Promocja „Przecieku”: 3 za 2!

– Czym różni się wydanie papierowe gazety od wydania internetowego?
– Papierowym łatwiej zabić komara!


Wydanie internetowe gazety ma oczywiście swoje zalety, ale nie ma to jak wersja papierowa. Żeby Was zachęcić do sprawdzenia prawdziwości tego twierdzenia proponujemy promocyjną sprzedaż 3 najnowszych numerów „Przecieku” za cenę 2 numerów. Plus koszty wysyłki.
Razem wynosi to (3 + 3 + 1,8 = 7,8).

Pieniądze należy wpłacić na konto bankowe Hufca Otwock:
29 12402119 1111 0000 2719 4830, Bank PEKAO SA Oddział w Otwocku
(koniecznie podając w tytule dane adresowe do wysyłki gazety)

Po wpłaceniu pieniędzy proszę wysłać maila na adres: mirek.grodzki@zhp.otwock.com.pl

PROMOCJA WAŻNA DO ODWOŁANIA!

Historia – cz. 4

Nie podobało mu się to. Nie dość, że nie znał tej czarodziejki, to jeszcze miał z nią jechać Bóg wie gdzie. Co do wroga, chyba się domyślał kto nim jest. Ale tak czy siak nie ufał jej. Widać znów nie zadecyduje o swoim losie.

-No więc? Zgadzasz się? Jej delikatny głos niczym melodia rozniósł się po pokoju. Powoli podszedł do niej. Chyba przestraszona odsunęła się pod ścianę. Jednak on podszedł do niej powoli. Zbliżył do niej rękę i dłonią z buławą uniósł broń czarodziejki. Ta szybko wzięła broń i schowała w magicznej próżni, jakby ją składając.
– Zgadzam się jednak. Mam jeden warunek – myśl przyszła nagle jak błyskawica. Nie chciał jej, ale nie mógł się już wycofać. Zauważył w jej oczach błysk, którego nie mógł sprecyzować. Patrzył się jej w oczy szukając w nich oznak strachu lub jakiegoś innego uczucia. Ale nic nie dostrzegł. Pierwszy raz od wielu lat w końcu zobaczył, że ktoś może się go nie bać. Nagle jednak nić porozumienia została zerwana. Opuściła głowę by się zastanowić. Tylko czasami jej błękitne oczy błyszczały zza niesfornych kosmyków, które opadały jej na czoło.
– Jaki?
– Na koniec twojego zadania, dasz wypić mi twoją krew.

Kiedy usłyszała jego warunek naprawdę się przestraszyła. Tu właśnie w tej tawernie naprawdę zaczęła się bać. Doszukiwała się w tym podstępu. Wielokrotnie słyszała o tym, jacy są ludzie podobni temu, który stał przy niej. Teraz w pełnym zakresie czuła jak straszny może być chłód, gdy rozmawia i przebywa z tymi istotami.

Patrzyła w jego dwukolorowe oczy. Jedno – białe – patrzyło na nią łagodnie, prawie z uczuciem. Drugie – ciemne- pochłaniało ją bez reszty. Kusiło i próbowało zaprosić. Z trudem oderwała od jego wzroku swoje oczy. Jego długie czarne włosy świeciły od migotliwego światła księżyca. Były proste aż za ramiona i wydawały się ruchliwe w tym świetle, jakie padało zza okna. A raczej z tego, co z okna zostało. Gdy tak oceniała nieznajomego odniosła wrażenie, że czyta jej w myślach. Ale na szczęście bronił ja amulet ojca, który jaśniał w obecności Istot Cienia. Zauważyła, że Wojownik – jej przyszły ochroniarz – był dość dobrze zbudowany. Szerokie ramiona dawały niegdyś uczucie bezpieczeństwa, silne i jednocześnie delikatne dłonie dawały ukojenie.

Nagle spuściła głowę i skarciła się, że nie powinna była tak myśleć. Westchnęła i odgarnęła kosmyki, które opadły jej na czoło. Szukając w głowie odpowiedzi. Podniosła znów powoli spojrzenie na wojownika.
– Zgadzam się, ale mam pytanie. Czuje tu podstęp, czyżbyś chciał mnie wykorzystać później do swoich celów?
– Nie. Nie kryje nic w zanadrzu. Po prostu przerwałaś mi dzisiaj ucztę, bo zamiast dziewki, którą mieli mi przysłać przyszłaś ty! Więc w zamian chce napić się twojej krwi.
– No ładnie! Rozwiałeś moje wątpliwości. Żebyś nie marnował słów ja zaraz rozwieje twoje. Teraz już pewnie usiadła i nie spuszczała wzroku z Istoty Cienia. Chciała mieć pewność, że jej wszystkie słowa dotrą do słuchacza. Jeszcze raz odgarnęła opadające niesfornie włosy i zaczęła opowiadać historię o niej i jej dziadku.
– Kiedy miałam siedemnaście wiosen do mojego miasta przyjechała dziwna postać zwana przez nas Grabarzem. Na początku nikt do niej się nie zbliżał. Ale z czasem zaczął zdobywać poparcie w naszym mieście niewiadomo jak… I został prawą ręka mojego dziadka. Już wtedy burmistrza. Wtedy zaczęłam go nienawidzić. Pałałam taka nienawiścią, że odmówiłam, gdy miałam wyjść za proponowanego małżonka. Uciekłam do lasu i przyłączyłam się do amazonek. W tym czasie w moim mieście Grabarz wszczął kłótnie między wielkimi rodzinami. Aż do tego by się wybiły. Już wtedy odsuwał mojego dziadka od władzy. Po zdobyciu doświadczenia w zorganizowanej bandzie zbójeckiej amazonek. Postanowiłam iść do szkoły magii, bo w między czasie dowiedziałam się, że w mieście były zamieszki, a nawet plotkowano o rzezi wojska Grabarza. Podobno już wtedy krążyły plotki o zamordowaniu mojego dziadka. Gdy zakończyłam szkolenie w szkole magii, postanowiłam się zemścić na Grabarzu. Ale gdy dojechałam całe miasto było zniszczone, co dziwne nie było żadnych ciał nawet mojego dziadka.. Wtedy poprzysięgłam sobie odnaleźć i zabić Grabarza.

W pokoju zaległa cisza, poczuła jak spadł jej ciężar z serca. Patrzyła nadal w jego oczy szukając w nich błysku zrozumienia. Ale jej myśli błądziły wokół innych kierunków rozmowy. Nie mogła oderwać oczu od ciała słuchacza. Przez jej głowę przelatywały setki myśli, tak, że kręciło się jej w głowie o tym, co mogliby robić.. Ale bała się tego. Tych myśli tak, że serce jej biło szybciej. Tylko umysł podpowiadał jej, by się opanowała się i zapomniała jak najszybciej. Znów spuściła wzrok i nerwowo zaczęła przebierać palcami by zająć czymś myśli.
– Dlaczego chcesz bym ja był twoim ochroniarzem?
Spojrzała na niego i już pewna swego. Odpowiedziała bez wahania.
-Bo Grabarz i twój wróg to jedna osoba! Wiem, bo to sprawdziłam. Zresztą przyda mi się ochroniarz znający naturę i możliwości naszego wroga.
C.D.N.
Wiktor Gdowski

Tam, gdzie kończy się baśń

Co sprawia, że literatura fantasy jest tak popularna? Aby móc odpowiedzieć na to pytanie, muszę najpierw wyjaśnić, czym jest fantasy, kiedy powstała i co sprawia, że jest ona tak odmienna i niezwykła.

Otóż, fantasy jest, obok science-fiction i fantastyki grozy, kolejną odmianą literatury fantastycznej. Trudno jednoznacznie określić, kiedy dokładnie powstała. Według Andrzeja Sapkowskiego, podgatunek ten zapoczątkował niejaki Winsor McCay, około roku 1905. Zaczął on drukować do tak zwanych pulp-magazines swój komiks pod tytułem „Biały Nil”, którego akcja rozgrywała się w dziwnej krainie Neverland zwanej przez autora Slumbrlandem. Dwadzieścia pięć lat później Robert Howard kreuje postać bohatera osiłka Conana z Cimerii. W 1950 roku Clive Samples Lewis wydaje „Opowieści z Narni”, jednak dopiero sześćdziesięciodwuletni John Ronald Ruel Tolkien, angielski filolog-germanista, podbija świat w 1954 roku „Władcą pierścieni”. Z powodu tak wielkiej popularności „Władcy pierścieni”, angielski profesor uważany jest często za twórcę i prekursora fantasy.

