Zło dobrem zwyciężaj (2)

Przyjaźń, a cóż to jest takiego? Czy ważniejsza jest niż miłość? Co ma większą wartość, Miłość czy Przyjaźń? Jak poznać prawdziwego przyjaciela? Gdzie szukać przyjaciół?

Czy przyjacielem może być ktoś zupełnie inny niż ja sam i jak wiele może nas dzielić? Czy przyjaźń potrafi się zmienić w miłość, a w razie czego narodzić się na ruinach nieudanej miłości, źle wymierzonego i nieodpowiednio zainwestowanego uczucia? Czy w przyjaźni można być zaborczym? Tak wiele pytań… a jakie są odpowiedzi? Chyba na każde pytanie z różnych ust padłaby inna odpowiedź.

Na przyjaźni powinien opierać się świat. Gdyby tak każdy był przyjacielem każdego, zawsze służył radą, był szczery, umiał pocieszyć, pomóc, zawsze miał czas… To czyż nie byłoby lepiej…? Żadnych wojen, żadnych granic. Żadnych kłamstw, kłótni…
Teraz siedzi obok mnie Patrycja i rozmawiamy o przyjaźni. Pati to moja przyjaciółka, od serca, bratnia dusza, taka podobna, a choć tak wiele nas dzieli. Jest to przyjaciółka „która zostaje gdy inni wychodzą” (i pomaga mi zmywać :-P)

Na pytanie kim są przyjaciele, odpowiedziała mi, że jest to „jedna dusza zamieszkująca dwa ciała”.
„Przyjaźń jest subtelną rozkoszą szlachetnych dusz „ Są różne kombinacje przyjaźni: dziewczyna i dziewczyna, mama i córka, brat i siostra, chłopaka i… dziewczyna.

Wydaje mi się że właśnie w takich związkach chłopców i dziewcząt najważniejsza powinna być przyjaźń. „Siedliskiem przyjaźni jest serce, ale dochodzimy do niej drogą zrozumienia.” „Jeśli jakaś dłoń ma swoje miejsce w drugiej dłoni, to właśnie jest przyjaźń.” no i jeszcze najważniejsze, to o czym ja ostatnio myślę baaardzo dużo, i długo zastanawiałam się czy to tylko mój chory wymysł, czy naprawdę tak jest: „Miłość kobiety zmienia ukochanego, aż widzi go takim, o jakim jej serce marzy.” Bo w końcu Przyjaźń, to pewna odmiana miłości…

Kiedy jednak miłość zawodzi, bo i tak się zdarza, to (o ile się tylko ma PRZYJACIELA) zawsze powinien pomóc na złamane serduszko: „Przyjaźń jest niewątpliwie najskuteczniejszym lekiem na cierpienia zawiedzionej miłości.” Zawsze MAMA, TATO to osoby do których możemy się zwrócić gdy coś zaczyna nie grać, gdy coś się psuje i zawala. Rodzice zawsze powinni zauważyć że sprawy dziecka nie mają się najlepiej. Rodzice żyją na świecie trochę dłużej, więcej wiedzą o „przyjaźniach”, „miłościach”… tych udanych, i szczęśliwych…. mają też pojęcie o fałszywych przyjacielach, o pozorowany miłościach. Ja na szczęście mam EXTRA mamę i SUPER tatę, mogę na nich liczyć i życzę wszystkim takich rodziców- przyjaciół. „Cudownych rodziców mam, bo przyjaciółmi moimi są…”

A moi bracia to dopiero są niezłe ziółka. Sprawiają wrażenie, że są moimi przyjaciółmi…J Są starsi, obyci, inteligentni… Potrafią mnie docenić, skarcić za coś co sknociłam. Dużo wymagają i to jest chyba najfajniejsze, stawiają poprzeczkę dość wysoko, zmuszają mnie do samodoskonalenia. Może nie zawsze mają dla mnie czas, może ja nie zawsze jestem dla nich dobrą, wyrozumiałą siostrą… Ale przyjaźń nie jest chyba idealna, gdyby była, to nie byłoby do czego dążyć i o czym rozmyślać. Mam takich fajnych braci, szkoda tylko że oni nie widzą w sobie nawzajem tak wielu pozytywnych cech ile ja widzę. Szkoda że się kłócą, że rywalizują (chociaż się do tego nie przyznają). No szkoda, szkoda… Ale i tak ich bardzo kocham, po tyle samo, bez wyróżnień. Obaj są moimi braćmi, obaj są moimi przyjaciółmi!

Pati mówi, że człowiek bez przyjaciela, jest samotny, życie jest puste. Przyjaźń nadaje życiu SENS. I chyba ma rację… Mówi się, że prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie… Prawdziwych przyjaciół poznaje się w sytuacjach ekstremalnych. Nie będziemy mieli pewności że to prawdziwy, rzetelny, autentyczny, uczciwy, niebagatelny, przyjaciel, dopóty, dopóki nie przeżyjemy z nim trudnych chwil, przepaści w życiu…
„Związki przyjaźni powinny być nieśmiertelne, nieprzyjaźni śmiertelne”

PS. Ale z tymi PRZYJACIÓŁMI jest fajowo!!!

