Kiedy po raz pierwszy padło hasło „PALMIRY 2001” oczywiście byłem nastawiony bardzo pozytywnie.
Mam duży sentyment do tego rajdu. Był to mój pierwszy harcerski wyjazd i jak dotąd ani razu z niego nie zrezygnowałem. Nie miałem zamiaru i tym razem. Jednak dużo rzeczy mnie do tego skłaniało.
Po pierwsze okazało się, że Palmiry zostały skrócone do dwóch dni, po drugie prawie żadna drużyna z naszego hufca nie zdecydowała się pojechać oprócz oczywiście nas (połączonych sił 7 i 126) i 33 ODHS. Przykre to było zwłaszcza, że pozostały w pamięci zeszłe lata, w których to cały hufiec spotykał się wieczorem w jednej szkole i były okazje do wspólnych rozmów, śpiewów itp. Ale cóż pomimo to i tak bardzo cieszyłem się na wyjazd. Na początku było całkiem miło. Wędrówka w nocy, kominek w zupełnym mrozie, nocleg w stodole na sianie.
Następnego dnia w bardzo dobrych nastrojach wyruszyliśmy w drogę i to właśnie jest najlepsze w Palmirach. Długa wędrówka bez żadnych punktów kontrolnych i zadań do wykonania z możliwością długich i ciekawych rozmów. Jednak kiedy doszliśmy na miejsce spotkał nas wielki zawód. Na polanie absolutnie nic się nie działo, nie licząc zespołu metalowego (śpiewającego znane piosenki harcerskie na własne melodie) i ich wiernej grupki fanów (kilka osób skaczących pod sceną i machający swoimi bujnymi fryzurami), nawet znaczków brakowało dla osób którzy wcześniej ich nie zamawiali. Tak więc organizacja rajdu pozostawia bardzo wiele do życzenia, a właściwie z roku na rok jest coraz gorzej i nic dziwnego, że coraz mniej osób decyduje się na udział w nim. Nie pamiętam jak długo tam siedzieliśmy, ale chyba całkiem sporo, bo wcześnie przyszliśmy. Później jeszcze tylko krótki spacer po cmentarzu, apel poległych i mogliśmy wracać domu. W pociągu było bardzo wesoło więc mimo wszystko rozstaliśmy się w bardzo dobrych nastrojach.
SIAREK