ja mu zaraz dam blondynkę… Ja mu zaraz pokażą, zdobywca Oskara od siedmiu boleści… Już ja go nauczę…
– Kaktusińska, gdzie leziesz? Nie będziemy tu na ciebie czekać…A zresztą, rób jak chcesz. Chłopaki, spadamy… Ewelina, a ty dokąd?
– Ja też chcę zagrać w filmie.

Chwilę po tym, jak panowie odjechali, Obie bohaterki zaczęły się dobijać do drzwi domu, w którym odbywało się spotkanie.
– Spławcie je!!! wrzasnął komendant.

15 minut później dziewczyny stały na przystanku i trzęsły się z zimna. Nie tak łatwo dostać się Wołomina do Otwocka porą lekko nocną.
– OK., oni z nami tak, to my im pokażemy. Dzwonimy do żony komendanta…

Po upływie godziny po filmowe zapędy komendanta zostały skutecznie ostudzone…

Ola Kasperska

„Mamy Cię” hufcowej KSI

To „program” oparty na podstawie ogromnej Surprise, który wywołuje całą masę przeżyć i absolutnie niesamowitych, reakcji. Ten niepowtarzalny show stawia ludzi znanych ze świata otwockiego Hufca w niecodziennych, bardzo widowiskowych i niebywale zabawnych sytuacjach.

MAMY CIĘ w wersji naszego KSI, to jedyny w swoim rodzaju „program” dostarczający niebywałych doznań od zaskoczenia, przez szok, łzy szczęścia, ogromną radość i brak słów. To „program” oparty na podstawie ogromnej Surprise, który wywołuje całą masę przeżyć i absolutnie niesamowitych, reakcji. Ten niepowtarzalny show stawia ludzi znanych ze świata otwockiego Hufca w niecodziennych, bardzo widowiskowych i niebywale zabawnych sytuacjach.

Ukazuje przyszłych instruktorów, tzw. „ofiary”, „wkręconych”, w okolicznościach, które zaskoczyłyby niejednego. Pamiętacie Michała Łabudzkiego i jego nocną przeprawę dookoła Gołdapiwa, Sylwię Żabicką i Ewę Krzeszewską i ich podróż w policyjnym radiowozie, Kasię Kołodziejczyk i Łukasza Kostrzewę i nocny spacer z polany do przerwankowskiego wąwozu czy wycieczkę w czerwonych spodniach Ani Pietrucik.

Pomysł jest prosty: druhny i druhowie, którzy na posiedzeniu Komisji Stopni Instruktorskich zamkną próby przewodnikowskie z wynikiem pozytywnym, zostają wplątani w „dziwaczne” sytuacje. Scenariusze są precyzyjnie opracowane, a „pułapki” dokładnie zaplanowane. Zaskoczenie jest wielkie, na szczęście Magda Grodzka ze swoją ekipą zawsze panuje nad sytuacją. Przygotowań jest bez liku. Inscenizowane jest miejsce, w którym ma odbyć się końcowa, najważniejsza część. Wytyczna jest również trasa, atmosfery dodaje rozpalone instruktorskie ognisko. Dodatkowo samo miejsce (czasem i trasa) zostaje „naszpikowane” osobami harcerzami, instruktorami, znajomymi, rodziną „wkręconego”. Każdy scenariusz jest dopracowany do ostatniego szczegółu, a „pułapki” zaplanowane dla konkretnej osoby.

Za każdym razem z ekipą Magdy współpracuje z tzw. wspólnik – osoba znajoma, przyjaciel lub członek rodziny „ofiary”. Wspólnik doskonale zna swoją rolę, a „wkręcany” zazwyczaj reaguje dosyć typowo – udzielają się ogromne emocje, wzruszenie, zaskoczenie, a to dlatego, że do końca nie zdaje sobie sprawy, że jest „wkręcany”.

