Wszystkie części „gwiezdnej sagi” obejrzeć po prostu wypada. Dlatego właśnie pewnego pięknego niedzielnego popołudnia zarezerwowałam bilety i poszłam. Pomijając przygodę z autobusem, który – jak okazało się dopiero na przystanku – kursował co pół godziny oraz zerwaną taśmę, która zapewniła mi dziesięciominutową przerwę pomiędzy reklamami wycieczka się udała. Ale…
Film, jak wiadomo, robiony był na dość dużą skalę i nastawiony na masową publiczność. Dlatego efekty specjalne i hm… „nastrojowe ujęcia” przysłoniły to, na co wszyscy oczekiwali – historię przemiany Luke’a Skywalkera (Hayden Christensen) w Dartha Vadera. Bo, według autorów, ważniejsze jest to, co dzieje się w tym czasie z Padme (Natalie Portman), Yodą (Frank Oz – głos) i piętnastoma innymi osobami. Racja – dzieje się sporo (i mogę chyba trochę opowiedzieć, skoro i tak każdy zna wszystkie poprzednie i następne części). Świeżo poślubiona żona Luke’a zachodzi w ciążę, która zagraża jej życiu. Kanclerz Palpatine (Ian McDiarmid), który okazuje się Imperatorem wmawia mu, że jedynym sposobem na uratowanie Amidali jest przejście na ciemną stronę Mocy. A potem już tylko masakra. Połowa postaci umiera, a główny bohater płonie żywcem, czego tym bardziej wrażliwym nie radzę oglądać.
A jeśli już wspomniałam o patrzeniu, to jedną z tych rzeczy, na które zwróciłam specjalną uwagę był wzrok Skywalkera wtedy, kiedy budził się w nim „ten zły”. Wiem, pewnie wszystko robione komputerowo, ale efekt naprawdę super.
Kolejna sprawa, o której nie sposób nie wspomnieć – muzyka, muzyka, muzyka! Któż nie zna tej słynnej melodii wprowadzającej nas w międzygalaktyczny nastrój? Marsz Imperatora też chyba nie jest Wam obcy. No co tu dużo mówić, jak w każdej innej części „Gwiezdnych Wojen” wszystko jest idealnie dopasowane i wywołuje niezły klimacik.
Muszę przyznać, że jednym z plusów „Zemsty Sithów” jest generał Grevious. Może do ideału trochę mu brakuje (szczególnie pod względem charakteru), ale ta dodatkowa para rączek, gładka skóra i miękkie serce robią swoje i kiedy podczas projekcji pojawiał się na ekranie muszę przyznać, że prawie się przestraszyłam. A pod koniec filmu mało brakowało, a łzy pociekłyby mi z oczu. Za dużo martwych, zranionych i zawiedzionych jak na moje nerwy.
Zaraz po rozpoczęciu filmu starałam się zwracać uwagę jedynie na bohaterów i próbowałam wyszukać tych ulubionych – Chewbacccę i Hana Solo. Udało się tylko w połowie. A szkoda. Miło byłoby obejrzeć jak twórcy filmu wyobrażają sobie młodego Harrisona Forda.
Pomimo wielu zalet: świetnej muzyki, ciekawych efektów, wzroku Christensena, zwinności Yody Zemsta Sithów to jednak tylko kolejny element sagi. Pewnie, że fajne, nawet wciąga, a jak się nie obejrzy to czasem trochę wstyd, ale jakoś tak nie bardzo zostawia po sobie ślad w umyśle. Bo, jak już wiele razy się przekonałam druga część pierwszej (czyli w tym przypadku nowa starej) do pięt nie dosięga. A najbardziej już zmartwiło mnie to, co zrobili z Obi-wanem Kenobi. Straszny im wyszedł nudziarz i sztywniak. Ale obejrzyjcie. Tylko na zbyt wiele proszę się nie nastawiać, bo rozczarowanie może być niemiłe. Ot, „Gwiezdne Wojny”…
Niech Moc będzie z Wami!
Ola Bieńko
5 DHS “LESNI”