Wiele łączy ten gatunek z baśnią. Czerpie z niej liczne motywy, wątki oraz typy postaci. Odwołuje się również do tradycji wczesnośredniowiecznych legend, mitów i sag germańskich, celtyckich bądź nordyckich. Ale podobny zestaw elementów wykorzystuje w odmienny sposób. Przestrzeń, w której osadzone są zdarzenia nie jest tak wyraźnie zredukowana do konwencjonalnego tła. Podstawową cechą odróżniającą fantasy od baśni jest związek z realnym tu i teraz. Świat kreowany przez fantasy jest na ogół w całości pozbawiony tych związków. Dysponuje własną historią i jest samowystarczalny; tworzy pewną swoistą całość i jest całkowicie niezależny, a jedyne zasady, jakim podlega, to zasady fantazji. Natomiast w baśni przestrzeń ma zawsze jakiś bezpośredni związek z realnością, jest zawsze otwarta na rzeczywistość.

Brak jednoznacznych zasad, czy ograniczeń w kreowaniu świata przedstawionego otwiera w utworach fantasy różnorodne możliwości, następują szokujące zestawienia i swobodna gra wyobraźni. Czary i nauka, empiria obok magii stają się pułapką ułatwień, które często prowadzą do myślowej i literacko-artystycznej tandety. Jednak w poetyce utworów fantasy jest coś atrakcyjnego dla odbiorcy, coś, co przyczyniło się do ogromnej popularności tej literatury. Cóż to takiego? Otóż w sposobie opowiadania oraz konstrukcji świata, czytelnik może odnaleźć odbicie własnej świadomości, która jest produktem współczesnej literatury masowej. Fantasy oferuje świat, który ma zabawić, świat łatwy w odbiorze, nie zmuszający nas do myślenia, jeśli tego nie chcemy. Świat sprowadzony do prostych odpowiedników realności, co niejednokrotnie zbliża fantasy do kiczu literackiego i czemu zawdzięcza ona znaczną część swej popularności.

Literaturę fantasy można rozpatrywać na różnych płaszczyznach, pod różnymi względami, różnie klasyfikować i postrzegać. Skorzystam z tej możliwości i na początek podzielę fantasy na dwa typy. Pierwszy typ, to opowieści o bezmyślnych osiłkach, wymachujących mieczami i ratujących roznegliżowane kobiety. Tego typu powieści nie brakuje. Nie brakuje tandety powielającej schemat i nie wnoszącej nic nowego, ani nic wartościowego. Ten typ nazwę fantasy jarmarczną, pisaną dla pieniędzy. Nie jest ona godna większej uwagi, jeśli szukamy czegoś ambitniejszego. Dlatego zajmę się drugim typem, który pozwolę sobie nazwać fantasy ambitną. Według mnie ten typ zapoczątkował Tolkien, a kontynuują między innymi: Andrzej Sapkowski, Ursula LeGuin, Tracy Hickman oraz Margaret Weis. Natomiast William King jest pisarzem z pogranicza obu tych typów.
Mogłabym spróbować rozpatrywać fantasy na płaszczyźnie literackiej i zapytać: „Jakie zabiegi literacko-artystyczne oraz stylistyczne wpłynęły na niezwykłość, a zarazem popularność tej odmiany literatury?” Jednak wolę sięgnąć głębiej i pytam: „Czy literatura fantasy to obraz współczesnego społeczeństwa, czy współczesne chansons de geste?”

Wiele cech fantasy przemawia za tym, że ten stosunkowo nowy gatunek, zwany również niekiedy baśnią dla dorosłych, jest współczesną formą średniowiecznej pieśni o czynach. Współczesną, bo dość odmienną od klasycznego schematu. Mimo iż przestrzeń, w której osadzeni są bohaterowie i wydarzenia, bardzo przypomina średniowiecze, to jednak popełnimy błąd mówiąc, że akcja na przykład „Wiedźmina”, osadzona jest w czasach średniowiecza. Świat ten jest odmienny nie tylko ze względu na występujące w nim mityczne i baśniowe stwory oraz inne niż człowiek rasy inteligentne. Rzeczywistość powieści fantasy umieszczona jest w czasach po za historią człowieka, a więc niemożliwych do określenia. Jest to świat po za światem, Kraina Nigdy-nigdy.

Ale w fantasy nie tylko świat jest inny. Inni są również bohaterowie. Bohaterowie kreowani w chansons de geste, to rycerze bez skazy walczący i umierający za wiarę, ojczyznę, czy dla innego szczytnego celu. Są oni idealni. Postacie przedstawiane w powieściach fantasy są bliższe nam, zwykłym ludziom. Geralt z Rivii, Felix Jager, Frodo Baggins, czy Sam Gamgee, mają swoje przyziemne troski i namiętności. Nie są wolni od wątpliwości i rozterek, a niektórzy z nich nawet nie są odważni, czy bohaterscy i najchętniej nie wychodziliby po za miejsce, w którym żyją, gdyby los ich do tego nie pchnął. Nie są idealni. Są ludzcy i dlatego tak nam bliscy.

Utwory fantasy rzadko kiedy odwołują się do wydarzeń politycznych. Skupiają się raczej na warstwie duchowej. Najczęstszym motywem w powieściach fantasy jest lęk o to, co przyniesie przyszłość. Bohaterowie walczą o to, by ta przyszłość była jak najlepsza. By na świecie zapanował ład i spokój. Chcą wygnać zło, by nareszcie móc spać spokojnie. Jednak wciąż nie są pewni co przyszłość tak naprawdę przyniesie. Jaka ona będzie i czy jej dożyją. Są to również rozterki właściwe współczesnemu człowiekowi.

Fantasy jest niewątpliwie kluczem do innego świata. Świata fantazji, w którym możemy się zanurzyć, by na chwilę zapomnieć o tym co nas trapi. A po za tym? A po za tym jest literaturą dla każdego. Dzięki swojej różnorodności tematów, motywów i ujęć każdy może znaleźć tu coś dla siebie. Coś, co go zafascynuje, bądź zainspiruje, albo po prostu zainteresuje. Fantasy jest chyba najwszechstronniejszym z gatunków, jakie znam i dlatego moim zdaniem jest tak popularna.

Tekst jest skrótem pracy maturalnej Kariny Zielińskiej.

Tłumaczka w ONZ

Słyszę: “thriller”. Pierwsze skojarzenie: „Siedem”. Psychopata, morderstwa i trochę (czyli tyle, żebym się potem w nocy nie bała iść do toalety) strachu. A ponieważ bać się nie za bardzo lubię, to wcale nie byłam pewna, czy mam chęć oglądać „Tłumaczkę”.

Nic ciekawszego jednak nie wpadło mi w oko (chociaż wahałam się, czy nie wybrać może „Zebry z klasą”) i film zobaczyłam. A co!
Jak już wspominałam, miał być thriller. Ale gdzie miałam dygotać (z ang. thrill) ze strachu nie wiem. Może nie zauważyłam? Się zdarza… Nie wspominając już o tym, że żadnych bliżej określonych emocji „Tłumaczka” we mnie nie wzbudziła. Ot, obejrzałam, chwilę chyba podumałam nad biedą w Afryce i całość jakoś sama wyleciała mi z głowy. A wszystko, jak mi się wydaje, z powodu Nicole Kidman, odtwórczyni głównej roli, która cały czas miała taką samą minę. I strasznie mi się nie podobała.

A skoro już o tej aktorce wspomniałam, to warto może byłoby napisać, że grana przez nią bohaterka – Silvia Broome – nie jest chyba zbyt zrównoważona psychicznie. Utrzymuje w każdym razie, że słyszała, jak ktoś planował zamach na jednego z afrykańskich przywódców (nie dowiedziałam się w końcu czy mówiła prawdę, czy był to tylko wymysł tej mniej zdrowej części jej wyobraźni). Sprawą przewidywanego morderstwa interesuje się Secret Service nakłaniając do wkroczenia do akcji Tobina Kellera (Sean Penn) i jego partnerkę. I to na tyle, jeśli chodzi o te zrozumiałe elementy. Reszta to zagmatwane historie rodzinne dwójki głównych bohaterów, które po kawałeczku poznajemy. A i tak pod koniec nie wszystko jest jasne.

Jest jednak coś, co przykuło moją uwagę jak mało który film. Muzyka! Wydaje mi się nawet, że przez cały czas był to jeden i ten sam utwór, ale w każdym razie zauważyłam jego obecność i stwierdziłam, że pasuje. Jak ulał.