Karolina Grodzka

Taki siódmy „misz – masz”

Tak sobie czasem siedzę i myślę nad „Palmirami” i zwykle dochodzę do wniosku, że muszę iść i tyle. Choć niekoniecznie stan zdrowia mi na to pozwala… Ale ponoć uporem można zdziałać wszystko. To byłyby pierwsze Palmiry w moim życiu, więc to chyba jasne, że bardzo chcę na nie iść!!! Ale nie do tego zmierzam. Napiszę „coś” o mojej drużynie, czyli 7 ODH…

Otóż wybieraliśmy się niedawno do zoo i… w końcu się nie wybraliśmy. Stwierdziliśmy, że jest już za zimno i zwierzaki nie będą chciały wychodzić, tak więc przełożyliśmy to na wiosnę. Co tak poza tym się u nas dzieje?! Ostatnio (dwie zbiórki temu, czyli 8.10.) dh Olga Zaborowska dostała barwy!! Towarzyszyły temu oczywiście łzy wzruszenia, uściski i miłe słowa, które na pewno pozostaną w jej sercu. Gdy teraz wspominam chwile, kiedy to ja dostałam barwy, a później krzyż, w oku aż się kręci łezka… Było to w grudniu 2003, bodajże piątego (barwy) i krzyż w nocy z 18 na 19 czerwca ’04 na biwaku w Mlądzu. Wtedy to harcerstwo stało się dla mnie całym światem… A potem była „nasza” gra hufca (bo my ją robiliśmy) i stałam na punkcie z Kingą Duszyńską, czyli moją drużynową. Byłyśmy wtedy taaakie zmęczone! Bo po ósmej wróciłyśmy z tego biwaku, miałyśmy tylko czas, żeby się umyć, przebrać i coś zjeść, a następnie na dziesiątą leciałyśmy już do hufca! Także byłyśmy wręcz nieprzytomne…

A potem były Przerwanki… I znowu osiedliliśmy się „na widełkach”:) Pojechaliśmy jako taki „zlepek” kilku drużyn, a konkretnie 7, 17 ,69 i 77 dh. I cóż mogę napisać, gdy oboźnym jest Majak…? Chyba tylko tyle, że było czasem wesoło, a i czasem spóźniliśmy się na jakiś posiłek i jedliśmy ostatni… Głównie rano, na śniadanie, bo budzenie kadry nie zawsze wychodziło;).

A po Przerwankach miesiąc laby… Bez zbiórek, bez szkoły, bez jakichkolwiek obowiązków! Co prawda zbiórek nam brakowało, ale wkrótce nadszedł wrzesień i wszystko wróciło do normy. A teraz jest już zimno, w powietrzu czuć jest jesień i trudno jest cieszyć się życiem…

A ja siedzę przed monitorem komputera i tworzę… A to artykuł, a to jakiś wiersz. Teraz muszę przede wszystkim skupić się nad stworzeniem planu mojej zbiórki. Tematem jej będą „Andrzejki”, a najgorsze jest to, że ja nigdy jeszcze nie prowadziłam zbiórki!!! Także muszę się baaardzo postarać! Mam nadzieję, że później ktoś to doceni…

Tymczasem żegnam Was moje ukochane harcerzyki!

Dh Monika Siereńska vel „Variatka”

Po prostu bądź jak Irlandia

24 października 2004 ja i Karolina G. (patrz Grosia) wybrałyśmy się do Warszawy na casting… Muszę przyznać, że było to dość niespodziewane, ponieważ o całym tym wyjeździe dowiedziałam się dzień wcześniej!! Ale, że słyniemy z szalonych pomysłów, tak więc go wprowadziłyśmy w życie.

To był casting do „Szansy na Sukces”… Wstałyśmy obie przed siódmą budząc się wzajemnymi sms-ami (choć w rzeczywistości każda wstała „na własną rękę”). Po doprowadzeniu się do ładu miałyśmy spotkać się przy torach w Śródborowie (niedaleko mojego domu) o godzinie 7.30. Chwilkę czekałam, aż na moim horyzoncie pojawił się samochód Państwa Grodzkich.

