Kaktusińska na weselu

Był piękny, listopadowy dzień. Nasza doskonale znana bohaterka spojrzała przez okno na kolorowe ulicę i aż się uśmiechnęła na widok grupy dzieciaków, uroczo bawiących się pośród starannie zgrabionych przez dozorcę stert liści. Tak się składało, że nowym dozorca był Uczepiński… Jakimś dziwnym trafem ktoś doszedł, że sąsiad Kaktusińskiej od 10 lat bezprawnie pobierał rentę.

No cóż – jak państwo prawa to państwo prawa… Pomyślała Kasktusińska na widok Uczepińskiego biegnącego za dzieciakami z grabiami w ręku. Wyglądał jak…
– O Jezu! Wesele!! – Przypomniała sobie nagle Kaktusińska. Rodzice ją zabiją a jej brat już nigdy nie zrobi za nią  prezentacji w PowerPoincie jeśli się dziś na nim nie zjawi. I będą mieli rację – zaproszenie wisi na lodówce od miesiąca…
– Halo? Rysiu?… Możesz rozmawiać?… Co to za wrzaski? Aaa… u klienta jesteś… To może zadzwonię później? OK., to ja już tak szybciutko mówię o co chodzi… No bo nie poszedłbyś ze mną na Wesele dziś wieczorem? Ryszardowi wreszcie udało się na moment oderwać od obowiązków służbowych i mógł swojej ukochanej poświęcić chwilkę uwagi
– Wesele? Jasne że tak… Ale co ci się tak nagle przypomniało?
– Wiesz, jakaś tak roztargniona jestem, przepraszam, że tak nagle ale głupio mi tak brata wystawić…
-Jakiego brata?? … Przepraszam najmocniej, żabeńko…. PRZECINAAAAK!!! Każ mu na moment przestać wrzeszczeć bo ja tu rozmawiam!!… Już jestem, kochanie… Zero kultury w tym dzisiejszym świecie biznesu… Co mówisz, twojego rodzonego brata? Młodego??  Co??!! Panem młodym jest?? Jezu Chryste, oczywiście że będę… W końcu szwagier…. Ty, a tato się tak o ciebie martwił, he he!!
– Rysiek, błagam, tylko się nie spóźnij. Może umówmy się od razu na miejscu, co? To w ogólniaku ma być. Tak, o 18. No i ubierz się ładnie, misiaczku… Co tam się dzieje do jasnej cholery??
– Nie, to tylko tego… no… Przecinak dywan trzepie… No, mówiłem ci, taka nową firmę mamy… No wiesz, sprzątamy u klienta… Jasne, ze się ładnie ubiorę. Po robocie tylko szybciutko zawinę na chatę i się w ten, no, jak to się nazywa… no ten… GARNITUR przebiorę…
– Rysiek? Dobrze się czujesz? Gdzie wy sprzątacie.. Nic mi nie mówiłeś…. NIE ODKŁADAJ SŁUCHAWKI JAK DO CIEBIE MÓWIĘ!!!!


Ale było już za późno, Ryszard się rozłączył. Kaktusińska popatrzyła na otaczający ją artystyczny nieład w mieszkaniu i postanowiła zabrać się za sprzątanie. Kiedy był a połowie odkurzania mieszkania, jak burza wpadł Młody. Na zwróconą mu uwagę, że nie powinien włazić w ubłoconych buciorach, odbełkotał coś o spotkaniu z drużbą i o tym, że pannę młoda boli brzuch i wyleciał jakby go coś goniło. W końcu się żeni – pomyślała z kpina w głosie Kaktusińska i zabrała się do czyszczenia błota z dywanu. Widok błota napawał ją lekkim wstrętem, ponieważ nieodmiennie kojarzył się jej z koszmarna sobotą, jaką zafundował Ryszard. Jak to dobrze, że już mu ta bagienna fascynacja minęła… I ten koszmar, jak 4 godziny czekali, aż Przecinak z chłopakami ich znajdą i zorganizują jakiś terenowy samochód żeby wyciągnąć zagrzebaną po osie gablotę jej ukochanego z gigantycznego bagna.  A przecież mówiła, że to głupi pomysł… A potem nie chciał słuchać, że jej przyjaciółka Ewelina odnalazłaby ich i wyciągnęła w godzinę…


Kaktusińska szybko jednak otrząsnęła się z pobagiennej traumy, ładnie ubrała i poszła podziwiać swojego brata w roli pana młodego. Rodzice byli strasznie przejęci, Kaktusińska smętnie pomyślała, że jak ona brała udział w szkolnych teatrzykach, to na ogół wcale nie przychodzili… Ale może faktycznie jej wiekopomna rola śnieżynki tudzież epizod czarownicy nie mogły się równać z rolą Pana Młodego w „Weselu” Wyspiańskiego, które klasa Młodego wystawiała z okazji 11 listopada… Ale ona nigdy nie musiała wziąć udziału w takiej szopce, żeby uniknąć obniżonej oceny ze sprawowania za kradzież kluczy od szkolnej gabloty i umieszczenie w niej informacji o odwołaniu lekcji… A szkoda…


Przedstawienie trwało od 10 minut a Ryszarda ani śladu. No cóż, widocznie mieli więcej tych dywanów do wytrzepania… Nagle drzwi do auli otworzyły się z hukiem i wparował przez nie Ryszard, Przecinak i jeszcze jakiś dwóch ogolonych na łyso kolesi, których Kaktusińska kiedyś gdzieś widziała. Wszyscy nieśli po naręczu kolorowych balonów a Ryszard dodatkowo kuchenkę mikrofalową owiniętą wstęgą z napisem „ Wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia” i metką z Media Markt. Kaktusińska poczuła że je się robi słabo i że już gorzej być nie może. W tym momencie Ryszard ryknął:
– Gdzie ta twoja laska?? Co się nie chwaliłeś? Kiedy ten dzieciak ma być, że tyle gwałtu twoja siostra narobiła?
Kaktusińska usiłowała właśnie dyskretnie się wymknąć kiedy poczuła, że część ludzi się na nią patrzy. W tym momencie dostrzegł ją też Ryszard.
– Żabciu!!! Chodź tutaj i zaśpiewaj z nami bratu życzenia…. Sto lat….. Sto lat… Gorzko, gorzko!!!!!!