Co jeszcze? Cały obraz można uznać za mocno antywojenny. Demonstracje przeciw zabijaniu niewinnych, mordercy mordujący morderców… A wszystko na tle problemów politycznych Afryki, walki o władzę w imię dobra i zmianie zamiarów zaraz po jej uzyskaniu. Pięknie, pięknie, ale dlaczego wszystko w tak mało ciekawej kryminalnej otoczce? A te pełne mądrości zdania o miłości do bliźniego i przebaczaniu, dzięki którym ludzie przestają mierzyć z pistoletu do swoich ofiar! Wzruszające, ale mało, kurcze, realne. Ja dziękuję, ale nie uwierzyłam
Może wybrałam zły czas na ambitne kino. Może ja na ten temat jestem po prostu za młoda. A może film wcale nie jest na tyle dobry, na ile wskazywałaby reżyseria i obsada. Chociaż jeśli chodzi o to drugie, to Kidman bym zmieniła. Nie mówię, że cała produkcja jest zła, ale nie o tym myślałam, kiedy wyboru filmu dokonywałam :-). Bo po słowie „thriller” oczekiwałam chyba niezbyt wymagającej myślenia rozrywki, a nie dość, że jej nie znalazłam, to jeszcze nieźle się wynudziłam.

Ale tłumaczką w ONZ chyba nie zostanę, bo to rzeczywiście trochę stresujący zawód musi być.
A wspominałam już, że przestałam lubić Nicole Kidman?

Ogółem: jestem na NIE.
Ola Bieńko
5 DHS “LEŚNI”

Harpagan 29

Piątek rano, wreszcie wyruszamy. Po wczorajszych dość gorączkowych przygotowaniach, wymianie dętek, myciu i smarowaniu roweru, kompletowaniu rzeczy, dziś od rana jestem nad wyraz spokojny i pełen entuzjazmu. Oczywiście, co już stanie się regułą, dużo przed czasem. Czekam na resztę ciesząc się wstającym dniem. Nadjeżdża Jacq i Popeye, obładowani sakwami, ja z plecaczkiem, dlatego mam prowadzić grupę biorę ten żart chyba zbyt dosłownie. Behem się spóźnia ale w końcu jest. Robimy sobie zdjęcie.

Zaczynamy podróż od konsumpcji i tu pierwsza przykra niespodzianka.Popeyowi wywaliło piwo (bezalkoholowe ;] )w sakwie, wszystko mokre! Półgodzinne oczekiwanie na pociąg w Wwie wykorzystujemy na suszenie. Dzielnie odpieraliśmy ataki tych którzy starali się sforsować drzwi wejściowe do wagonu, a łazienkę Popeye zaanektował na…suszarnię. Lębork witamy z ulga bo…już chcemy jechać. Zamknięte przestrzenie nie dla nas! Wiatr we włosach (niektórzy smar) to to, co kochamy! Z dworca ruszamy ostro. Zaraz też łapiemy okazję, a raczej Behem z Jacqiem w lot chwytają szansę i wskakują na koło…traktorowi. Jedzie dobrą 30! Załapuje się, ale przezornie trzymam się dwa metry z tyłu, wciąż rozmyślając, co będzie gdy ten traktor…nie będzie miał świateł stopu. Popeye zaspał, i nie jest w stanie nas dogonić. Grzejemy tak dobre parę kilometrów. Niestety traktor skręca. Szkoda, to była jazda! Mozolnie pokonujemy dystans w różnym tempie. Docieramy do Sierakowic w niezłym stanie, choć nie obyło się bez paru przystanków. Wypatrujemy kwatery załatwionej przez Behema. Po drodze jakieś delikatnie mówiąc zapyziałe kurniki! Nie jest dobrze. Wjeżdżamy w naszą ulice, oczami wyobraźni moszcząc miejsce do spania między kurami i…zatrzymujemy się przed najbardziej okazałą willą na tej ulicy, w dodatku tuż przy starcie!! Przyjmujemy przeprosiny, że na górze jeszcze nie działa łazienka i musimy korzystać z dolnej. 15m2 w glazurze z wielkimi lustrami i białymi dywanami po prostu rzuca nas na kolana. Odtąd po domu będziemy chodzić wyłącznie w skarpetkach. Jeszcze tylko spóźniona kolacja, wizyta w bazie, gdzie odbieramy numery startowe, mocujemy je do rowerów, sprawdzamy sprzęt i spać, pobudka o 5 rano!
Wstaję oczywiście przed czasem i jako pierwszy osiągam pełną gotowość korzystając z chwili czasu wystawiam chłopakom rowery. Jest chłodno, niestety zapowiada się deszcz.

Na starcie jesteśmy ciut późno, odbieramy mapy dokonujemy ostatnich poprawek i nabieramy optymizmu Jest we mnie radość o poranku i..pogoda ducha a także ten lekki dreszcz podniecenia i…niepokoju związany z zawodami. Uwielbiam to uczucie! Jeszcze tylko ostatnie zdjęcie przed startem i skupiamy się na omówieniu trasy. We trzech, Jacq, Popeye i Leoheart, bo Behem jedzie ze swoja ekipa z Łodzi. To nasz pierwszy Harpagan, więc przyjmujemy taktykę rozpoznawczą, i tak nie damy rady zrobić Harpa więc wybieramy PK po prawej stronie Sierakowic Wydaje się, że nas stać na zaliczenie 10-12PK. Mamy zamiar jechać w tempie turystyczno-sportowym, tj dużo zdjęć, dużo radości z obcowania z przyrodą i trochę walki. W trakcie jazdy te priorytety się zmieniają i okazuje się też, że każdy z nas ma do nich nieco inne podejście. Trzy różne osobowości: Jacq – trenujący do Transcarpatii, pierwszy na zjazdach i podjazdach, ostro finiszujący, najmocniejszy z nas, w założeniu miał zdobyć każą górę i.. zdobył! Popeye – to głos rozsądku: wpatrzony w swój zupełnie odjechany mapnik żelazna ręką trzymał kurs i wiódł nas pewnie do celu. Na swoim crossie ze sztywna ramą miał szczególnie trudno, ale szedł do przodu jak taran bez słowa skargi, dopiero na mecie zdradził, ze nadgarstki mu prawie padły! Leoheart- jeździec bez głowy, wyrywający się do przodu, albo wlokący się w tyle, głuchy na wszelkie wołania, ale śmiem twierdzić – motor napędowy zespołu, ponaglający do walki, skracający przerwy. W sumie niezła paczka, od startu do mety razem, bez zgrzytów, obrażania się, z troska o członków zespołu, z uśmiechem i humorem mimo przeciwności.

Teraz o trasie, z konieczności wybiórczo.
Jako pierwszy zdobywamy 3PK póki co łatwo. Niestety od początku mży deszcz, później przejdzie w regularna ulewę, która złapie nas na asfalcie. Trochę zdjęć i krótki film o…bocianach. Dalej 13,oczywiście niepomny przestróg z Behemiady żeby się rozglądać, przejeżdżam zakręt na nią, na szczęście Popeye czuwa. Dalej jedziemy na 5PK – odnajdujemy go bez trudu, szkoda tylko że gościu, który nam robi zdjęcie nie uwiecznił Diabelskiego Kamienia o który aż się prosiło!
Potem do PK18. Przecinamy Kobylasz, trochę błądzimy, bo wybieramy drogę przez las zamiast sugerowanej nam przez pewnego starszego autochtona drogi szutrowej i po raz pierwszy mokniemy. Musimy się zatrzymać, żeby nieco się oporządzić. Konieczna jest częściowa regeneracja, smarujemy się maściami rozgrzewającymi, łyk herbaty, batony, gorączkowe przeszukiwanie plecaka w poszukiwaniu ochraniaczy, niestety zostały na kwaterze, kanapek- zostały tamże, na szczęście mam batony i rękawice z długimi palcami typ downhill. Kiedy to oznajmiam, Jacq i Popeye o mało się padają ze śmiechu i już do końca jestem źródłem kpin, przy każdym zjeździe (nawet na schodach W-wy wsch) krzyczą dawaj Leo! przecież masz rękawice do zjazdu. Ha ha ha bardzo śmieszne, ale to mnie jest ciepło w palce a nie im, poza tym jako jedyny mam…zapasowe skarpetki czym budzę niepohamowaną zazdrość. Jeszcze tylko łapie fotkę Jacqa myjącego się w kałuży i możemy jechać dalej.