W całym przedsięwzięciu chodzi o to, aby daną przyszłą instruktorkę/przyszłego instruktora doprowadzić do pełnego magii, klimatycznego miejsca i w gronie najbliższych pozwolić jej wypowiedzieć słowa, które zostaną „w niej” i „z nią” już na zawsze:
„Przyjmuję obowiązki
instruktora/instruktorki
Związku Harcerstwa Polskiego.
Jestem świadoma/świadomy odpowiedzialności
Harcerskiego wychowawcy i opiekuna.
Będę dbać o dobre imię harcerstwa,
Przestrzegać Statutu ZHP,
Pracować nad sobą,
Pogłębiać swoją wiedzę i umiejętności.
Wychowam swego następcę.
Powierzonej przez
Związek Harcerstwa Polskiego służby
Nie opuszczę samowolnie”

… czego Maćkowi, Patrycji, Kindze, Grosi, Kubie, Oli, Marysi, Karolinie, Dorocie, Agacie, Kasi, Piotrkowi, Markom – wszystkim z otwartymi próbami, serdecznie życzę!

Niedawno wkręcona Monika
Napisane na podstawie http://www.otwock.zhp.org.pl i http://mamycie.onet.pl

Zapiski Emigranta – 2

FC (Formation Continue centrum kształcenia ustawicznego, gdzie pracuje) dzieli hale produkcyjne ze szkoła inżynierska. Pewnego popołudnia spotkałem tam grupę studentów konstruujących skomplikowane urządzenia. Oto kilka zdjęć ilustrujących to spotkanie oraz wywiad z Claudia Bernedo, studentką szkoły inżynierskiej ICAM.

Michał Rudnicki : Klaudio, co Ty tutaj wyprawiasz?

Claudia Bernedo: Mam teraz zajęcia praktyczne. Pracujemy w grupach liczących cztery, piec osób. Realizujemy nasze projekty. Każda osoba ma do wykonania jakiś element, a później razem konstruujemy urządzenie. Dzisiaj na przykład fabrykujemy tłok hydrauliczny. Musimy wykazać się znajomością obróbki, frezowania i dziurkowania.

M.R.: Ile czasu macie na opanowanie tych sztuk?

C.B.: Godzinę miesięcznie na obróbkę, godzinę na frezowanie, podobnie z dziurkowaniem. Poza tym mamy dwie godziny tygodniowo na studiowanie maszyn takich jak nóż elektryczny, odtwarzacz video, brama automatyczny, maszyny rolnicze…

M.R.: I wydaje Ci się to wystarczające?

C.B.: Ja osobiście wołałabym mieć więcej zajęć praktycznych, ponieważ jestem bardzo ciekawska…Ale mamy sporo wykładów i ćwiczeń, oprócz tego prace domowe, wiec czas jest napięty.

M.R.: Studia na ICAMie są dosyć ciężkie?

C.B. : Od czasu do czasu jestem naprawdę zmęczona, ale większość czasu jestem w dobrej formie i cieszę się z tego, ze tutaj studiuje. Mam nadzieje znaleźć w przyszłości dobra prace. Trzeba także przyznać, że nastrój w naszej szkole jest bardzo dobry, możemy zawsze liczyć na naszych profesorów i kolegów. Nikt nie boi się zadawać pytań podczas zajęć.

M.R. : FC (Formation Continue) ta nazwa Ci cos mówi?

C.B. : Nie za wiele, za każdym razem, kiedy mamy zajęcia praktyczne uczniowie z FC maja zajęcia teoretyczne, wiec się raczej mijamy…Ale kiedy jadałam obiady w naszej wspólnej stołówce, znałam kilku przystojnych chłopców…Byli bardzo sympatyczni…

M.R. : Hmm, rozumiem…Ostatnie pytanie czy możesz powiedzieć cos o sobie?

C.B. : Oczywiście! Studiuje na pierwszym roku kursu przygotowawczego (studia we Francji często funkcjonują w systemie : rok lub dwa lata kursu przygotowawczego, który kończy się konkursem, z którego osoby mające najlepsze wyniki przechodzą na właściwe studia. W ICAMie jest dwuletni kurs przygotowawczy i trzy lata studiów inżynierskich). Działam w biurze studenckim, gdzie jestem sekretarka. Kocham muzykę „Metal“, lubię uczyć się jeżyków obcych. (Klaudia pochodzi z Peru, od czterech lat mieszka we Francji)

M.R.: Aaa, to dlatego od 15 minut rozmawiamy po angielsku?