Na całe szczęście, cała heca zakończyła się tylko małą wzmianką w Linii Otwockiej o nowatorskiej inscenizacji „Wesela”. O dziwo, wszyscy wzięli Ryszarda za gościa z miasta a jego rola zebrała niezłe recenzje. W sumie, to nawet aż tak bardzo się nie wściekł na nią i przyznał, że to jego wina i że już będzie jej lepiej słuchał. Nawet poszedł do wypożyczalni video i wypożyczył sobie kasetę z „Weselem”. Całą sytuacją najbardziej zachwycony był Młody, który zasłynął w szkolnych kręgach jako ten, co ma znajomości na mieście. Dla spotęgowania efektu, poprosił Ryszarda, żeby kilka razy podjechał po niego do szkoły. Kaktusińskiej podobało się, że jej brat i chłopak tak dobrze się dogadują. Jednak kiedy Młody przedstawił jej swoja blondwłosą dziewczynę, nie na żarty się wystraszyła… Do żadnych wesel jej się teraz nie pali…


Aleksandra Kasperska

Zjazd Nadzwyczajny Hufca Otwock

5 listopada 2005 roku instruktorzy naszego Hufca spotkali się na Zjeździe Nadzwyczajnym. Nadzwyczajna była nie tylko oprawa tej zbiórki, ale też powody, dla których się na niej zebrali. Pierwsza część Zjazdu dotyczyła oceny obecnych władz Hufca, a druga dyskusji nad Bohaterem Hufca. Jedna z nich wzbudziła gorącą dyskusję…

Nasz zjazd był jednym z wielu, jakie w tym czasie odbywają się w całej Polsce. Aczkolwiek nie wszystkie odbywały się w tak harcerskiej oprawie i w tak gościnnych progach Klubu Osiedlowego „Perła”). Reguluje to  ordynacja wyborcza ZHP, która przewiduje ocenę władz hufca w połowie trwania kadencji.

Dla tych, którzy naszego Hufca nie znają zapewne zaskoczeniem będzie to, że ta część zjazdu nie wzbudziła zastrzeżeń ani większych emocji.
W trakcie zjazdu częściowo zmieniony został skład osobowy komendy oraz komisji rewizyjnej. Zmiany nie wynikały jednak z braku zaufania do tych osób, tylko z rezygnacji z pełnienie tych funkcji. Niestety, t.zw. „proza życia” nie wszystkim pozwala na tak intensywną społeczną pracę. O tym jak ona jest absorbująca wiedzą najlepiej Ci, którzy je pełnili…

Po tej części przystąpiliśmy do części drugiej czyli do dyskusji o Bohaterze Hufca. I zrobiło się gorąco…
Wszyscy było zgodni, że dotychczasowy Bohater (1 Praski Pułk Piechoty, formacja Wojska Polskiego, która u boku Armii Czerwonej wyzwalała nasze tereny) spełnił już swoją rolę i w obecnych czasach nie jest najlepszym Bohaterem, jaki nasz Hufiec mógłby mieć. Żeby zbytnio nie zanudzać Czytelników powiem tylko tyle, że podnoszonym często argumentem za zmianą Bohatera było przypomnienie niepodległościowej tradycji Otwocka oraz to, że harcerzom dużo bliższe są np. Szare Szeregi, które na naszych terenach aktywnie działały w czasie okupacji niemieckiej. Zwracano uwagę na ich bardziej uniwersalny charakter oraz większą zgodność z harcerskimi tradycjami.
Wątpliwości wzbudzało jednak to, czy zmiana nie zaboli byłych żołnierzy 1PPP, którzy w czasie wojny oddali życie za wyzwalanie m.in. naszych terenów. Przypominano, że wielu z nich spoczywa na Otwockim cmentarzu.

Mamy w pamięci tragiczne często losy żołnierzy 1PPP (część z nich przeszła przez sowieckie łagry) oraz ich poświęcenie dla Ojczyzny. Trudno jednak przyjąć, że na dzisiejsze czasy jest to dobry wzór do naśladowania dla młodych harcerzy. A taki jest podstawowy cel istnienia patrona Hufca. Zapewne z tego właśnie wynika trudność pracy z tym patronem. Mając to wszystko na uwadze, po długiej dyskusji, zjazd zadecydował o zakończeniu pracy z dotychczasowym Bohaterem oraz zobowiązał władze Hufca do rozpoczęcia akcji, której efektem będzie zdobycie przez Hufiec nowego imienia.

Mirek Grodzki

Moje typy pociągowe

Coraz więcej w Internecie lokalnych stron. Na jednej z nich można było znaleźć post na forum, który przytaczam w całości. Jest to zapis obserwacji poczynionych podczas podróżowania pociągiem. Ciekawy jestem czy ktoś z Was rozpozna wśród opisanych typów siebie…

Uczeń/licealista – zazwyczaj występuje stadnie. Typ damsko-męski rozwalający się bezpardonowo na siedzeniach, w życiu nie ustąpi miejsca starszej osobie. Przebywa czasem na pomostach ćmiąc papierosy i wysyłając esemesy do poznanych przypadkiem przedstawicieli płci przeciwnej. Często dyskutuje z innymi osobnikami tego typu o melanżach, zajebistych kawałkach ściągniętych z netu albo po prostu odrabia pracę domową. Ubiór: od rastafariańskich czapeczek, dredów i glanów do szerokich spodni, bluz Lonsdale i butów vansów. Generalnie niegroźny, czasem podpala pociągi.


Student – ubiór podobnie jak u ucznia w szerokiej gamie, jednak elementem charakterystycznym bywa u studenta rozciągnięty studencki sweter (najlepiej w kolorze czarnym). Często ma długie włosy i posępne spojrzenie. Nie występuje w grupach jak uczeń; to bardziej indywidualista. Czyta książki albo ambitna prasę. Kiedy jednak się spotka z drugim zaprzyjaźnionym typem studenckim, najczęściej rozmawiają o porypanych wykładowcach, ćwiczeniowcach, sesji niezaliczonej oraz odjechanych imprezach w akademiku na Kickiego. Częściej niż u ucznia występuje u niego atrybut walkmana. Typ wybitnie pokojowy.