Jacq prowadzi tak ostro, że płoszy całe stado saren z pola przy drodze. Przecinają nam drogę przed samym nosem. Pokładamy się ze śmiechu, bo Popeye który jechał z tyłu jak zwykle z nosem w mapie krzyczy: o q…ale wielkie zające! Spotkamy je jeszcze raz tuż przed PK18, ale już w znaczenie większej odległości. Na PK 18 budzimy ze snu dwie dyżurujące dziewczyny, które wygrzebują się na nasz widok ze śpiworów i chłopaki nie wiedzą, czy mówię serio czy żartuje, że…chętnie zostanę na tym punkcie. Opieramy się jednak pokusie i jedziemy dalej. Docieramy do Kolonii tym łatwiej ze kierunkowskaz od wjazdu do miejscowości dzieli…może 50 m. Dziwne to zjawisko, nie ostatnie zresztą, bo jamnik na łańcuchu jest niepowtarzalny.. Mam i ja swoje źródło kpin bo widok Jacqa przenoszącego rower przez zasadzkę z krowich placków jest porażający, martwił się o opony.

W szybkim tempie zbliżamy się do naszej Golgoty czyli PK 11 Jak to się stało, że kompletnie pobłądziliśmy tego nie wiem. Obrywa się za to Popeyowi, bo ja przelatuje przez jakieś podwórko bezboleśnie, Jacq budzi już większe zainteresowanie, a na biednego Popeya czeka babcia z kijem. Chcąc uniknąć konfrontacji postawiamy nie wracać choć wiemy już, że błądzimy. Czyli do przodu tzn pod górę robi się extremalnie, 200m stromym wąwozem w górę! Przejechałem już ponad 70 km, a na tym krótkim odcinku dopiero poczułem jak bolą nogi. Pnę się w górę i w duchu chichoczę ale odlot!! Chce mi się śmiać, bo kto nie ma w głowie ten ma w nogach, w każdym razie powinien! Potem jakoś odnajdujemy drogę, i osiągamy PK. Obsługa punktu, dwóch gości pożycza od nas papierosa bo…znaleźli się tutaj po raz pierwszy i są bez…namiotu, śpiworów i sprzętu to jest dopiero hardcore,12 h w lesie, dobrze że mieli zapałki i udało im się rozpalić ognisko! Zjeżdżamy już bez przeszkód i kierujemy się do PK 15. Zaliczamy wyczerpujący podjazd asfaltem po to, żeby odbyć imponujący i zatykający dech w piersiach zjazd nad jeziorem w stronę zamku. Gdy do niego docieramy stajemy zdumieni wielkością rozpoczętej i porzuconej budowy zamczyska. Ależ trzeba mieć wyobraźnie a może zły gust? megalomanie? żeby podjąć się takiego wyzwania. Ot kolejne dziwne zjawisko na trasie.
PK 15 bez kłopotu. Dalej decydujemy się na wariant leśny i…to chyba najładniejszy fragment trasy. Piękny las, drogą ostro w dół, piękne widoki, tak piękne że Popeye o mały włos nie kończy zjazdu w..jeziorze. Cudem zatrzymuje się w krzakach na brzegu. Przesmykiem między jeziorami docieramy do Chmielna. Tu dłuższy postój w centrum. Te wszystkie przygody zabrały nam sporo czasu, zaczyna go nam brakować. Z żalem odpuszczamy PK19, musielibyśmy wracać, szkoda bo jest wysoko punktowany i jak się okaże, mógłby nas przenieść dużo wyżej w klasyfikacji, a był w naszym zasięgu. Po odpoczynku ruszam tak ostro, że.. przejeżdżam właściwy zakręt, niestety ciągnę za sobą innych i dopiero interwencja Popeya ratuje nas przed kompletną porażka, jaką byłoby objechanie jednego z dłuższych jezior na Kaszubach! Brawo Popeye! Kolejną atrakcją jest zmiana drogi na brukowaną, a potem płyty. To tutaj Popeye dostaje w kość za to, że jedzie crossem. Przez chwilę wchodził jeszcze w grę wariant z załapaniem PK14 ale czas nam się nieubłaganie kończy, trochę kluczymy w poszukiwaniu PK6 i zaczyna się robić nerwowo. Postanawiamy po drodze do Sierakowic zaliczyć jeszcze PK1 i ruszamy w jego kierunku. W Tuchlinku robimy postój, zastanawiając się jak przedrzeć się przez podwórko z zajadłym kundlem. Popędzam ekipę bo kurczy mi się zapas czasu i…sił. Gdzieś od 85km odczuwam zmęczenie, najbardziej boli mnie kark i łydki. Na szczęście spodziewany ból pleców nie nadszedł, no może trochę na podjazdach. Idę pierwszy w bój z kundlem, niewiele brakowało, żeby mnie chapnął, ale przedarliśmy się!

Zaraz potem gubimy drogę i wpadamy w głębokie błotniste koleiny. Popeye klnie, że tu jedynie można się zabić i…ledwo ratuje życie zaliczając wywrotkę. Niestety jego odjechany mapnik nie przeżył wypadku i będzie musiał ustąpić nowocześniejszej wersji, która Popeye już obiecuje Wpadamy na jakąś łąkę kompletnie się gubiąc. Żadnej drogi w zasięgu wzroku. Jacq się śmieje, jak opętany a nasza sytuacja robi się dramatyczna, ja jestem wściekły, bo nie po to grzałem ponad 100km, żeby spóźnić się na metę za co grozi odebranie punktów. Czas nieubłaganie zbliża się do końca. Złość przechodzi w rozgoryczenie, już mi wszystko jedno, nawet nie obchodzi mnie, gdzie są Sierakowice, nawet nie sięgam do mapy. Jacq rwie do przodu, za nim Popeye, ja za nimi na końcu! Kiedy odnajdujemy PK1 odzyskuję nadzieję, tylko czy wystarczy mi sił? Ale już są Sierakowice, pod ostatnią górę prowadzącą do głównej drogi mam ochotę wejść na piechotę. Wtaczam się resztką sił na asfalt. Jacq daleko w przodzie, widzę przede mną Popeya, macha ręką pokazując kierunek. Zdążę, jednak zdążę!! Teraz już wiem! Popeye łapie się na koło do jakiegoś bikera, ja parę metrów za nimi. Gnamy przez Sierakowice. Meta!! 9 minut przed upływem czasu! Dawno się tak nie cieszyłem! Mam dziką satysfakcję, że jednak się udało zdążyć, ten drobny fakt wynagradza mi całe 118 km! Oddaje kartę startową, witam Behema, czułem że już będzie. Robimy sobie zdjęcie i.. zasłużony prysznic!!
Wieczorem wybieramy się na uroczysta kolację ale miasto już śpi o tej porze i w końcu lądujemy na kwaterze żeby piwem (bezalkoholowym 😉 ) oblać naszą dzielna postawę! Jeszcze tylko ogłoszenie wyników, nikt nie zdobył 20PK, a najlepszy zawodnik zaliczył 18 i losowanie nagród. Jakoś dziwnie mam przeczucie, że tym razem los się do mnie uśmiechnie i…. wygrywam plecak, jako nieliczny z Bikerów, bo większość nagród, jak mi się zdaje, trafia jednak do pieszych. I to już koniec:

Wnioski:
– jestem mocno zmęczony, czuje to dopiero wieczorem, ale nie dotarłem jeszcze do kresu możliwości, na wyprawie z Jacqiem umarłem dosłownie i w przenośni po 56km, nie jedząc i nie pijąc, tutaj nie popełniłem tego błędu!
– jestem jeźdźcem bez głowy i gdyby nie Popeye to zrobiłbym dwa razy więcej km .Choć z drugiej strony wiedziałem, że mogę na nim polegać, sam jechałbym ostrożniej!
– dobrze się nam jechało razem, utrzymaliśmy wspólne tempo i jechaliśmy zespołowo, choć ja trochę brykałem. Pod względem organizacyjnym potrafimy współdziałać bez zarzutu, mimo że znamy się od niedawna i jeździmy ze sobą krótko, słowem był duch w naszym teamie!!
– jeśli chcemy lepiej wypaść pod względem sportowym, musimy znacznie ograniczyć postoje, skrócić ich czas i ilość, chyba że nie będzie innego wyjścia i zabraknie nam sił
– ważny jest dobór sprzętu, slicki sprawdziły się średnio bo jednak było dużo piachu, wybór crossa nie był dobry bo PK były w dość trudno dostępnych miejscach i mało było twardych dróg, sakwy jednak przeszkadzają, w moim wheelerze przydałyby się tarczowe hamulce, bowiem zabrudzone klocki sprawiły, że zjeżdżałem z prędkością ponad 50km/h praktycznie bez hamulców
– pomysł z Behemiadą przed Harpaganem był genialny, bo pojechaliśmy całkowicie psychicznie, fizycznie i organizacyjnie przygotowani na to co nas czeka, nic nas nie zaskoczyło śmiem twierdzić że Behemiada była trudniejsza w sensie orientacji i bardziej wyrafinowana, tyle ze rozgrywana na mniejszym dystansie.
– cieszyłem się każda, ale to każdą chwilą tej wyprawy no może z wyjątkiem tego zwątpienia ale radość z osiągnięcia mety w wyznaczonym czasie była tym większa!
– dzięki Jacq i Popeye za wspólna przygodę, dzieki Behem za optymizm i pogodę ducha, ciekawe swoja droga jak by było gdybyś jechał z nami.
Pozdro, Leoheart