C.B.: Tak! Dzisiaj po południu mam kurs angielskiego i chciałam poćwiczyć przed zajęciami…

M. R.: I understand. Thank you and good luck!

Wybory na Ukrainie

To nudne będzie, jeżeli opiszę wszystko, co działo się w trakcie tego wyjazdu, krok po kroku. Dlatego podam kalendarz wyjazdu

22.12 wieczorem wyjechaliśmy spod Pałacu Kultury w Warszawie.4 autokary. Przed granicą jeden postój za Lublinem. Już wcześniej byłam chora, a tu wyskakuję bez płaszcza do stacji benzynowej. Stacja zamknięta, jest wieczór. Wokół nie ma drzew, ale z ułańską fantazją postanawiam sikać w polu. Wiatr mnie przewiał. Kaszlę niesamowicie.
Na ten głos przychodzi do mnie szefowa autokaru, Marynia Thum i proponuje gorącą herbatę i leki. Gripex noc, 4 ruthinoscorbiny. Taka dawka sprawia, że zasypiam. 3 godzin na granicy nie pamiętam. Budzę się rano. Opieka, troska. Trudno to nazwać. Dobrze się poczułam choćby z tego powodu, że ktoś się mną zajął.

23.12 13.30 Kijów i jego okolice
Dojechaliśmy na przedmieścia Kijowa. Miejscowość podobna bliźniaczo do Otwocka. Sanatoria ciągną się wzdłuż długich ulic nazwanych jak w Poprzeczne Aninie, Liniami. Nasze sanatorium MAJAK stoi na 11 linii. Inne autokary parkują wcześniej, przy 3 linii w sanatorium LIDER. Do samego Kijowa jedzie się około godziny marszrutką, a potem Metrem. W pokoju ląduję z Kasią ciemno i długowłosą dziewczyną. Pokój jest trzyosobowy, więcej wolnych dziewczyn nie ma. Więc na moją, żartobliwą propozycję zgłasza się Maks. Maks jest malarzem, kelnerem w restauracji na rynku w Kazimierzu, gdzie zgłębia techniki malarstwa i niezwykle uroczym człowiekiem. Trudno to opisać, ale trzeba uwierzyć. Maks ma duże poczucie wspólnoty, więc od tego momentu chodzimy wszędzie razem. Sama bym na to nie wpadła, ale on jakoś skutecznie organizuje nam czas. Decydujemy się wszyscy jechać do Kijowa. Mamy jeszcze pół dnia. Wyjeżdżamy dalej następnego dnia rano. Na spotkaniu dowiadujemy się jak dojechać, i że mieszkamy UWAGA! niech państwo zapiszą: w sanatorij Majak trietja linia. Jak to powiecie, to każdy was dowiezie. Taksówki nie są drogie, a autobusy jeżdżą do 22. Zapisaliśmy, a jakże. A że nie zgadzało się to z tym co napisałam powyżej? No, tego powyżej jeszcze wówczas nie wiedziałam. KIJÓW Europejska stolica!

Nigdy wcześniej nie byłam w Kijowie. Ale miasto robi wrażenie. Nie opiszę. Majdan Niezawisimosci czyli Plac niepodległości główny plac, który widziałam już wcześniej. Wtedy, gdy decydowałam się jechać na Ukrainę, na wybory. Patrzyłam wówczas na plac widziany z góry, wypełniony głowami ludzi. Niczym więcej. Myślałam wtedy nad piosenką, której dotąd nie mogłam zrozumieć tak dobrze:
„Widziałeś wczoraj znów w dzienniku, zmęczonych ludzi wzburzony tłum./ I jeden szczegół wzrok twój przykuł, ogromne morze ludzkich głów. / A spiker cedził ostre słowa, od których nagła wzbierała złość / i począł w Tobie gniew kiełkować, aż pomyślałeś, milczenia dość!”.
Wówczas zdecydowałam się jechać na wybory. Żeby to rzeczywiście przeżyć.