Więcej zdjęc…

Mecenas/ekonomista – typ niegroźny, zindywidualizowany. Grupę dla niego mogą stanowić wyłącznie żony, kochanki mecenaski/ ekonomistki, ewentualnie koledzy z branży. Jedzie do pracy i pracuje. Czyta żółte strony Rzepy albo Financial Times, czasem anglojęzyczną literaturę fachową. Telefon komórkowy nie jest szpanem, tak jak u ucznia; ten typ prędzej wyjmie na kolanka laptopa i trochę sobie postuka wysyłając maile via komórka (użycie ma swój cel racjonalny). Typ okresowy – w pociągu dorwać go można wyłącznie w porannym i popołudniowym szczycie. Żelaznodrożny środek transportu wybiera tylko ze względu na korki. W garażu ma przecież wypasioną skodę fabię.


Inżynier – ubiór standardowy, jak w służbach milicyjnych: spodnie dżinsy denimowe, kurtka parka w kolorze oliwkowym, beret albo czapka z daszkiem. korzysta z wody toaletowej Wars (Pollena Warszawa). Człowiek korpulentny, uprzejmy, chętnie pomaga podróżnym. Zna na pamięć rozkład jazdy, zawsze można się go spytać, do jakiej stacji dojeżdżamy; rozpoznaje aktualną lokalizacje pociągu po stukocie kół, a jeździ już do roboty ze 20 lat. Czyta najczęściej SuperExpress albo Fakt (czasem Nasz Dziennik). Pani inżynier natomiast liczy anteny satelitarne na trasie.


Pielęgniarka – kobieta w wieku średnim, ubrana ciepło, ale w pełnej tęczy barw. Niedomyte paznokcie z warstwą dawno startego lakieru i buty skórzane ze stadionu. Rozmawia z koleżankami o pracy i przekrętach dyrektora szpitala. Częściej jednak nie rozmawia, tylko śpi z otwarta buzią regenerując się po wyczerpującym dyżurze. Najbardziej okupowane przez ten typ stacje to Międzylesie i Anin.


Kolejarz – poznasz go po zapachu przetrawionego alkoholu i czosnku. Ubiór kolejarza stanowią: buty skórzane ocieplane ze stadionu, spodnie materiałowe na kancik dawno kancika pozbawione (albo dżinsy zaprasowane na kancik), sweter turecki typu „team boys”, obowiązkowa czapka (model dowolny)oraz kurtka skórzana tzw. cinkciara. Fizys, zmaltretowany przez żonę, kolegów z pracy, alkohol i fajki marki fajrant, zdobi często dwudniowa szczecina. Bywa, że kolejarz jedzie ubrany w służbowy mundur i kurtkę z misiem, standardowo (jak na kolejarza przystało) wymięte i poplamione. Wsiada najczęściej na Olszynce Grochowskiej i kieruje się do tzw. służbówki, gdzie w gronie towarzyszy tego samego typu poddaje się rozrywkom klasy karty, wódeczka i zagrycha (od ostatniej dekady wódeczka przegrywa z tanim piwem). Najbardziej nie cierpi kolesi z Renomy i Żydów.


Grzybiarz – typ zbliżony do kolejarza w stroju cywilnym, jadący pociągiem o 5.20 na grzyby pod Chrosnę. W przeciwieństwie do kojejarza woli przebywać samotnie. Charakteryzuje się pokorną postawa przy wysiadaniu i zawsze ma wykupiony bilet powrotny. Występuje okresowo w sezonie urlopowym w pociągach kończących bieg w Pilawie.


Dresiarz – tu nic w sferze ubioru nie trzeba tłumaczyć. Osobnik wybitnie agresywny o standardowym zasobie słownictwa: „skąd jesteś” „wyskakuj z hajsu”. Dresiarze permanentnie przebywają w służbówkach oraz okupują pomosty, z których na postojach filują na kanarów i potencjalne ofiary. Lubią też ubikacje, które służą im do przetrząsania zrabowanych torebek damskich i portfeli; czasem dzwonią z nich dla niepoznaki po kumpli. Jest to typ nocny lub wieczorny, występujący stadnie. W pojedynkę starają się być niewidoczni. W przedziałach innych niż służbowe dresiarze pojawiają się przechodząc zamaszystym krokiem dla zbadania terenu potencjalnych działań operacyjnych. Często bywa, że dresiarz okazuje się kanarem z Renomy.


Typu autobusowe są zbliżone do pociągowych. jest jednak jeden typ autobusowy, który ewidentnie mnie wkurza, ze względu na zagęszczenie miejsca w autobusie. Ten typ to:


Puszkarz – osobnik będący krzyżówką kolejarza, dresiarza i ucznia. Pod względem ubioru można go zaliczyć do powyższych kategorii ze 100% pewnością. Cecha charakterystyczną jest manewr natychmiastowego przejścia na tył autobusu i otwarcia puszki z piwem. Mało go obchodzi wysokie prawdopodobieństwo wylania zawartości piwa innym pasażerom za kołnierz. Fetor browarny, jaki rozlewa się natychmiast po pojeździe, jest nie do wytrzymania zważywszy na gatunek spożywanego przez puszkarza piwa. Do tego dochodzą wydechy skiepowanej tuż przed wejściem do autobusu fajki typu męskie oraz odór niemytych od pół roku zębów. Na uwagę pod jego adresem, że w miejscu publicznym picie alkoholu jest zabronione, ma przygotowana standardowa odpowiedź: „sp…dalaj!”. Po zakończeniu konsumpcji najczęściej otwiera kolejna puszkę a tuz przed przystankiem swojego przeznaczenia pozbywa się opakowań rzutem na podłogę.


Chiste@


Więcej na http://forum.gazeta.pl/forum/71,1.html?f=15342

To sleep or not to sleep?

– that’s the question


Z czysto biologicznego punktu widzenia sen „jest odwracalnym stanem nieświadomości, który charakteryzuje się obniżoną aktywnością kory mózgowej. (…) Potrzeba snu należy do podstawowych potrzeb biologicznych ustroju, dlatego też po dłuższym okresie czuwania i aktywności, nawet w absorbujących uwagę okolicznościach, daremnie próbujemy przezwyciężyć uczucie senności i prędzej czy później, lecz nieuchronnie zapadamy w sen.” Tak brzmi definicja snu z „Biologii” Villee’go.