Bechemiada: Pre-harpagan

Huh. To był nagły i zwariowany pomysł, który dopadł niespodziewanie po letargu zimowym. Zbliżał się ekstremalny rajd na orientację, czyli kwietniowy Harpagan.
Wwww.harpagan.gda.pl

Do przebycia „tylko” 100 km pieszo w 24 h, bądź 200 km rowerem w 12 h. Wielkości nierealne zważając, że śnieg leżał jeszcze pod koniec marca uniemożliwiając sensowny trening.
Należało więc rozruszać rozleniwione ciała i zapoznać ekipę z zasadami panującymi na tego typu imprezach. Padł termin: 03.04.2005 i ogólne reguły. Wykonawcą pomysłu stał się autor tego artykułu, czyli behem.

Z dzisiejszego punktu widzenia wiem, że organizacja całości przez jedna osobę to skrajny masochizm. Na szczęście wszystko przebiegło bez komplikacji i w założonym terminie: z zagipsowanym, wynudzonym kontuzja Yorkiem wirtualnie wytypowaliśmy punkty, które udało się odnaleźć w terenie i poznaczyć, symbole malowane farba wytrwały przez kilka dni, a w kulminacyjnym momencie karty startowe i mapy były gotowe. No i pogoda, lepszą ciężko sobie wyobrazić.

Jednak najważniejsze to to, że zawodnicy (w liczbie 19 sztuk) przybyli na start, bez nich cały wysiłek poszedł by na marne.
Trasa przebiegała po terenach MPK na wschód od Otwocka. Wstępnie policzona, najkrótszym wariantem dawała sumę około 80 km. Do zdobycia wyznaczono 15 punktów o różnej (od 1 do 3) wadze. W ręce uczestników w chwili startu trafiła czarno biała mapa 1:50K, wraz ze szczegółowym opisem PK. Założony został limit czasu na 6 h 30 min.

Zwycięskiemu zespołowi odnalezienie wszystkich
15 punktów i dotarcie do mety zajęło 4 h 58 min przebywając 95km, co uważam za doskonały wynik.
Behe

10 rzeczy niezbędnych

Poniżej znajdziecie tłumaczenie tekstu z amerykańskiego pisma Scouting wydawanego przez Boys Scouts of America. Mimo iż jest dość ogólny, to myślę, że w kontekście zbliżającego się JOTT i MORS-a jego lektura może być pożyteczna.

Tekst: Karen Berger, zdjęcia: John R. Fulton Jr
Nie opuszczaj swego domu na wędrówkę bez tych podstawowych przedmiotów. Mogą one ocalić Twoje życie.

Wymienione w artykule 10 rzeczy niezbędnych to przedmioty, które każdy żądny przygód powinien mieć ze sobą. Pierwotna lista została stworzona w roku 1930 przez The Mountaineers, organizację bazującą na wędrowaniu i wspinaczce, której członkowie wyruszali nie zważając na straszną pogodę w różne rejony (deszczowe North Cascades, wzdłuż Olympic Penisula i pokryte śniegiem stoki Mount Rainier).

Lista The Mountaineers została stworzona, aby zapewnić bezpieczeństwo w razie wypadku, zranienia czy innej niebezpiecznej przygody. Z czasem lista ulegała zmianom, ale jej sedno pozostało. Siedemdziesiąt lat później możemy tę listę znaleźć w wielu przewodnikach – także w ostatniej wersji Boy Scout Fieldbook.

Oto, czego potrzebujecie i dlaczego:
1. Scyzoryk lub narzędzie wielofunkcyjne
Umożliwi on pocięcie ubrania na pasy (potencjalne bandaże), usunięcie drzazgi, naprawienie zepsutych okularów, i posłuży w mnóstwie sytuacji (nie tylko do przysłowiowego krojenia sera i otwierania puszek).
2. Zestaw pierwszej pomocy
Taki zestaw dla turystów pieszych możesz kupić czasem gotowy w sklepie ale można przygotować swój z własnym zestawem leków i maści (np. przydatne na świeżym powietrzu maści na swędzenia i wysypki). Możesz zwiększyć swoją skuteczność poprzez ukończenie szesnastogodzinnego Kursu Podstawowego Pierwszej Pomocy organizowanego przez Amerykański Czerwony Krzyż (w polskich warunkach może to być np. kurs na BORM – przyp. tłum.)
3. Dodatkowa odzież
Powyżej granicy lasu zawsze bierz ze sobą jedno okrycie więcej niż myślisz, że będzie potrzebne. Dwie rady: unikaj bawełny (schnie powoli i zatrzymuje wilgoć przy skórze) i zawsze noś kapelusz. Wiatro i wodoodporna kurtka może pomóc w surowych górskich warunkach. Dodatkowe skarpety utrzymają Twoje stopy ciepłe.
4. Latarka z dodatkowymi bateriami
Latarka pozwoli Ci znaleźć drogę i dać sygnały w celu wezwania pomocy. Przydatne są zwłaszcza tzw. czołówki, dzięki którym ręce pozostają wolne.
5. Peleryna
Pamiętaj, że góry mają nieprzewidywalną pogodę i burze mogą pojawiać się nagle i gwałtownie. Nawet w zwykłym lesie deszcz może wychłodzić Twoje ciało i spowodować hipotermię. Peleryna zabezpieczy nie tylko przed deszczem, ale także przed zimnem wiatrem, i wszelkimi insektami.
6. Butelka z wodą
Bez odpowiedniej ilości wody twoje mięśnie i organizm nie są w stanie prawidłowo funkcjonować. Będziesz podatny na hipotermię, chorobę wysokościową, nie wspominając o dokuczliwym pragnieniu. Doświadczeni zawsze noszą przy sobie duży zapas wody i zatrzymują się często by się napić.
7. Mapa i kompas
Mapa mówi Ci nie tylko, gdzie jesteś i jak daleko musisz iść, ale także pomoże znaleźć Ci kemping, wodę a także bezpieczne miejsce w razie wypadku. Kompas pomoże znaleźć ci drogę zwłaszcza przez nieznany teren a także podczas załamania pogody, kiedy jest zła widoczność. GPS (Global Positioning System) może Ci także pomóc, ale w tym wypadku także musisz umieć czytać mapę.
8. Zapałki i rozpałka
Ciepło ognia i gorący napój mogą pomóc zapobiec hipotermii. Ogień może być także sygnałem, kiedy się zgubisz. Noś zapałki i małą ilość rozpałki zabezpieczoną w torebce. Wcześniejsze zamoczenie zapałek w parafinie uczyni je wodoodpornymi. Dostępne w sklepach specjalne zapałki (tzw. sztormówki) są także dobrym wyborem.
Za rozpałkę posłużyć mogą dowolne palne przedmioty – skrawki płótna, papieru. Szczególnie dobre są igły sosnowe i kora brzozowa gdyż palą się nawet mokre.
9. Kremy i okulary przeciwsłoneczne
Powyżej granicy lasu, kiedy skóra jest narażona na połączone działanie śniegu i słońca, potrzebujesz okularów przeciwsłonecznych by zapobiec ślepocie śnieżnej i kremu, aby zapobiec oparzeniom. Kupuj okulary z filtrem UV, solidne i z bocznymi osłonami zawierającym dziurki (by nie parowały). Nie używaj kremów starszych niż jeden sezon gdyż prawdopodobnie straciły one czynnik chroniący – SPF. Jasny kapelusz z szerokim rondem również może przynieść dobry efekt ochronny. W warunkach pustynnych używaj ubrań jasnych i luźnych z długimi rękawami.
10. Żywność
Nic tak nie dodaje energii i nie podnosi na duchu jak mały posiłek. Możesz zrobić swoją własną mieszankę z orzechów, rodzynek, chipsów bananowych i kawałków czekolady. Połączenie tłuszczu, cukrów i potasu dostarczy szybko energię i zapewni wymianę elektrolitów.
Zawsze bierz trochę więcej jedzenia niż się spodziewasz, że będzie potrzebne. Wiele rzeczy może trwać dłużej niż się spodziewałeś – możesz się zgubić, zranić czy być w trudnym terenie.

