Nie zbyt przepadam za tzw. „okresem przed-świątecznym” dlatego że mam wrażenie, że Adwent zamienił się raczej w czterotygodniową kampanię reklamową podczas której ludzi interesuje tylko gdzie jest jaka promocja. Nie lubię też reklam świątecznych, które nachalnie wmawiają mi, że jeżeli nie kupie butelki Coca-Coli na stół wigilijny to moje spotkanie z rodziną będzie nieudane, bo ludzie mogą się uśmiechnąć dopiero wtedy, gdy wypiją trochę owego czarnego „nektaru”.
Po prostu mam wrażenie, że w szale zakupów i staniu w godzinnych kolejkach zaczynamy powoli zatracać idee Świąt Bożego Narodzenia.
Można zrzucić winę za to na charakter epiki w jakiej przyszło nam żyć, ale czy to właśnie nie my sami kształtujemy jej specyfikę? Czy naprawdę wszystko da się przeliczyć na pieniądze, bo „czas to pieniądz”. Czy istnieje tylko „kultura masowa” lansowana przez media, kultura uniwersalna, kultura która jest zrozumiała zarówno dla Amerykanina jak i Polaka, a jej znakiem rozpoznawczym ma być popcorn w multipleksie lub chamburger w McDonaldsie?
Jeżeli postmodernizm ma być po prostu plastikowym światem w którym nawet relacje między ludzkie staną się sztuczne, a nie naturalne i spontaniczne, to ja chyba zostanę Don Kichotem walczącym o to aby uchronić resztki „człowieka w człowieku”.
Zdobycze cywilizacyjne jakie oferuje nam dzisiejsza technika są oszałamiające. Ja sama mino, iż należę do osób, które bynajmniej nie są alfą i omegą jeżeli chodzi o komputer, chętnie korzystam z Internetu. I tak, w tym roku część życzeń do znajomych rozesłałam mailem i przez gadu-gadu, ale wysyłałam te życzenia indywidualnie. Słowa i myśli dobierałam tak, aby być jak najlepiej zrozumianą przez daną osobę. Sama także dostałam sporo takich „indywidualnych życzeń”, ale trafiły mi się także „masówki”, czyli życzenia które jedna osoba przesłała całej liście osób. Kiedy je czytałam miałam wrażenie, że jestem po prostu jakimś tam zbiorem znaków w czyimś komputerze a nie Marysią – osobą z krwi i kości. To było jedno z dziwniejszych uczuć jakie miałam okazje ostatnio doświadczyć.
Może ja także nie umiem składać życzeń, ale są to myśli które płyną prosto z serca. Kiedy musze złożyć życzenia osobie której nie znam czuje się jak manekin z gumowym mózgiem – po prostu powtarzam oklepane formułki. Na pewno to widać. Dlatego w tym roku aby uniknąć tych jakże sztucznych, wręcz „plastikowych” sytuacji zastosowałam metodę „selekcji życzeń”. Otóż owa metoda polega na tym, iż składałam życzenia tylko osobom, które są mi w jakimś stopniu bliskie. Wypróbowałam ją na czterech spotkaniach wigilijnych i musze Wam powiedzieć, że sprawdziła się całkowicie. Nie miałam potem żadnych wyrzutów sumienia, że znowu podeszłam odtwórczo do sprawy.
Możecie to uznać za coś dziwnego, bo przecież takie spotkania są właśnie po to, aby lepiej budować wspólnoty, np. wspólnotę naszego hufca. No cóź… dla mnie jest to po prostu męczarnia, kiedy musze wymyślać życzenia dla osób o których tak naprawdę wiem bardzo mało, wręcz nie znam ich.
Po lekturze tego felietonu może wydawać się Wam, że nie lubię Świąt albo spotkań wigilijnych. Otóż lubię, pod warunkiem że mają one swój określony klimat, kiedy nie jest to zbiorowisko przypadkowych ludzi.
Marysia Mikulska