Chciałabym jednak temat jeszcze odrobinę rozwinąć… Wydawać się może, że skoro ciało śpi, to mózg też. W rzeczywistości jednak, istnieje taki stan podczas snu, kiedy nasz mózg przejawia niezwykłą aktywność. Należy jednak zacząć od podziału snu na dwie szczególne fazy: fazę wolnofalowego snu (SEM lub Non-REM), wolnych ruchów gałek ocznych (Slow Eyes Movement) zajmującą około 76 – 80% snu oraz fazę snu paradoksalnego (REM), szybkich ruchów gałek ocznych (Rapid Eyes Movement). Podczas snu wolnofalowego nasz organizm wypoczywa, by na chwilę znów uaktywnić się podczas trwania snu paradoksalnego. To właśnie w fazie REM mózg jest szczególnie aktywny. Jest to niezwykły element naszego nocnego życia. Podczas jego trwania świadomość jest wyłączona, a mimo to łatwo się z tego snu wybudzić, (ponieważ mózg w tym czasie bardzo aktywnie pracuje poza naszą świadomością). Kiedy już się wybudzimy, pamiętamy to, co się nam przed chwilą śniło. Dlatego REM nazywany jest też snem z marzeniami sennymi. Poza tym towarzyszy mu całkowite zwiotczenie mięśni, a co najciekawsze w trakcie REM nie działa ośrodek termoregulacji organizmu, innymi słowy przestajemy reagować na zmiany temperatury otoczenia. Można nas wynieść na mróz i nawet nie dostaniemy gęsiej skórki!!!
W czasie snu nasz organizm regeneruje swoje siły, wypoczywa, trawi to, co pochłonęliśmy minionego dnia/wieczoru z zapałem oraz załatwia mnóstwo innych spraw nie cierpiących zwłoki np. regeneracji funkcji psychicznych! Jak jednak trzeba się postarać, aby po przebudzeniu lub pobudce z mała pomocą znienawidzonego przez nas sygnału alarmowego czuć się jak po przebiegnięciu maratonu?! Hmmm…
Zamiast ciepłych myśli o nadchodzącym dniu, zaczynamy się zastanawiać któż ów maraton wygrał…? Szkoda byłoby, bowiem tego wysiłku, tylu lat ćwiczeń… Ej, zresztą, o czym ja mówię…?! Brak snu albo sen krótki, płytki i męczący to są dopiero wrogowie nie do pokonania! Co zrobić, bowiem w momencie, kiedy przesypiamy odpowiednią ilość czasu, lecz nadal czujemy się jak ledwo wyjęci z pralki nastawionej na wirowanie? Ciężkie powieki, ciężka jak ołów głowa, ociężały krok. Organizm wzywa, żąda poddania się grawitacji, rzucenia się na najbliższą płaską powierzchnię. Nie musi być ona nawet miękka… W takim razie: „Budzikom śmierć”! Tymczasem, co byśmy zrobili bez budzików? Toż to byłaby jedna wielka katastrofa!!! Gdyby ludzie spali tyle, ile powinni, szkoły nie miałyby sensu, nie mówiąc już o tym, kto zarabiałby na nas pieniądze… Chyba cierpiący na bezsenność! Kto w dzisiejszych czasach tak naprawdę się wysypia…? Problem niedoboru snu jest coraz częstszy i coraz bardziej fatalny w skutkach. Niedługo całe miasta będą wypełnione po brzegi „bezmózgimi zombe”… Niewyspany człowiek nie myśli jak należy, nie je tak, jak powinien, nie mówiąc już o tym, że jest także nieprzyjazny dla otoczenia (tak jest w większości wypadków) lub po prostu dla niego nieobecny (zasypia gdzieś w kącie lub na stojąco w kolejce po bułki do sklepu)… Długo trwający brak snu powoduje rozdrażnienie, agresję, pogorszenie wszelkich wyników testów, czyli dramatyczny wzrost ilości popełnianych błędów, utrudnienia w skupianiu równowagi. Przyczynia się także do problemów zdrowotnych takich jak zaburzenia pracy serca, czy upośledzenie aktywności układu immunologicznego. Z tego wynika, że każda utracona godzina snu prędzej czy później zaowocuje szeregiem negatywnych skutków! Godzina…


Co się dzieje jednak, gdy tych jednostek czasu w ciągu doby tracimy więcej? Albo lepiej: Kiedy ich nie tracimy, bo wcale nie zasypiamy?! Zdecydowanie cykl 48-godzinny nie jest zdrowy, ani przyjemny… Nieodzownym wynikiem braku snu jest… Senność! A tak na poważnie: dreszcze, na przemian ciepłe i zimne, otępienie intelektualne jak i emocjonalne, poczucie „wyprania” – jest się ociężałym (z kolei jak nie odwirowane jeans’y nasiąknięte wodą) i najlepiej by się po prostu położyło… Gorzej jednak, kiedy takiej możliwości nie mamy, kiedy ktoś lub coś po jakiejś obfitej we wrażenia nocy każe nam wytężać mózg i pracować! Ooo… Bunt! I jak tu być aktywnym?! Takie rzeczy są możliwe tylko ona filmach, gdzie głównemu bohaterowi raczej nie zdarza się sypiać i jakoś nie sprawia mu to większych kłopotów… Nadal jest rześki i z wielką gracją i swobodą koordynuje swoje ruchy, czego nie można powiedzieć o postawionego na drugiej szali człowieka niewyspanego…


No i co w związku? Co zrobić, kiedy jest się wiecznie niewyspanym? Abstrahując od wielce ambitnych porad typu: należy się po prostu wyspać, czy tych z jeszcze niższej półki zahaczających o dowcip w stylu „nie spać, zwiedzać”, nie umiem odpowiedzieć na to pytanie… Nie nazywam się Ewa Nowak i nie prowadzę „Kącika Porad”. Wiem natomiast, co to znaczy „zarwać noc” i jak sobie z tym radzić! Na minionym kursie drużynowych i przybocznych tak dobrze się bawiłam, że nie zauważyłam, kiedy dzień zamienił się w noc i kiedy noc szybciutko znowu stała się dniem… Zrozumiałam jednak, że jedyna chwila na odpoczynek minęła mi jak z bicza strzelił. Postanowiłam, więc nie poddawać się i nie zasnąć na zajęciach… Kawa to chyba jakiś „chwyt marketingowy”… Kto powiedział, że działa?! Póki się rozmawia, chodzi, tańczy… sama nie wiem co jeszcze, to da się wytrzymać, ale wystarczy usiąść na chwilę, by zrozumieć, że sen dopadł nas w swoje szpony…! Znaleźć sobie zajęcie – autentycznie niezawodny sposób! Szkoda tylko, że na krótką chwilę… Reasumując. Sen – zjawisko niebywale potrzebne. Jakość samego snu zależy od trybu naszego życia, częstotliwości i jakości spożywanych posiłków, warunków spania oraz naszego wieku. Skutki niedoboru snu, jak każdy wie z własnego doświadczenia, są tragiczne… Brak snu (lub sen kiepskiej jakości) – to nasz wróg!!! Bezsprzecznie i bezapelacyjnie! Jak z nim walczyć? Proponuję poduszką i kołdrą w bawełnianej zbroi w modne w tym sezonie kwiatki.