Ostatnia książka Karen Berger – More Everyday Wisdom odpowie na wiele Waszych pytań. Odwiedźcie jej stronę www.hikerwriter.com

Tłumaczył Michał Łabudzki

Śladami żołnierzy Berlinga

Ewa Sobota – Grün. Urodziła się 13 czerwca 1921 r. w Stryju na Podlasiu. 17 września 1939 r. jej rodzinne tereny zostały zajęte przez ZSRR. Rozpoczęły się masowe aresztowania i deportacje. 20 czerwca 1941 r. rodzina Sobotów została wywieziona przez NKWD wgłąb ZSRR.

Po dwutygodniowej makabrycznej podróży w bydlęcych, zaplombowanych wagonach znalazła się w Ałtajskim Kraju. Zostali wywiezieni w góry, do sowchozu „Proletarka”, gdzie zmuszeni byli do ciężkiej fizycznej pracy. Jej brat dostał się do armii Berlinga organizowanej na terenie ZSRR.

Jego historia była z pewnością podobna do historii wielu żołnierzy 1 PPP. Różniła się zasadniczo od sielanki przedstawianej w propagandowych filmach po wojnie (np. “Czterej Pancerni i pies”).
Poniżej przytaczamy losy Krzysztofa Soboty, opisane przez jego siostrę.

Moje wspomnienia byłyby niepełne, gdybym nie napisała o pobycie mojego brata w wojsku polskim, zorganizowanym przez Związek Patriotów Polskich na terenie ZSRR. Zawieziono ich ciężarówką do Bijska – było to 23 września 1944 – i załadowano do pociągu towarowego.

Atmosfera była groźna, wojenna. Na niektórych postojach rozniecali ogniska, grzali się i piekli ziemniaki. Karmili ich tylko dla formalności. Dojechali do stacji Diwowo.

Brat został przydzielony do I Dywizji im. Henryka Dąbrowskiego, do 4 pułku piechoty. Następnie szli pieszo 20 km do Sielc. Przywitała ich triumfalna brama z napisem „Za naszą wolność i waszą”, portrety Wandy Wasilewskiej i gen. Berlinga. Otrzymali stare, wyszmelcowane, lepiące się od brudu sowieckie mundury. Krzych został przydzielony do szkoły podoficerskiej, do kompanii ckm. W wojsku, jak to w wojsku, ćwiczenia, musztra, ale najgorszy w tym wszystkim był głód. Po trzech miesiącach otrzymał stopień plutonowego i został dowódcą drużyny czyli plutonu. Po miesiącu odesłano go do szkoły oficerskiej w Riazaniu. Szkolenie polskich żołnierzy odbywało się według regulaminu Armii Czerwonej, salutowali całą dłonią, początkowo komendy wydawane były w języku rosyjskim. Nic dziwnego, przecież prawie wszyscy oficerowie byli Rosjanami. Polscy leżeli w grobach Katynia.

W Riazaniu były parszywe warunki. Budynek nieopalany, bo i po co? Może to byłoby nawet celowe gdyby nie fakt, że żołnierz głodny i wycieńczony nie tylko że nie hartował się w takich warunkach, ale zapadał na zdrowiu i były wypadki gruźlicy, a nawet zgonów. Dziwny to kraj, dziwny ustrój – prowadzą wojnę, a nie mają co dać jeść w wojsku. Karmili tak, jak w obozach więźniów. W Sielcach cały czas dawali im zgniłe ziemniaki i kapustę. W Riazaniu trochę lepiej, ale diabelnie mało. Zajęcia w szkole miały trwać trzy miesiące, potem egzamin i na front. Najgorsze były wykłady na mrozie, w polu. Potem ćwiczenia, czołganie się w śniegu, obiad i znów zajęcia. Przemoczeni, zziębnięci wracali wieczorem do koszar, a tu nie było gdzie się ogrzać, wysuszyć odzieży. Składali więc mokre spodnie i układali pod prześcieradłem, susząc je przez noc własnym ciałem. W Krzycha przekonaniu takie traktowanie żołnierzy było zbrodnią i winno być karane prawem międzynarodowym.

Dowódcą kompanii był Polak, porucznik K., nieprzeciętny drań. Za byle przewinienie stosował tzw. „na dupę siad – powstań”- do upadłego. Zastępcą dowódcy kompanii był kapitan Piotr Jarosiewicz – późniejszy premier. Chodził sztywny i zarozumiały, wygłaszał czasem prelekcje polityczno-wychowawcze. Nie lubiano go. Mimo wszystkich mądrości kładzionych żołnierzom do głowy, Krzych nie wiedział nic z tego, a to dlatego, że jego organizm był tak wycieńczony niedojadaniem, że pamięć całkowicie odmawiała posłuszeństwa. Podpisując swój pamiętnik-zeszyt, Krzych napisał Krzysztow, zamiast Krzysztof. Zresztą nie tylko jemu to się zdarzało. Zbliżały się egzaminy, do których Krzych nie chciał jednak przystąpić. Przeziębił się celowo i znalazł się w lazarecie. Przeleżał 8 dni. Po powrocie do koszar dowódca zaproponował mu dodatkowe egzaminy, aby zaszczycić go gwiazdkami oficerskimi. Odmówił. Skierowali go do III dywizji im. R. Traugutta, która stała gdzieś na wsi pod Riazaniem. Dopiero tu poznał dno służby i poniewierki żołnierskiej. Może nie byłoby to tak tragiczne, gdyby nie był załamany fizycznie i psychicznie, wycieńczony do ostatnich granic wytrzymałości. Co za cholerny system, żeby ludziom nie dać jeść, tylko głodnych pchać w ręce wroga. Raz tylko – jak przywieźli kapustę do kuchni – udało mu się oderwać od główki jeden liść i zjeść. Nigdy nie przypuszczał, że surowa kapusta tak wspaniale smakuje.

Wreszcie katorga dobiegła końca, przyszedł rozkaz wymarszu na dworzec kolejowy i odjazd na front. Otępiali, wyciśnięci przez twarde życie, nie mieli sił aby się cieszyć. Prawie nie dawali im jeść! Obgryzali paznokcie z głodu i jechali bliżej, bliżej Polski. Ukraina. na niektórych stacjach po cichutku wychodził z wagonu i zbierał odpadki żywności, jakie pasażerowie wyrzucali z pociągów. Skończyło się to biegunką. Wołyń – polska ziemia. Nikt z żołnierzy jej nie całował, nie płakał ze wzruszenia. Głód na to nie pozwalał. Marzyli tylko jednym – jeść! Nastąpił kres ich podróży: Kiwerce. Pewnego dnia zagnali wszystkich żołnierzy na pokazowe rozstrzelanie dezertera, sierżanta Kwiatkowskiego. Po tułaczce na obczyźnie wrócił do Polski, aby u jego progu znaleźć śmierć; ta egzekucja wstrząsnęła wszystkimi. Następnie Lublin, Anin pod Warszawą. Warszawa jeszcze dymiła. Pierwsza miejscowość po stronie niemieckiej: Złotów. To nie dziki i nie wygłodniały wschód, z każdej ulicy, z każdego budynku, obejścia przemawiał do nich zupełnie inny świat, świat dobrobytu, porządku, cywilizacji. Szeregowy Dejneka /Rosjanin/ nie wytrzymał i zaczął filozofować: „Nam mówiono, że w kapitalizmie głód, nędza zacofanie, a ja tu widzę coś innego. To ma być wieś? Wszystkie budynki murowane… Itd.