A dziś? na majdanie mało ludzi, zimno koszmarnie. Centrum miasta, naprawdę europejskiego. Naprawdę ekskluzywnego. A w tym centrum, na szerokiej ulicy odciętej od ruchu rozbity obóz. 500m obozu rozbite na ulicy. Namioty gęsto ustawione, śledzie wbite w asfalt, na styropianie. Sztabówki i małe igloo. Szczelnie ogrodzony. Wchodzimy okazując paszporty przez specjalną bramkę. Oprowadzają nas chętnie, w końcu przyjechaliśmy z tak daleka, specjalnie żeby poprzeć ich sprawę. W obozie obok zielonych płócien namiotów jest pomarańczowo. Poza obozem Kijów nie jest już tak pomarańczowy, jakby nam się wydawało wcześniej. Nawet ktoś spostrzegł, że w Warszawie ludzie mają więcej pomarańczowych symboli na ubraniu niż w metrze kijowskim.

Zapraszają nas do jednego z namiotów, w którym jest kuchnia. Jest tam kilka kuchni, bo cały obóz dzieli się na podobozy chyba. W obszernym namiocie (choć z zewnątrz wydaje się niewielki) stoją ławy i ławki. Jest herbata w termosie, zupa cebulowa z kaszą, puree ziemniaczane z parówką i chleb z masłem. Chleb właśnie przywiózł jeden mężczyzna. Jego żona została w domu na wsi, a on zdecydował się mieszkać na majdanie. Żona przez tydzień piekła chleb i przywiózł go prawie cały samochód. Częstują nas. Niewiele zjedliśmy, ale chleb rzeczywiście był wyborny. Wydawała go kobieta w rękawiczkach jednorazowych, białym fartuchu i maseczce na twarzy. Maski prawie nie zdejmowała. Powiedzieli, że takie przepisy. Inaczej wszyscy mogliby się pochorować.

Lądujemy zmarznięci w Mc Donaldzie. Na to nas na pewno stać. Tam na pewno jest toaleta. I jest ciepło. Nie tylko nasza trójka. Wokół wciąż gdzieś kręcą się ludzie z naszego autokaru. To straszny kontrast. Obóz, brudny, zmarznięty, na styropianie i starych szmatach. Tuż obok luksusowych sklepów, Mc Donalda i centrów handlowych.

Wracając wieczorem do sanatorium hotelu wysiadamy z Maksem i Damianem kolegami z autobusu na trietiej linii, skoro tak powiedzieli nam nasi organizatorzy. A tam ani widu ani słychu Majaka! Puste ulice, zarośnięte wysokimi drzewami. I tak odbyliśmy 1.5 godzinny spacer wzdłuż trasy marszrutki. Każdy napotkany z rzadka przechodzień, gdy już wiedział mniej więcej gdzie jest Majak mówił, oj, daleko, daleko. Było zimno, ludzie mili, spacer długi, ale ….. i tak było super!

24.12 autobus Kijów Charków /zapiski autentyczne, drżącym pismem w autokarze/
Obudziłam się, zdjęłam słuchawki i spojrzałam wokół siebie. To niesamowite, ale pól autokaru śpiewa! Ci ludzie się nie znają, ale śpiewają piosenki po ukraińsku znają słowa i nie fałszują. Ciekawa jestem, skąd oni wszyscy się tu wzięli. każdy ma swój cel w wyjeździe na Ukrainę. Każdy jest na swój sposób zakręcony, ma jakieś ciekawe życie, podróże na koncie. W końcu każdy musiał zrezygnować ze świąt, z Wigilii w domu. Kogo zostawili w Polsce?

Wszyscy inteligentni, zaradni. Nikt nie jest zdziwiony warunkami, nikt nie wybrzydza. Każdy czym innym się fascynuje, robi temu zdjęcia. Niepotrzebnie robią z nas, obserwatorów, bohaterów. Dla tych ludzi, którzy pojechali to nie jest duże wyzwanie. Oni jadą, bo mają cel, lubią to co robią. Niektórzy bardziej mają poczucie misji inni mniej, ale to ich wybór, a nie konieczność. Dla mnie to trochę przygoda, a trochę chęć, żeby tu, na Ukrainie było lepiej. Gdy śledziłam przebieg 2 tury wszystko się we mnie gotowało ze złości, że można tak bezczelnie okłamywać ludzi. Że można śmiać się milionom ludzi w twarz i udowadniać, że ktoś, że władza może więcej. I chyba dlatego tu przyjechałam.

