Był piątkowy wieczór, a my zamiast pojechać na basen, czy do kina, aby zapomnieć o minionym, ciężkim tygodniu w szkole i w ogóle, wybraliśmy się z naszymi drużynami na harcerski rajd Palmiry organizowany przez szczep Józefów. Początek był nieciekawy.
Otwocka linia 702 jak zwykle z dokładnością szwajcarskiego zegarka spóźniła się 20 minut. Godzinna podróż zakończyła się przy rondzie Wiatraczna w stolicy, skąd tramwajem pojechaliśmy do Centrum. Tam spotkaliśmy się z resztą drużyn i po 5 minutach czekania ok. 80 harcerzy wbiło się do jednego tramwaju. Wysiedliśmy nie wiadomo gdzie, ale z podziemi pachniało turecką kuchnią.
Długo czekaliśmy na jedyny autobus linii speciality, który miał nas dowieźć prawie na miejsce. Atmosfera w nim była gorąca, staliśmy wszyscy przytuleni do siebie, ze względu na ogólny brak miejsca. I tak godzinę. Dojechaliśmy do „pętli” autobusowej i stamtąd dalej na piechotkę przez „uroczą, spokojną” wioskę, aż do wymurowanej stodoły z tajemniczym, styropianowym napisem KLUB KGW. W środku było zimno, na podłodze ścinała się rosa, spaliśmy stłoczeni w jednej sali, a Siara tradycyjnie już grał na gitarze, aż do „czwartej nad ranem”. Rano, gdy słońce zaświeciło nam prosto w oczy, wstaliśmy, zjedliśmy śniadanie, a następnie specjalne grupy sprzątające wzięły się do pracy. Główna gospodyni wiejska, pooględzinach stwierdziła, że jest ok., więc mogliśmy wyruszyć na szlak. Po drodze wykupiliśmy pół sklepiku. Na rozstaju leśnych dróg, podzieliliśmy się i każdy poszedł w swoją stronę. Nasza trasa nie była długa i szybko dotarliśmy na miejsce, nie licząc oczywiście godzinnych postojów na jedzonko. Na słynnej polance, która nie zmieniła się ani trochę, poza tym, że był to już 44 zlot; jak za dawnych dobrych lat 80-tych dostaliśmy jedzenie na kartki: kubek herbaty, grochówkę i 2 kromki chleba. Później kazano nam iść na cmentarz i tam czekaliśmy 2,5 godziny na apel poległych. Zauważyliśmy, że w okolicy wycięto kilka drzew i zerwano część tabliczek z grobów.
Zapadał zmrok, na cmentarzu pojawiało się coraz więcej ludzi i zniczy. Chwilę później usłyszeliśmy orkiestrę. Dalej wszystko potoczyło się jak poprzednich latach: tekst z kasety, apel poległych i salwa honorowa, a po niej biegiem do podstawionego, pełnego zresztą autobusu. Zanim ruszyliśmy minęło pół godziny, a my oczywiście czekaliśmy na stojąco. Powrót do Warszawy trwał ponad godzinę. Z autobusu wszyscy wysiedli jak połamani, z odrętwiałymi kończynami. Do domu wróciliśmy w zdecydowanie lepszych warunkach, jakie panowały w Mini Busie (pozdrawiamy pana kierowcę, który trochę się zdenerwował przy drukowaniu biletów). W Otwocku każdy poszedł w swoją stronę, zmęczony, głodny, ale na pewno z dobrym humorem i zapałem do następnych wyjazdów. Czekamy z niecierpliwością na kolejne Palmiry i nockę spędzoną w Klubie Koła Gospodyń Wiejskich.
Kasia i Piotrek
209 DH Silva i 209 DW