12 marca 1945r. odprawiono Krzycha wraz z pozostałymi żołnierzami na front do Kołobrzegu. W jakiejś wiosce „Ził” zatrzymał się już dalej pieszo w kierunku frontu. Smutny to był marsz. Żołnierze przygnębieni, milczący, zamyśleni. Podobno w Kolbergu /Kołobrzegu/ toczą się zażarte walki. Wreszcie doszli do piekła i dotarli do sztabu pułku. Znalazł się dla Krzycha jakiś stary, zardzewiały ruski karabin /byli bez broni/. Kilka dni i nocy w tym piekle. W momencie gdy przebiegał zygzakiem przez podwórko, Niemcy puścili za nim serię z karabinu maszynowego. Poczuł jakieś dziwne gorąco w prawym przedramieniu i łopatce. dobiegł do swoich i zemdlał. Podobno była to kula dum-dum. Znalazł się w jakiejś wiosce, gdzie było przyfrontowe laboratorium, a następnie w prawdziwym szpitalu, w jakimś mieście, którego nazwy nie zapamiętał. Rana goiła się powoli.

Wreszcie został wypisany ze szpitala. W mundurze niemieckim, bo w szpitalu nie mieli dla nich mundurów, dojechał razem z kolegą Heńkiem Sawickim do Warszawy, następnie do Siedlec. Tam na dworcu czekała na Heńka stryjeczna siostra. Coś poszeptali na uboczu i Heniek zaprosił Krzycha do siebie na Podlasie. -„Przecież mamy jechać do jednostki do Lublina” – rzekł Krzych. – „Ech, ty frajerze – agitował go Heniek – pojedziesz do jednostki, to cię zagonią do roboty albo wyślą w Bieszczady przeciw handom UPA i możesz rozstać się z życiem. A u nas na Podlasiu jest swoboda, tam rządzi partyzantka, przesiedzimy jakoś a trzecia wojna światowa już na włosku”. Krzych uległ. Pojechali. Krzych zamieszkał we wsi Orzeszówka u stryja Heńka, gdzie dostał cywilne ubranie. Musiał przeczekać okres poszukiwań go przez władze wojskowe i musiały odrosnąć mu włosy. Niebawem AK dostarczyła im fałszywe dokumenty tzw. kennkarty i Krzych od tej pory nazywał się Roman Jasiński.

Pod koniec sierpnia opuścił gościnne progi Sawickich i udał się do Czajów, do naszego przyjaciela Bronisława Godlewskiego. Po kilku dniach pobytu, wyruszył do Ojca, pod Jasło. Tam uchodził za siostrzeńca Ojca. pod koniec lutego 1946r. dostał list od Heńka Sawickiego, w którym pisał, że ujawni się korzystając z amnestii i radził to samo zrobić Krzychowi. Komisja Amnestyjna znajdowała się w Jaśle, ale trzeba było przejść przez biuro UB, w którym odbywała się rozmowa. Świadectwo amnestyjne odbywało się 24 marca 1946r. W 30 lat później wręczono mu – za Kołobrzeg – Krzyż Kawalerski.

Reszta rodziny Sobotów wróciła do Polski 26 kwietnia 1946 r. Los okazał się dla nich łaskawszy, niż dla wieku innych Polaków zesłanych wgłąb ZSRR.. Po pięciu latach strasznej nawałnicy wojennej, spotkali się w komplecie. Ewa Sobota podjęła naukę nauczyciela języka rosyjskiego. Od 1990 r. należy do Koła Sybiraków w Jaśle. Pełni funkcję sekretarza. Posiada legitymację Sybiraka, uprawnienia kombatanckie i „Honorową Odznakę Sybiraka”.

Historię pobytu rodziny za zesłaniu na Sybirze przeczytacie na stronie http://gruen.w.interia.pl

Drogi dzieciństwa w Otwocku

Każdy z nas ma tylko jedno życie. Dzięki niemu może czuć radość, szczęście i dobro. Nikt za niego nie przeżyje życia. Mamy świadomość upływu czasu. Boimy się przyszłości i trwamy w teraźniejszości, chcemy zapomnieć o tym, co było złe w przeszłości.

Ludzkość ma wiele rys nakreślonych przeszłością, posiada wiele niedoskonałości, bólu i okrucieństwa. Wiele krzywd i niezapomnianego cierpienia. O wiele za dużo przekroczonych granic moralnych i religijnych. Jedną z nich jest holocaust. Niezapomniana i niezatarta katastrofa ludzkości i człowieczego trwania we wszechświecie. Historia przerażająco ukazująca to, jacy potrafią być ludzie, ukazująca ciemną mroczną stronę ludzkiej duszy. Przeszłość wydobywająca na światło dnia okrucieństwo, poniżenie i nienawiść. Zmusza nas do zatrzymania się, zatrwożenia zapatrzenia w historię. Przeraża nas swoją realnością i tym ze naprawdę stało się to wszystko, czego ludzka dusza nie potrafi objąć zrozumieniem.

Choć minęło tyle lat. Ten trudny temat, jakże kontrowersyjny i bolesny podejmują w swoich utworach polscy poeci, pisarze, twórcy kultury. W ostatnich dniach mieliśmy okazję spotkać się z jednym ze świadków z tamtych dni. W niedzielę, 24 kwietnia w Muzeum Ziemi Otwockiej autor książki „Moje drogi dzieciństwa”, Marian Domański opowiadał o swoich przeżyciach z okresu wojny, gdy jako kilkunastoletni chłopiec żydowskiego pochodzenia musiał ukrywać się przed Hitlerowcami. Jednak sytuacja, w jakiej się znajdował w tym czasie, zasadniczo różniła się od losów innych Żydów otwockich. Spotkanie z autorem rozpoczęło się krótkim wprowadzeniem gości w tematykę biografii autora przedstawionej w książce. Fragmenty utworu, czytane przez Jacka Kordela ucznia z L.O. im. K. I. Gałczyńskiego pomogły nam przybliżyć choć trochę sytuację, w jakiej w czasie wojny znajdował się Pan Marian.

Na spotkaniu obecny był również wydawca książki, Mirosław Iwański, właściciel wydawnictwa “Nowa Ziemia”, od którego dowiedzieliśmy się dlaczego właśnie ta książka została przez niego wydana.. Później każdy mógł zdać pytanie autorowi i chwilę z nim porozmawiać. Podczas spotkania został również poruszony temat otwockiego getta, które, zaraz po warszawskim było drugim co do wielkości skupiskiem ludności pochodzenia Żydowskiego. Członek towarzystwa Przyjaciół Otwocka przedstawił projekt zagospodarowania terenów Rampy, z której wywożono Żydów do obozów zagłady. Zaciekawił nas pomysł sprowadzenia dwóch wagonów i utworzenia muzeum i postawienia pomnika ku pamięci tych, którzy zginęli za czarne włosy i ciemne oczy, tak charakterystyczne dla Narodu Wybranego. Kwestii tej nie przedyskutowano jednak dokładnie, z powodu bezlitośnie upływającego czasu, którego zabrakło na kolejne pytania, gdyż w programie spotkania była także wystawa fotografii Tymona Iwo Iwańskiego “Sen Kamienia”, przedstawiająca wygląd cmentarza żydowskiego w Otwocku, Anielinie oraz w Karczewie.
Zdjęcia wywarły na nas bardzo duże wrażenia i uświadomiły nam, że do tej pory nie zdawaliśmy sobie sprawy z prawdziwej historii Otwocka. Czekał na nas również mały poczęstunek, podczas którego swobodnie można było porozmawiać z p. Domańskim.

Dzięki ofiarom zbrodni, naocznym świadkom, poznajemy okrutna prawdę, poznajemy historię, choć trudno jest nam w nią uwierzyć. Dla tych, którzy przeżyli holocaust nie skończył się on w 1945 roku, lecz trwa do dziś. Przytaczane fragmenty czytane przez chłopca obudziły wspomnienia pana Mariana, który wzruszył się powracając myślami do tamtych lat. Choć Marian Domański od dawna mieszka poza Otwockiem, to nadal wraca myślami do Otwocka, miasta swojego dzieciństwa i lat młodzieńczych, a także do tułaczki podczas wojny.

Z Muzeum oboje wyszliśmy pełni kłębiących się myśli, pytań i wniosków po tak wspaniałej lekcji historii. Całkiem przypadkiem spotkaliśmy tam Mirka, dlatego też powstał ten artykuł. Być może już niedługo pojawi się nasza kolejna relacja ze spotkań ukulturalniających.

Kasiunia i Piotruś
209 DH

Rozwój duchowy Zucha

Chciałabym przedstawić wam artykuł – propozycje ćwiczeń dh. hm. Małgorzaty Zielińskiej. Jest to artykuł o bardzo istotnej części naszego systemu wychowawczego, a tak mocno zapomnianej i nie rozwijanej.