Daria Ładna

Siła ciała – rozwój fizyczny w stopniach harcerskich

Banalne zadanie, które przewija się przez stopnie harcerskie wszystkich szczebli. W każdym wymagają tego samego… gimnastyki, sportu. Banał, który niektórzy zbywają śmiechem, inni milczeniem inni jeszcze wpisują sobie w realizację tego wymagania szkolny wf czy sksy…

Nudne to, nic konkretnego, niezbyt spektakularne, bo co jest ciekawego i trudnego w gimnastyce? W jakimś tam uprawianiu sportu? Przecież się ruszam, potrafię się gimnastykować, realizuję to wymaganie i już…. Hehe nic bardziej mylnego.
Najtrudniejsze w tym wymaganiu, nie bez powodu powtarzanym w każdym ze stopni, jest konsekwentne realizowanie go. Nie od czasu do czasu, nie na początku i na końcu próby, tylko co dzień, co tydzień, przez całe życie.

Ten temat przewija się przez wszystkie stopnie, nie tylko te dla dzieci. Ochotniczka/Młodzik
Systematycznie uczestniczę w zajęciach ruchowych (np. gimnastyka, gra w piłkę, jazda na rowerze, aerobik, jazda na rolkach).

Czyli niedużo – wystarczy aktywnie spędzać czas. Ale już w tym wieku warto przyzwyczajać się do ruchu. Jeżeli nie wówczas, to kiedy? Następny stopień wymaga jeszcze więcej, w dodatku stałych zajęć i aktywności.
Tropicielka/Wywiadowca:
Regularnie uprawiam wybraną dziedzinę sportu lub aktywności ruchowej. Poprawiłam/em swoje osiągnięcia.

Dalsze dwa stopnie tylko przypominają o higienicznym trybie życia i aktywnym wypoczynku.
Dbam o zdrowie i pamiętam o aktywnym odpoczynku, odpowiedniej ilości snu, prawidłowym odżywianiu się, umiem radzić sobie z problemami okresu dojrzewania.

Ale już stopnie wędrownicze….
Prowadzę higieniczny tryb życia i doskonalę swoją sprawność fizyczną. Znam granice swojej wytrzymałości fizycznej.
Dba o zdrowie i kondycję fizyczną.
Właśnie. Chwila zastanowienia w trakcie rozmowy z probantką na HO zainspirowała mnie do tego artykułu. To rzeczywiście śmieszne, żeby wymagać od dorosłego człowieka gimnastyki. Jakiegoś tam sportu. Przecież wiadomo, że nie ma na to czasu. Szkoła, matura, studia, imprezy, prowadzenie drużyny, tyle jest rzeczy ważniejszych niż jakieś tam bieganie, zresztą, komu by się chciało. Pływać? Na to trzeba mieć pieniądze. Rower? E, no jeżdżę czasem. Ja dużo się ruszam, mi żaden sport nie potrzebny. Zaraz zaraz… ŚMIESZNE? A może jednak ważne?
Opowiem wam o dwóch moich znajomych. Obaj mają ok. pięćdziesiątki. Obaj dojrzali, inteligentni, aktywni w swoich zawodach, w działalności społecznej. Ludzie, od których warto się uczyć życia i aktywności. Jeden z nich, kiedy go spotykam na szlaku prawie biegnie pod górę, bez cienia zmęczenia. Kondycją nie dorównuje mu żaden z młodszych kolegów, a jak zepsuje mu się samochód to bez słowa przesiada się na rower. Drugi… on wspomina, że kiedyś, jak był młody, to owszem, bywał w górach, teraz też, chętnie by pojechał, popatrzył, ale żeby gdzieś tam chodzić…
Pierwszy w te wakacje, po raz kolejny wszedł na Mount Blanc, drugi mógłby o tym przeczytać w gazecie.
Obu bardzo szanuję. Jednak jest coś, co znacznie ich różni. Pierwszy nie śmiał się z gimnastyki. Włączył sport, rekreacyjny, nie wyczynowy, do codziennego życia. Potraktował wysiłek fizyczny, jako element higienicznego trybu życia. I teraz, po latach wiem, że ma tego efekty. Jest młody ciałem i duchem także, dużo mniej choruje, tryska optymizmem. Drugi mówi o sobie, że jest starym człowiekiem i tak pewnie się czuje.
Jeżeli wydaje wam się, że sport to takie nic ważnego, coś banalnego, pomyślcie o sobie za 30 lat. Najważniejsza jest wytrwałość, uzależnienie od sportu. Traktujcie codzienny, cotygodniowy wysiłek jak mycie zębów. Nie można tego zaniedbać, bo czeka nas próchnica i protezy. Ze sportem jest podobnie.

Dlatego warto serio potraktować wymagania na stopnie.

Anna Michalina Nowakowska

Wyzwanie wodza

Po dniach nauk Rozbitkowie w samotności przygotowywali się do ostatecznego zadania: „Wyzwania Wodza”. Zima zdążyła okryć swym płaszczem całą wyspę, gdy oczekiwany całym sercem dzień wreszcie nadszedł…


Marźli czekając na moment gdy wszyscy stawią się naprzeciwko Chaty Wodza. Parę minut po 10 nie czekając na maruderów cała ekipa ruszyła prowadzona przez Starszyznę Wioski… Szli brnąc w śniegu, aż wreszcie ich oczom ukazała się polana – miejsce ich sprawdzianu.


Bez śladu strachu stawili czoła olbrzymiemu murowi – zespołowa praca pomogła im dostać się na drugą stronę bez żadnych strat w swych szeregach. Z przykładową wręcz finezją pogodzili miejscowe piękności kłócące się nad jabłkiem „dla tej naj- „ . Pomogli miejscowym scoutom w przygotowaniu zbiórki z okazji Dnia Banana oraz w trudnym wyborze sprawności.