Dziś wigilia. Znam tych ludzi 40 godzin i nie wiem jak złożyć im życzenia, choć większość z nich jest bardzo otwarta. Inni trochę mniej, ale wszyscy jakoś ciekawi. Pewnie znów jestem tu najmłodsza.

Organizatorzy, ludzie, którzy to organizowali robili to szybko i z pełnym zaangażowaniem. Sympatyczni i otwarci. Udało im się zrobić to niesamowicie. Dalej są na każde nasze wezwanie. Nawet Agata Buzek robi nam herbatę i kawę. Szefową naszego autokaru jest Marynia. Fajna, drobna, dobrze zorganizowana i energiczna.
Materiały i inne rzeczy są zapewnione, żadnych wpadek, bałaganu itd.
Cały czas gdy to piszę ci ludzie śpiewają! Kurcze, szkoda, że nie mogę do nich dołączyć. Nie znam piosenek po ukraińsku.
Jesteśmy 316 km od Charkowa. Zajazdy przy drodze, balkony bloków są na pomarańczowo. Nie wszystkie oczywiście.

notatki pisane w noc Bożego Narodzenia

Dojechaliśmy do Charkowa i od razu była Wigilia. Hotel pokroju Forum. Socjalizm, ale ekskluzywny. Wigilia coś niesamowitego. 200 zupełnie sobie obcych ludzi, którzy kolędują i cieszą się i śpiewają, łamią opłatkiem.

Myślę, że ta ekipa jest na swój sposób specjalna. Każdy z nas, gdy składał wniosek, to gotów był się poświęcić i jeszcze za to zapłacić. Nie mieliśmy pojęcia gdzie, jak, za ile i na ile, tylko wiedzieliśmy po co. Zgłosili się więc zupełni napaleńcy, gotowi na wszystko. Powiedziałabym, że harcerze jednym słowem.
Kasia koleżanka z pokoju mówi, że jest zaskoczona, że to przerosło jej najśmielsze oczekiwania. Ja nie wiem. Moje chyba też.

Potem pasterka. W dalekim kościele. Jechaliśmy 2 z 3 linii metra, na koniec Charkowa. (Charków jest trochę większy od Warszawy). Ewangelia po ukraińsku, rosyjsku, angielsku i po polsku. Księża polscy misjonarze. 'Ojcze Nasz’ też było w 3 językach. Gdy chórem zaczęliśmy po polsku zrobiło się naprawdę głośno w kościele. Ksiądz przełknął ślinę i łza mu się w oku zakręciła.

Wracaliśmy taksówką w nocy. Z przodu dwóch taksówkarzy, a my z tyłu w 4. Wieźli nas bocznymi uliczkami, bez świateł. Nie działały wycieraczki. Niezły ubaw.
Ukraina to nie to samo co Białoruś. Ludzie nie są tu tak bierni i bezwładni. To ich duży plus. Wiedzą, albo zaczynają wiedzieć czego chcą. Nie ma tu aż tylu miejsc zaniedbanych, bezmyślnie zlekceważonych jak na Białorusi. Albo nie rzuciło mi się to jeszcze w oczy. Kraj mocno podzielony między bogatych i biednych. Obok wielkopłytowców, które się powoli rozpadają buduje się ogromne bloki apartamentowe, w których mieszkania są drogie i wygodne. W hotelowym pokoju jest strasznie gorąco. Okna zabite gwoździami. Jest 3 w nocy. Idę spać.

25.12 Charków Zwiedziłyśmy Charków. Właściwie jego cząsteczkę. Przed nami jeszcze spotkanie przedwyborcze. Jeszcze raz dokładnie, czy znamy ordynację, na co zwracać uwagę itd. Robi się cieplej, a nawet wiosennie. Mimo to musiałam kupić czapkę, czerwoną, bo pomarańczowa, którą dostałam od siostry przed wyjazdem leży głęboko schowana w plecaku.