Naszym zadaniem pracując w gromadzie zuchowej jest rozwijanie dzieci w wieku 6 – 10 lat, jest to rozwój we wszystkich sferach ludzkiego życia: intelektualnym, fizycznym, społecznym oraz właśnie duchowym. Zastanówmy się na ile rzeczywiście kształtujemy nasze zuchy i czy na pewno dbamy o wszystkie sfery ludzkiego życia i rozwoju!!
Życzę owocnej lektury i wykorzystania tych pomysłów oraz stworzenia nowych, tak aby praca wychowawcza w gromadach była pełna i zgodna z założeniami metody harcerskiej.
Sylwia

Gry i ćwiczenia pomagające w rozwoju duchowym zucha
Rozwój duchowy jest bardzo często mylony z rozwojem religijnym, podczas gdy religijność jest tylko częścią rozwoju duchowego.
W skautingu i w harcerstwie rozwój duchowy osiąga się w sobie samym przez: – zgodność ze swoim prawdziwym „Ja” – refleksję nad sobą – uczenie się jak kochać siebie – rozwijanie wszystkich swoich możliwości.
W stosunkach z innymi ludźmi przez: – stawianie bliźnich na pierwszym miejscu – troskę o nich – dzielenie się z nimi – pracę z nimi – uczenie się jak ich kochać – wzrastanie w miłości do nich – wspólny udział w obrzędach.
W stosunkach z otaczającym światem przez: – miłość do świata – widzenie „poprzez” rzeczy i wyczuwanie „czegoś więcej” – dbałość o miejsce, gdzie żyję – zainteresowanie wszystkim, co zdarza się w naszym świecie – poszukiwanie dobra – docenianie piękna, rozwijanie zaciekawienia i podziwu – rozkoszowanie się muzyką, sztuką i poezją.
W stosunkach z tym co transcendentne przez: – otwarcie się na Boga
Elementy programu skautowego Geberthner i Ska, Warszawa 1991
Wszystko to ładnie brzmi, ale jak przełożyć to na tak trudną formę jak gry i ćwiczenia. Przecież na pierwszy rzut oka rozwojowi duchowemu służą raczej gawędy, obrzędy, majsterka, teatrzyk samorodny. Oto garść gier i ćwiczeń, które dobrze przeprowadzone na pewno będą się przyczyniać do rozwoju duchowego aspektu osobowości.

I TY DO ŚRODKA Wszyscy siedzą w dosyć dużym kole, prowadzący grę wymienia jakąś grupę ludzi, np. miłośnicy kotów, lubiący smerfów, mający brata. Osoby, które czują się członkami tych grup, wstają i robią mały krok do przodu. Zabawa kończy się, gdy ktoś dotrze do centrum koła. Jeśli to ćwiczenie podoba się dzieciom, to może ją teraz poprowadzić ten, kto był pierwszy w środku.

WYBUCH Zabawa podobna w treści do poprzedniej, ale inna w formie. Wszyscy stoją w kole, prowadzący tak samo wymienia różne kategorie ludzi. Ci, których dana kategoria dotyczy, np. wysocy, muszą szybko zamienić się miejscami. Prowadzący też próbuje „wskoczyć” na czyjeś miejsce, ten, kto się zagapił i zabrakło dla niego miejsca, zostaje prowadzącym i wymienia nową kategorię. Prowadzący może też krzyknąć „wybuch” i wtedy wszyscy muszą się zamienić miejscami.
ZGADNIJ, O KOGO CHODZI Jedna osoba wychodzi. Pozostali uczestnicy wybierają jedną osobę, którą będą opisywać. Ważne jest, aby były to pozytywne opisy. W drużynie, która zna się dłużej, można poprosić, aby nie opisywać wyglądu. Osoba, która wyszła, wraca, pozostali opisują wybraną osobę (każdy mówi po jednym zdaniu), zadaniem tej osoby jest zgadnięcie, o kogo chodzi. Gdy zgadnie, wybiera się następną osobą np.

OGŁOSZENIA Gra dla gromady, w której dzieci dobrze się już znają. Każdy pisze ogłoszenie, w którym reklamuje siebie jako przyjaciela (maksimum 25 słów). Po włożeniu ogłoszeń do torby, każdy po kolei wyciąga jedno, czyta je głośno i stara się zgadnąć, kto je napisał. Potem objaśnia, co mu pomogło odgadnąć autora.
Wszystkie wyżej opisane gry służą samopoznaniu i poznaniu innych zuchów z gromady. Można przeprowadzać je na kominkach, a także w takich nietypowych sytuacjach, jak podróż (w pociągu i na przystanku autobusowym). Można też wpleść je w zdobywanie sprawności zespołowych, np. grę Ogłoszenia można przeprowadzić przy sprawności „dziennikarza”, a grę Zgadnij, o kogo chodzi przy sprawności „policjanta” (sztuka dedukcji).

ZNAJDŹ TO Gra polega na odszukiwaniu różnych rzeczy według szczegółowo podanej listy. Szukać mogą pojedyncze zuchy lub całe szóstki. Grę można przeprowadzić albo w lesie, na łące, albo w pomieszczeniu, w zależności od warunków zmieniają się obiekty poszukiwań.
Przykład listy: Znajdźcie: – coś ciepłego – coś szorstkiego – coś mokrego – coś ładnie pachnącego – coś co brzęczy – coś miłego w dotyku – coś chłodnego – coś co jest bardzo kolorowe – coś twardego – cos idealnie gładkiego.
Poleceń powinno być sporo, tak aby zuchy „poczuły” rzeczywiście miejsce, które oglądają. Grę można wykorzystać przy wszystkich sprawnościach przyrodniczych, a także przy oglądaniu nowego miejsca, np. zuchówki, budynku zimowiska.

CO TU MOŻNA ZMIENIĆ? Każda szóstka udaje się wraz z opiekunem na zwiady. Jej zadaniem jest dostrzeżenie jak największej ilości potrzeb. Gdy w zuchy wstąpi duch rywalizacji, to mogą naprawdę wiele drobnych i większych spraw zauważyć. Na przykład szkolny pies Burek ma budę, która przecieka, korytarze są smutne, szare i brzydkie, pani X niesie bardzo ciężkie siatki, w szatni nie ma kosza na śmieci i papiery leżą porozrzucane, ciągle ktoś depcze po zasadzonych kwiatkach, plac zabaw jest tuż przy ulicy, piłka często wpada pod samochody. Podsumowaniem gry powinno być podjęcie przez zuchy zobowiązań co same zmienią, a o czym poinformują odpowiednie instytucje, np. zuchy mogą same powiesić kolorowe rysunki na korytarzach, ale nie postawią już płotu odgradzającego plac zabaw od ulicy, za to mogą napisać list do gminy.

CHOINKA To ćwiczenie zuchy powinny wykonywać jako zadanie międzyzbiórkowe. Każdy zuch dostaje narysowaną choinkę, na której wiszą niepokolorowane bombki, gwiazdki, świeczki i cukierki. Pod choinką jest polecenie: „pokoloruj jedną bombkę, za każdym razem, gdy pomożesz mamie lub tacie, pokoloruj gwiazdkę, gdy spełnisz dobry uczynek, pokoloruj cukierek, gdy powiesz komuś coś miłego, pokoloruj świeczkę, gdy pomodlisz się w czyjejś intencji”. (W drużynach, gdzie są dzieci niewierzące, lepiej zrezygnować z ostatniego polecenia). Przy omawianiu zadania międzyzbiórkowego ważne jest, aby drużynowy zwrócił uwagę nie na ilość pokolorowanych ozdób choinkowych, ale zapytał zuchy, jak się czuły wykonując coś dla innych.

CZY ZNASZ TĘ KOLĘDĘ? Gra toczy się między szóstkami, drużynowy śpiewa pierwszy wers kolędy i wskazuje jedną z szóstek. Musi ona zaśpiewać dalszy jej ciąg. Warto zaczynać od najbardziej znanych kolęd i przechodzić do coraz trudniejszych.
Wariant II Drużynowy pokazuje rysunek związany z jakąś kolędą, szóstki muszą zgadnąć jej tytuł. Kto pierwszy ten lepszy.
Wariant III Drużynowy nuci melodię jakiejś kolędy (bez słów), trzeba podać jej tytuł lub zaśpiewać ją.
hm. Małgorzata Zielińska