Dzięki nim na twarzy generała Oddziałów Obrony Wybrzeży zawitał znów uśmiech – nareszcie zobaczył wzorowo wykonaną musztrę, której tak dawno nie widział w swym 3 osobowym oddziale. Co więcej  dzięki nim Wielki Szaman przypomniał sobie starożytne inkantacje. Jednym słowem pokazali swoją klasę.


Gdy wrócili czekała ich jeszcze jedna niespodzianka – swe podwoje otworzył dla nich Wioskowy Uniwersytet. Po ogrzaniu i wypiciu czegoś ciepłego rozbitkowie wysłuchali wykładu Wodza o strukturze zamorskiej organizacji ZHP.


Czy potwierdzili swe umiejętności i wiedzę?? Czy wreszcie uda im się opuścić wyspę?? Tego wszystkiego dowiecie się już 12.12 o godz. … w józefowskim MOK-u. Jako że wszystkich was zapraszamy na uroczysty kominek na którym wręczone zostaną dyplomy i patenty poświadczające uczestnictwo i ukończenie wyspiarskiego szkolenia.


Kuba Borowy

Zza stosu chusteczek

W dzisiejszym świecie trudno być kimś, jeśli nie daje się z siebie wszystkiego. Dlatego biegniemy przez życie, szarpiemy się z codziennością, robimy wszystko żeby wyrwać dla siebie jak najwięcej. Te spokojne czasy, gdy przez życie można było przejść spacerkiem, albo przynajmniej przystanąć i zadumać się nad refleksem świetlnym w kropli rosy, gdy cieszyły nas rzeczy małe, minęły bezpowrotnie. Czy aby na pewno?


Każdy z nasz gdzieś się uczy, czy pracuje. Chcemy być najlepsi, a przynajmniej na tyle dobrzy, by nie być gorszymi od innych. Biegniemy przez życie nie oglądając się za siebie, bo nauczyli nas, że życie, to wyścig szczurów. Od najmłodszych lat nas do tego wyścigu przygotowują. Ilu z nas potrafi teraz tak po prostu przystanąć, rozejrzeć się i powiedzieć: „Boże! Jak tu pięknie! Dokąd ja tak pędzę?!” Chyba bardzo nie wielu. Za bardzo pochłania nas szkoła, uczelnia czy praca. Codzienne obowiązki przytłaczają nas i zawężają nasze pole widzenia (nie tylko to fizyczne).


“Live as if you were to die tommorow.
Learn as if you were to live forever.”
Mahatma Gandhi


Sama złapałam się na tym, że nie potrafię już oddzielić czasu na naukę od czasu na życie i wszystko, co powinno się w nim zawierać po za pracą i nauką. Zatracamy się w tym naszym codziennym pędzie i gubimy wiele cennych chwil i nie tylko, w tym nasze życie. Czasami choroba (nie koniecznie ciężka), czasami coś innego, sprawia, że się opamiętujemy. Zwalniamy tempa i zaczynamy żyć. Czasami jednak jest już za późno. Opamiętujemy się już po ostatniej chwili, a wtedy jest już za późno. Tracimy wszystko i to nie odwołalnie.
O ileż piękniejsze byłoby nasze życie, gdybyśmy wychodząc rano z domu, zwrócili uwagę jak pięknie wygląda krzak przysypany śniegiem, czy że drzewa wcale nie są nagie i ponure, ale że są pokryte białym puchem skrzącym się w słońcu, zamiast narzekać, że znowu jest ślisko i od rana psuć sobie dzień. Albo czy nie warto pójść jesienią do parku, popatrzeć na kolorowe liście na drzewach, poobserwować buszujące wiewiórki i poszurać nogami w opadłych liściach (i zostawcie tą gazetę! nie przyszliście tu czytać o sytuacji gospodarczej czy politycznej w kraju i na świecie! no zostawcie, ona nie ucieknie!)? Spotkajcie się z przyjacielem. (Nie, nie z kumplami od piwa, czy koleżankami od plotek. Przyjaciel to ten, z którym rozmawiasz tak naprawdę szczerze.) Powspominajcie razem dawne czasy, oderwijcie się od codzienności. Przypomnijcie sobie jak to było kiedyś, kiedy byliście mali. Porozmawiajcie o swoich marzeniach. Tych spełnionych i tych czekających na spełnienie i tych, które nigdy się nie spełnią, ale które i tak warto mieć. Przypomnijcie sobie, jakie życie jest piękne i jak to jest żyć.


Pozdrawiam z za stosu chusteczek.


Karina Zielińska

i’m hatin’ it

Koleżanka podsunęła mi pomysł, aby opowiedzieć swoje niedawne doświadczenia związane z McDonald’s Polska Sp. z.o.o. Artykuł będzie raczej ku przestrodze i proszę nie iść w moje ślady.


Wszystko zaczęło się bardzo miło i przyjemnie. Nic nie zwiastowało koszmaru, który miał niebawem nastąpić. Zaraz po tym jak załatwiłem wszystkie formalności związane ze szkołą, postanowiłem znaleźć pracę, co by nie obciążać zbytnio kieszeni rodziców. Nie wiele myśląc – bo tak najłatwiej – poszedłem do Centrum Pracy McDonald’s z siedzibą gdzieś na Al. Jerozolimskich. Siedziały tam oczywiście przesympatyczne, bezgranicznie miłe i  uśmiechnięte od ucha do ucha panie. Słodycz biła na 10 metrów. Usiadłem, powiedziałem, że chciałbym pracować w McDonald’s, panie na to, że oczywiście, że nie ma problemu, spytały o zainteresowania, przydzieliły mnie do restauracji „Sezam” (róg Świętokrzyskiej i Marszałkowskiej), powiedziały, że musze wyrobić sobie Książeczkę Zdrowia do celów sanitarno-epidemiologicznych – pieniążki oczywiście zwróci McDonald’s. Stawka godzinowa: 7, 50 zł (brutto oczywiście). Poczęstowałem się mini – cukiereczkami i wyszedłem zadowolony z myślą, że jestem samodzielnym, młodym człowiekiem.