25.12 noc. Noc przed wyborami. Mały Meksyk w hotelu. Małe zamieszanie organizacyjne. Wczesnym rankiem każdy jedzie w inną stronę. Trzeba wziąć pieniądze dla kierowców, aktywować kartę sim do telefonu ukraińskiego. Dużo roboty. Będę spała 2 godziny. Więc….

26.12 WYBORY
Fiodor Kochan. Nasz kierowca. Mgła jest tak gęsta o 6 rano, że nie widać nic na 10 metrów. Jedziemy do Zołocziwa, powiatu na północ od Charkowa. 50km w jedną stronę. Tam mamy 4 komisje wyborcze, które odwiedzimy. Ja i Piotr. Witają nas raczej przyjaźnie. Dzień jest długi i ciężki. Wracamy w nocy, po zliczaniu głosów w małej wiosce. Komisja wyborcza w szkole stojącej 1km od granicy z Rosją. Za Juszczenko 30 głosów, za Janukowycza 241. W tej akurat komisji było dużo uchybień. Ale nie do nas należało ich naprawianie. Znaleźli się tam ludzie, którym na tym zależało, żeby ich nie było dwóch członków komisji było przywiezionych tego dnia ze sztabu Juszczenki. Tak pozwalała ordynacja.

Inna uwaga to frekwencja. Każda babinka, starsi ludzie o lasce, wnoszeni na krzesłach. Wszyscy przychodzili, żeby zagłosować. To też niesamowite. Przywozili całe wsie autokarami, gdy ktoś nie mógł dojść. A każdy chciał. Każdy czuł, że mu to potrzebne. I że to ważne dla niego.

Notatka z nocy po wyborach Na Ukrainie rodzi się demokracja. Tak naprawdę to nie jesteśmy tu potrzebni. Podnosimy tylko rangę tych wyborów. Jako ktoś z zewnątrz, kogo nie można przekupić. Tu w każdej komisji są ludzie od Janukowycza i Juszczenki. Muszą być, tak nakazuje ordynacja. Pół na pół. Oprócz tego po 4 obserwatorów z każdej strony. Oni sobie sami dobrze i dokładnie patrzą na ręce. Tu już nie da się oszukać tak prosto w oczy. Mam taką nadzieję.

Po wyborach.Następnego dnia wróciliśmy do Kijowa. Znów do sanatorium. Znów obejrzeliśmy Kijów. Tym razem tętniący pomarańczowym życiem. Znów majdan pełen ludzi. Następnego dnia rano mamy spotkanie podsumowujące wybory. Odwiedza nas tata Agaty Premier Jerzy Buzek. Miło z jego strony.
Wracamy do Polski, do Warszawy.
Warto było jechać. Bo ludzie byli niesamowici, bo mogliśmy zrobić coś, choć trochę, bo ja w końcu zrobiłam coś, na co miałam ochotę od dawna. Uwielbiam wschód, uwielbiam podróże i tak naprawdę nie mam wymówki na pytanie: To czemu tak rzadko podróżujesz na wschód? Więc zrobiłam to, i bardzo się z tego cieszę.

Anna Nowakowska
Hufiec Warszawa Praga Pd.



15 stycznia 2005 miałem okazję po raz drugi w tym roku świętować nadejście nowego Roku. Tym razem na Małance, czyli w otoczeniu tradycyjnych ukraińskich potraw, ukraińskiej muzyki i Ukraińców.
Atmosfera była gorąca, bo był to czas kampanii wyborczej Juszczenki. Nie pozwalali zapomnieć licznie tam zgromadzeni jego zwolennicy, którzy co jakiś czas śpiewali jakąś piosenkę wyborczą.

O ile karaoke z ukraińskimi kolędami wzbudziło moje zdziwienie, o tyle po zbiorowym odśpiewaniu ukraińskiego hymnu ze zdumienia i uznania szeroko otworzyłem oczy. Wyobraziłem sobie reakcję Polaków na propozycję, żeby na Sylwestrze o północy odśpiewać Mazurka Dąbrowskiego. W najlepszym razie bym wzięty za nudziarza, albo oszołoma z LPR…
MG