Malarze holenderscy…

Zabawne historie zdarzają się w tych naszych pociągach powszednich, podmiejskich znaczy się. Otóż pierwszym rozweselającym mnie tego dnia (prawie wiosennego) współpasażerem stał się Pan, naprzeciwko którego usiadłem.


Człowiek ów zaczytany był od stóp do głów w tygodnik „NIE” i wyglądał całkiem poczciwie, wręcz zabawnie. Szeroko trzymając gazetę wodził po linijkach druku oczami i poruszał wargami za tekstem z miną człowieka odkrywającego życiowe prawdy. Po chwili dosiadły się do nas dwie eleganckie panie. Siedząc naprzeciwko siebie zaczęły dosyć głośno debatować o tym, jak najwygodniej dotrzeć do Turcji i co warto wziąć na Majorkę. Wszystko w porządku (chociaż wiadomo, że lepsza jest Grecja), tyle że kiedy próbowałem skupić się na swojej lekturze, poczułem się jakbym miał wypełniać deklarację podatkową za cały rok z przystawionym do ucha (lewego) głośnikiem włączonego magnetofonu. Postanowiłem jednak nie reagować, nie chciałem nikomu psuć humoru. Zacząłem więc rzeczonym uchem przysłuchiwać się dialogowi pań podróżniczek a oczyma dla niepoznaki objąłem zaokienny krajobraz. Jednak nie trwało to długo. Z letargu wyrwał mnie głos donośny, tym razem męski, zaakcentowany warsiawsko i odpowiednio zachrypnięty. Jednym słowem monsieur Himilsbach jak żywy. Okazało się, że kierował swe słowa do moich Globtroterek. Cytuję (proszę w myślach lub głośno naśladować odpowiednio): „Dzięki paniom będę musiał opuścić ten przedział. (pauza) Jest za głośno”. I wyszedł (z kina). Jednym słowem moje współpasażerki pozbawiły go miejsca siedzącego. Jeszcze tylko rozmówczyni o kryptonimie „Turcja” stwierdziła, że napluto jej w oko i powrócił spokój. Słuchając dalej opowieści o pięknych podróżach, zasnąłem. A nasz żelazny okręt kontynuował swój Rejs…

Michał Rudnicki