Kiedy już miałem książeczkę, umówiłem się na podpisanie umowy w przyszłym miejscu pracy. Zanim złożyłem podpis, przez ponad półtorej godziny musiałem się zapoznawać z zasadami BHP, kodeksem pracy McDonald’s, prawami obowiązującymi w restauracji itd. Zawarcie umowy nastąpiło 17.10.2005 r., pracowałem w wymiarze 1 etatu we wtorki, środy i czwartki, średnio 8 godzin dziennie.


Pierwszy dzień pracy zaczął się od oprowadzenia po całym dobytku. Pokazania, co, gdzie i dlaczego. Później odbyć się miało szkolenie na jednym ze stanowisk. W udziale przypaść mi mogło stanowisko na grillu – stanowisko, które wydaje się najbardziej hard-core’owe – polega na staniu przy ogromnym, gorącym blacie i smażeniu non-stop kotletów i przygotowywaniu waszych ulubionych hambuxów i innych kanapek w tempie przekraczającym możliwości przeciętnego człowieka. Kolejne stanowisko, to tzw. smażone, czyli smażenie w wielkich frytkownicach wszelkich produktów związanych z kurczakiem: nuggetsów, skrzydełek i kotletów do McChickena oraz McPremiera jak również robienie dwóch rodzajów kanapek, sałatek i jogurtów. Pracą najspokojniejszą wydawała się praca na serwisie, czyli przy kasie – mnie niestety nie dane było tam pracować. Ostatni rodzaj pracy, to praca na sali: zbieranie tacek, przecieranie stolików, mopowanie podłogi, wymienianie koszy na śmieci. Ostatecznie przeszkolono mnie na smażonych i tam najczęściej pracowałem.


Całe, to smażenie nie wydawało się takie straszne, gdy stałem ze szkolącym mnie instruktorem. Jednak kolejny dzień pokazał jak wygląda prawdziwa praca w McDonald’s. Zdany na samego siebie, pozostawiony na łaskę i niełaskę smażyłem setki nuggets’ów i skrzydełek, przyrządzałem McChickeny, sałatki szefa i sałatki z kurą, co chwila słysząc: Co z tymi czykenami!?, Gdzie te skrzydełka!?, Szybciej z tymi premierami!?, Nagetsy idą!?. Co jakiś czas dostając ostrą reprymendę od szefa kuchni, że kładę za dużo sałaty, że sos ma być centralnie, że coś tam… I tak przez osiem godzin z półgodzinną przerwą.
Mniej wyczerpująca psychicznie była praca na sali. Jednak po ośmiu godzinach biegania w tę i z powrotem, na dół i na górę z tackami lub bez nich, nie miałem siły na nic. W myślach błagałem tylko, żeby nie kazali mi stać przy grillu. Ale jednak…stało się. Na szczęście moja niechęć i nieporadność zwyciężyła i odesłali mnie z powrotem do smażenia kurczaków.


Jako pracownik McDonald’s niestety nie miałem jedzenia za darmo, a jedynie zniżkę, na co poniektóre kanapki, lody i frytki. Jedyne, co miałem za darmo, to picie i niemiłą, nerwową atmosferę. W końcu doszło do tego, że pewnej nocy przyśniła mi się praca. I nie był to miły sen. Raczej był to koszmar. Obudziłem się zlany potem, szczęśliwy, że już po wszystkim. Po minucie uświadomiłem sobie, że wcale nie jest po wszystkim…Ja tam naprawdę pracuję!


Rozmawiając z tamtejszymi pracownikami coś zrozumiałem: McDonald’s to pułapka! Ludzie, którzy tam pracują po prostu nie mają ani czasu, ani tym bardziej siły żeby znaleźć coś innego. Po jakichś dwóch tygodniach poprosiłem o rozwiązanie umowy o pracę za wypowiedzeniem przez pracownika (art. 30 § 1 p. 2 K. p.), które trwało kolejne 14 dni.
Chciałbym przy okazji zdementować plotki o nieprzestrzeganiu higieny i rzekomych niespodziankach w jedzeniu. Higiena stoi na naprawdę wysokim poziomie i o żadnych niespodziankowych shake’ach nie ma mowy.


Reasumując praca w McDonald’s, to niewyobrażalna harówa za ok. 5 zł/h wśród ludzi, którzy zbyt poważnie traktują przyrządzanie hamburgerów, lubiących się wyżywać (oczywiście są miłe wyjątki) na nowych pracownikach. Ze swojej strony absolutnie nie polecam. Przypominam tylko, że jestem całkowicie subiektywny i może znajdą się wśród was tacy, którym takie warunki by odpowiadały.


Paweł Iwiński

Kurczak Mały – Ko Ko Ko!!!

Na pewno pamiętacie Shreka! A pozostałe super przeboje wujka Walta Disneya?
Najlepsza ekipa animowanego Hollywood powraca do akcji!
Domyślacie się już, o czym chcę opowiedzieć…?
Tak o Małym Kurczaku! (równy z niego kolo)
[Jakby tu zacząć…]

Dawno, dawno temu, za górami za lasami, za siedmioma dolinami…
NIE! Tak nie może być!


Spróbujmy tak:
Opowiem Ci bajkę, jak kot palił faj(…) O nie! Pomyliły mi się już wszystkie wstępy do bajek!
Może nie będę wydziwiać, opowiem jak trzeba, po bożemu, od początku!


