27 dzień kwietnia, Warszawa w przededniu najazdu antyglobalistów. Rano pojechałam do szkoły wcześniejszym autobusem, spodziewając się komplikacji komunikacyjnych ale… nic się nie działo. Dosłownie.
Miasto niemal wymarłe, gdzieniegdzie tylko przemyka jakiś samochód, robotnicy zabijają wystawy sklepów dechami. I tylko policji wszędzie tyle, co na pierwszego maja w 1975… Wszyscy z pałami operacyjnymi. Jakieś obrazki z ich udziałem? Przed mostem Poniatowskiego na przystanku koło stadionu stoi radiowóz. Obok czterech policjantów intensywnie przystosowuje do użycia nowy ekwipunek – tzn. wciąga sznurówki w buty. Obrazek drugi: kolejna grupka stoi pod metrem koło SGH i gapi się na panienki, niemrawo stosując upośledzone techniki podrywcze (może jakby mieli furę to szłoby im lepiej bo tak od razu z pałą…). Tuż obok na chodniku niemal widoczne ślady rycia, po tym, jak studenci wychodząc z metra stają jak wryci. Powód? Na teren uczelni, przez który dziennie przewija się średnio jakieś 5000 ludzi, można wejść tylko za okazaniem legitki. Efekt? Kolejka jak za Gierka, aż do metra. Na szczęście wszyscy mają legitymacje bo te nowe porządki były już wczoraj. Po wejściu do gmachu głównego kolejna niespodzianka, pasująca do całego ogólnego wystroju miasta jak glany do sukienki ślubnej: kartka na drzwiach dziekanatu głosi, że Jego Łaskawość pan rektor ogłasza godziny rektorskie. W czwartek od 17.00 do końca dnia. Dzięki, łaskawco. Ciekawe, czy ktoś w ogóle będzie na uczelni do 17…
Siedząc na rosyjskim, kiedy przez półtorej godziny gapiłam się przez okno na Pola Mokotowskie jakby to był co najmniej Zakazany Las (Harry Potter the best) i niewiadomo jakie miały się stamtąd jutro wynurzyć, przyszło mi do głowy, że robi się nie na żarty nie wesoło. Zabijanie okien dechami w centrum miasta kojarzy mi się jakoś bardziej z przygotowaniami na odparcie ataku ruskiego wojska a nie pokojową demonstracją. Ponieważ nie miałam za bardzo innego wyjścia, w środę rano udałam się na uczelnię na ćwiczenia ze statystyki (jeśli ktoś musi się tego uczyć, na pewno świetnie rozumie, że nawet spuszczenie na miasto bomby atomowej na miasto to za mały powód, żeby nie iść na zajęcia). Strategicznie założyłam obuwie sportowe (łatwiej w nim uciekać w razie zadymy) i wyruszyłam pół godziny wcześniej. Na mieście pełno policji a poza tym – nikogo na ulicach. W metrze totalne pustki. Efekt był taki, że na uczelnię dotarłam godzinę wcześniej. Po zajęciach też wróciłam bez przeszkód, za to w rekordowym tempie. Przez resztę dnia zakuwałam do egzaminu z historii, słuchając radia, z wytęsknieniem czekając na informację, że zaczęła się rozróba (wówczas pan rektor ogłosiłby, że mamy wolne i że nie muszę ryć historii, tylko iść się poopalać). Doczekałam się jedynie informacji, że kaczka z Ogrodu Saskiego z kaczętami poszła na spacer koło Grobu Nieznanego Żołnierza i że dwa kaczaki wpadły do studzienki i zostały uratowane dzięki brawurowej akcji policji. I wtedy zrozumiałam, że z rozróby nici i że lepiej na serio zabrać się za historię.
Czwartek miał podobny przebieg – demonstracja miała charakter majówki, nie zdemolowano nawet żadnego kosza na śmieci. Jakieś pokazy artystyczne, śpiewanie, słonko świeci, ludzie chodzą na spacer pooglądać demonstrantów w ramach spaceru. A w radiu mówią, że to prawdopodobnie warszawskie kulturalne wydarzenie roku. Dotarło do mnie, że ze spodziewanej zadymy nici i z godzin rektorskich podczas mojego egzaminu też nici.
W piątek, zamiast spodziewanego obrazu zniszczeń godnych armii czerwonej, w Warszawie zastałam kolejny dzień spokoju (czy ktokolwiek z was kiedykolwiek słyszał własne kroki idąc Marszałkowska o 12.30?!). Niektóre dykty z okien były już pozdejmowane a słonko świeciło, zapowiadając piękny majowy weekend. Uroczo. Dykty i styropian z zabezpieczeń pewnie trafią do schronisk dla zwierzaków, jeden z pożytków szczytu.
Na egzamin dotarłam bez problemów, nieco większym problemem było jego zdanie, skończyło się dobrze – 3,5.
Ola Kasperska