Kaktusińscy nie są konfliktowi. Aby jakoś zażegnać spór – nie trzaskają szafkami, wszystkie stołki mają takie fikuśne zabezpieczenia – już lepsze to, niż sąsiad stukający kijem od szczotki w sufit. W związku z tym – aby nie drażnić delikatnych uszu współmieszkańców oraz za ich wyraźną groźbą… tzn. prośbą – Kaktusińscy całą rodziną zaopatrzyli się w zalecane przez sąsiada obuwie.
Zrobili więc chyba wszystko, co było w ich mocy. A jednak – złośliwość sąsiedzka nie zna granic! Ktoś (syn sąsiadów) zalał czymś (klejem) przycisk domofonu Kaktusińskich, który do tej pory nie działa. Pan Kaktusiński, człowiek z natury łagodny, postanowił przyczaić się i zaatakować, gdy wróg wtargnie na jego terytorium.
Kaktusińskich jest sztuk 4. Jest mama – bardzo zajęta kobieta, pełna jednak werwy i zapału do… wszystkiego. To ona jest hersztem tej zgrai. Nawet tata się jej boi, chociaż skrzętnie to ukrywa, głównie przed nią… Są też oczywiście dzieci – Dorota – siedemnastoletnia piękność, która zajmuje się odchudzaniem i Paweł, który zajmuje się… zajmuje się… zajmuje się… A zresztą – kogo to obchodzi!
Kaktusińscy mieszkają w bloku na dość zabawnym osiedlu o dość zabawnej sytuacji administracyjnej. Kaktusińscy zajmują mieszkanie na trzecim piętrze bloku. Lokal ten, o powierzchni ok. 60 metrów kwadratowych jest niespełnioną ambicją głowy rodziny, przepraszam, pana Kaktusińskiego, który chcąc jakoś dodać mu wagi, często odbierając telefon rzuca niedbale do słuchawki „Rezydencja, słucham?”. Nie należy się tym jednak przejmować, tylko spokojnie poprosić o przełączenie do apartamentu żądanej osoby. Pan Kaktusiński używał też kiedyś zwrotu „Tu ambasada turecka, słucham?”, ale zrezygnował, gdy zaczęto go nękać prośbami o wizy…
Jednak odłóżmy na razie kwestię telefonów – o tym będzie w innym odcinku. Ten odcinek ma być o wojnie. Więc w kwestii wyjaśnienia – każdy członek naszej przesympatycznej rodziny ma kapcie. Nie są to jednak zwykłe kapcie. Ich niezwykłość nie tkwi bynajmniej w tym, że są to góralskie, skórzane klapki. Ich niemal cudownie magiczne właściwości tkwią w ich funkcji – są narzędziem pojednania…. Otóż Kaktusińscy, jak każda rodzina, ma sąsiadów. Także tych, co mieszkają pod nimi. I tu jest właśnie pies pogrzebany. Chociaż nie, akurat chyba żadnego psa nikt nikomu w tej historii nie zabił… W każdym bądź razie, problemy z sąsiadami pojawiły się natychmiast po wprowadzeniu do wymarzonego mieszkania i niemal odebrało naszym bohaterom radość z przeprowadzki. Sąsiedzi- no cóż – z natury są nadwrażliwi i wszystko im przeszkadza. A już zwłaszcza trzaskanie szafkami. Przecież to szlak może człowieka trafić, jak sąsiad na górze w nocy wyjmuje sobie z takiej szafki szklankę, a potem z drugiej cukier i herbatę. Że też ludzie muszą mieć drzwiczki w szafkach!
Kaktusińscy nie są konfliktowi. Aby jakoś zażegnać spór – nie trzaskają szafkami, wszystkie stołki mają takie fikuśne zabezpieczenia – już lepsze to, niż sąsiad stukający kijem od szczotki w sufit. W związku z tym – aby nie drażnić delikatnych uszu współmieszkańców oraz za ich wyraźną groźbą… tzn. prośbą – Kaktusińscy całą rodziną zaopatrzyli się w zalecane przez sąsiada obuwie. Zrobili więc chyba wszystko, co było w ich mocy. A jednak – złośliwość sąsiedzka nie zna granic! Ktoś (syn sąsiadów) zalał czymś (klejem) przycisk domofonu Kaktusińskich, który do tej pory nie działa. Pan Kaktusiński, człowiek z natury łagodny, postanowił przyczaić się i zaatakować, gdy wróg wtargnie na jego terytorium.
Rozpoczęła się wojna podjazdowa – zbieranie informacji w terenie (u byłych sąsiadów sąsiada, w archiwum itd.) oraz mała dywersja, której radośnie oddawała się dwójka potomstwa z lubością szurając po podłodze swoimi góralskimi kapciami. No i pewnego dnia, wróg został wywabiony ze swojego ukrycia, gdy nasi bohaterowie wracali z niezwykle udanych zakupów w jednym z warszawskich hipermarketów.
Owego feralnego wieczoru, sąsiad tkwił na swoim zwykłym posterunku, tzn. przy wizjerze i podpatrywał z zaciekawieniem, cóż to się na klatce schodowej dzieje. Nagle zobaczył pana Kaktusińskiego z dwoma siatkami w rękach oraz resztę familii, także niosącą jakieś podejrzane reklamówki z czerwonym napisem w języku obcym, chyba francuskim. „Wiec to tak! To stąd te hałasy!” – wykrzyknął sąsiad wychodząc ze swojego mieszkania. Kaktusińscy minęli go i udali się na swoje apartamenta. Nieustraszony sąsiad ruszył za nimi w pogoń – „Pan uprawia nielegalną działalność gospodarczą! Ciągle pan coś nosi i wynosi, szura w nocy! Ja złożę donos!”. Pan Kaktusiński, wyzbywszy się swojej wrodzonej łagodności, niczym lew ruszył do walki (pani Kaktusińska tylko nieznacznie przytrzymywała tego lwa). Przeciwnik musiał wycofać się na półpiętro. W otwartej walce pan Kaktusiński wykazał się niebywałą taktyką – celnie zbijał argumenty sąsiada, a gdy ten -osłabiony prowadzoną ofensywą – dosłownie ledwo trzymał się na nogach – litościwie dobił go jednym trafnym ciosem, nazywając go „zomowcem”. I tak by trwali, na najwyższym piętrze prowadząc swą świętą wojnę, gdyby cicha sąsiadka z trzeciego pietra nie zwróciła im uwagi…
Spektakularne zwycięstwo pana Kaktusińskiego na długo pozostało w pamięci innych mieszkańców klatki schodowej. Już nigdy nie doszło do jawnego przejawu wrogości. Wszyscy na wieki zapamiętają sąsiada z trzeciego piętra i jego przeciwnika, wymieniających uprzejme acz stanowcze uwagi na temat swoich zasług dla rozmaitych służb na schodach, pewnego cichego, marcowego wieczoru…
Ola Kasperska