Akcja filmu rozgrywa się w pięknym, małym miasteczku.
Żyją w nim różne zwierzątka, począwszy od żółwia, skończywszy na żyrafie…
Całe ZOO! Kurnik! Dżungla jakby z Afryki wzięta!
Mieszkańcy żyją w zgodzie. Współpracują, razem się bawią, uczą… Wręcz sielska atmosfera.
W miasteczku mieszkają różne, różniste rodziny. Jedne szczęśliwe, drugie – też!
Pod lupę weźmy jednego Koguta… Przyjrzyjmy mu się…
Wychodzi rano po gazetę, do najbliższego kiosku. Co się dzieje? Trasę 100 metrów chce pokonać Samochodem – Jajem?
Faktycznie. Nie dziwmy się. Jego gabaryty nie pozwalają mu na piesze wycieczki. Trwałoby to zbyt długo…
Kogut przecież musi zdążyć do pracy! Nie ma „to tamto” robota nie poczeka. Przeciez trzeba mieć, z czego utrzymać syna…
Syna… Tak, przyjrzyjmy się synowi Koguta…
Jak się domyślam to on jest tytułowym Małym Kurczakiem. Phi! Jak on mógłby się inaczej nazywać, przecież ma co najwyżej 20 cm wzrostu. Przy tacie wygląda jak kokos przy palmie!
Co się dzieje, co tam widać…?
Tata wraca z kiosku. Nie widzę w jego skrzydełkach prasy… Co?
A! Dziś niedziela! Nie idziemy do pracy. Nikt nie idzie do pracy! Kioskowa tez nie pracuje!
– Hahaha! Jak mogłem na to nie wpaść…?
– Tato..
– Na jajko kokoszki! Niezły numer…
– Tato..
– Co tam kokasz?
– Tato, nie pamietasz?
– Co? O czym mówisz? Znowu o czymś zapomniałem?
– Tak! Tato! Zawieź mnie szybko na przystanek ChickenBusa, bo Sor Struś znowu mnie zgdaka, że się spóźniłem
– …
– Nie! Dziś nie jest niedziela! Dziś Środa! A kiosk zamknięty, bo Kwoka poszła wysiadywać jaja.
– O..
– Szybko!
– U.. Zapomniałem..
– Wiesz, co tato sam pójdę! Tak, pójdę sam i nie potrzebuje Twojej pomocy!
– …
– Pa! Nie czekaj z obiadem!
Mały kurczak poszedł w stronę szkoły. Droga była długa. Postanowił odpocząć pod drzewem.
I co się stało…
Na głowę spadł mu kawałek nieba…


Karolina Grodzka

Widmo Kaczyzmu krąży po Polsce

Widmo krąży po Polsce, widmo kaczyzmu…”. Tą parafrazą inwokacji do Manifestu Komunistycznego Karola Marksa i Fryderyka Engelsa posłanka, wiceprzewodnicząca SLD, Joanna Senyszyn rozpoczęła swoja wypowiedź w jednym z programów telewizyjnych.


Pozwólcie, że przypomnę. Widmem krążącym po XIX – wiecznej Europie było widmo komunizmu. Systemu, który zostawił po sobie dziesiątki milionów trupów od Rosji po Gwatemalę. Wystarczy wziąć do ręki „Czarną księgę komunizmu”.  Obraz, który wyłania się z Czarnej księgi…, całkowicie usprawiedliwia jej tytuł. Według ustaleń dokonanych przez autorów liczba ofiar sięga 100 mln! Oczywiście wiele zależy od kryteriów, które się przyjmie: w powyższej liczbie ponad połowę stanowiły ofiary głodów wywołanych politycznymi decyzjami władz (kolektywizacja, „rozkułaczanie”, ” wielki skok”). A wyobrażenie o tych wielkościach zależy od proporcji demograficznych: 65 mln Chińczyków to „mniej” niż 2 mln mieszkańców Kambodży – w pierwszym przypadku to „zaledwie” 1/20, w drugim 1/4 ludności.


Nawet gdyby przyjąć kryteria zawężające i uwzględnić tylko straconych (jawnie i skrycie), zabitych w czasie akcji pacyfikacyjnych, zmarłych w czasie śledztwa, w więzieniach, obozach czy podczas masowych deportacji, liczba ofiar przekracza 40 mln. To tak jakby wymazać z listy żywych wszystkich mieszkańców dzisiejszej Polski i jeszcze dodać mieszkańców małego kraju. To więcej niż straty, które przyniosła II wojna światowa, najbardziej krwawa w dziejach ludzkości i toczona na największym obszarze. A przecież pamiętać trzeba o tych, którzy zostali kalekami, i cierpieniach tych, którzy wyszli cało. Tak czy inaczej: nieprawdopodobny koszmar, prawdziwe morze, ocean cały, zbrodni.


Jak wielkie musi być przerażenie Pani posłanki i wielu jej podobnych  działaczy tzw. lewicy, zarówno politycznej jak i intelektualnej, że oto nastały rządy „braci Kaczyńskich”.


Towarzyszą jej inni. Pan poseł Jan Maria  Rokita roztoczył wizję aresztowań o piątej nad ranem, pan poseł Daniel Tusk jest przerażony „próbą opanowania mediów publicznych”, jak nazywa starania o odpartyjnienie tychże mediów, itd., itp. A tymczasem minister obrony narodowej Radek Sikorki odtajnia dokumenty Układu Warszawskiego, zakładające m.in., że w wyniku działań trzeciej wojny światowej rozpętanej przez ZSRR zginą dwa miliony Polaków,  Instytut Pamięci Narodowej ukazuje coraz dobitniej prawdę o PRL, prawdę o sobie zmuszony jest wysłuchiwać Wojciech Jaruzelski. W coraz większych opałach jest „grupa trzymająca władzę”, a człowiek, który od Leszka Millera usłyszał „pan jest zerem panie Ziobro” jest ministrem sprawiedliwości i prokuratorem generalnym. I tu jest powód wielkiego przerażenia naszej „elity rozumu i nowoczesności europejskiej” i dotychczasowej władzy, że Czwarta Rzeczpospolita nie będzie bezwolnym narzędziem w rękach układu okrągłostołowego, a władze przejmą  MOHEROWE BERETY podjudzane przez herszta Rydzyka z bandy Radia Maryja.


Nasza lewica nie mogąc spełnić swoich obietnic wyborczych składanych zarówno przez jej czołowego przedstawiciela Aleksandra Kwaśniewskiego, jak Leszka Millera i im podobnych populistów i demagogów, wpadła na pomysł pomocy środowiskom homoseksualnym. Kiedy piszę te słowa, w całym kraju rozlega się  wezwanie do  manifestacji kochających inaczej, wspieranych przez naszych „intelektualistów” i „ europejczyków”, a  PiS notuje 43% poparcia.


Cześć! Idę kupić moherowy beret!
Wasza, jeszcze bez beretu Biała Sowa!


P.S. Z  ostatniej chwili!
Decyzję o zakazie manifestowania w Poznaniu wydał Prezydent Poznania z Platformy Obywatelskiej, a zatwierdził Wojewoda Poznański z SLD!!!???


Policjanci wykonali rozkaz!
O co tu chodzi? Czyżby kolejna prowokacja w celu zohydzenia PiS-u?


Dzisiaj, 27-go listopada 2005 oglądałem W TV transparent niesiony przez „OBROŃCÓW DEMOKRACJI”: Dobry, lepszy, najlepszy: FRANCO, PINOCHET, KACZYŃSKI.
NO COMMENTS!  BEZ KOMENTARZY!


Biała Sowa