Gdy podjechał i zatrzymał się, Karolina dała mi znak- czas wsiadać i w drogę! Tak więc wsiadłam. Do Warszawy dojechaliśmy szybko, na szczęście nie było korków (ale kto widział korki w niedzielę przed ósmą?!). W pewnym momencie „wyrósł” nam przed oczyma budynek Telewizji Polskiej. Nagle w brzuchu pojawiły się takie nerwowe drgania… Wysiadłyśmy z samochodu i ruszyłyśmy w stronę budynku „F”, czyli tego „naszego”. Przy bramie do całej placówki przywitał nas ochroniarz, obdarzył przemiłym uśmiechem i życzył powodzenia. Dumnie, z wypiętą piersią podążyłyśmy do wskazanego sektora, po czym weszłyśmy do tegoż właśnie (ponoć półokrągłego, ale nie wiadomo z której strony) budynku. A tam czekało już kilkoro ludzi. Podeszłyśmy do „recepcji” i otrzymałyśmy ankiety, które kazano nam wypełnić, oraz numerki, które trzeba było sobie jakoś przytwierdzić do klatki piersiowej;)… Zrobiłyśmy to i wreszcie weszłyśmy do środka. Cóż to były za emocje!!! Pierwszy raz przytrafiło nam się coś podobnego! Szłyśmy długim, z początku szklanym korytarzem, aż zobaczyłyśmy zebranych ludzi, którzy też przyszli po to, aby pokazać swoje wokalne możliwości. Usiadłyśmy gdzieś pod ścianą, zajmując ostatnie wolne krzesła i zaczęłyśmy gadać. Miałyśmy niezły ubaw, praktycznie ze wszystkiego. Ona miała aparat w telefonie, a ja przywiozłam swój, „normalny”. No i zaczęłam strzelać zdjęcia… Już dawno nie byłam tak wyluzowana, a było mi tego trzeba. Tak więc wesoło było. Na korytarzu wszyscy razem śpiewali- jeden zaczynał, a wszyscy się dołączali- aż wychodziło to naprawdę bajerancko! Bo chyba fajnie brzmi, gdy jakieś 50 osób śpiewa ładną piosenkę i jeszcze do tego wchodzą gitary. Czekałyśmy ze dwie godziny, rozśpiewałyśmy się, aż przyszła nasza kolej.

Pani z komisji wyszła z sali przesłuchań i kazała nam być w pogotowiu (nam, czyli pięciu osobom, bo wchodziło się piątkami.). Poznałyśmy się z kilkoma osobami, aż nagle drzwi się otworzyły, poprzedni „wokaliści” wyszli, a nas zaproszono do środka.

Wchodziłyśmy po kolei, numerkami, zaczynając od 27, a kończąc na 31. Ja byłam 29, a Karo 30. Weszłyśmy (tak się złożyło, że w naszej piątce były same dziewczyny) powoli, stanęłyśmy obok siebie pod oknem, każda przy „swoim” mikrofonie i po kolei miałyśmy mówić swoje numery, a następnie imię i nazwisko. Pierwsza śpiewała taka dziewczyna z Konina, Asia- mój Boże, jaki ona miała śliczny głos!!! Szczerze mówiąc zaczęłam się w pewnej chwili zastanawiać po co ja tam jestem…!;) Po Asi śpiewała jakaś dziewczyna, ale za dobrze to jej nie wyszło. Potem zaś byłam ja… Serce podchodziło mi do gardła, słyszałam dokładnie każde jego bicie… Komisja mnie wywołuje- śpiewać, czy nie? Kompletna panika…- odpowiadam więc- 29, Monika Siereńska…- a jakaś kobieta (przewodnicząca jury) mówi- „słuchamy”-… Głos we mnie zadrżał, ale odważyłam się i wydałam pierwsze dźwięki. Śpiewałam piosenkę zespołu Kobranocka „Kocham cię jak Irlandię”, miałam nadzieję, że piosenka ta przyniesie mi szczęście… Zaśpiewałam zwrotkę i refren i usłyszałam- dziękuję, kolejna osoba- wtedy uświadomiłam sobie, że już po wszystkim, stres minął.- Uff!!

Nareszcie – w głowie mojej zagościł znowu optymizm i spokój. Ale teraz była Karolina, tak więc musiałam się skupić na trzymaniu za nią kciuków:). Ona śpiewała „Po prostu bądź” Maanamu (też to śpiewam na studiu piosenki w MDK-u!). Wydaje mi się, że też się stresowała, bo to było wyczuwalne. Głos z lekka jej drgał, ale ogółem ładnie było. Zaśpiewała tyle co i ja i poprosili następną osobę. To była jakaś Góralka, Danka, a głos to miała jak dzwon!! Ale trochę za bardzo „wyła” (Hmm… Jak ja lubię krytykować ludzi;)). Jeszcze chwilkę to trwało i podziękowali nam. Wyszłam zła na siebie, że tak mnie sparaliżowało, że nie było tak, jak chciałam. Ale jak widać ta komisja (bodajże pięcioosobowa) i kamera strasznie mnie skrępowały. Muszę częściej ćwiczyć przed kamerą (mój tato jest fotografem, także nie mam z tym problemu). Ze studia wyszłyśmy wolne, jak rzadko kiedy. Już czekał na nas dom otworem, trzeba było tylko do niego dojechać… W sumie to trochę nam to z początku nie wyszło.

Z ul. Woronicza wyszłyśmy gdzieś po 11, a w domu byłyśmy (a przynajmniej ja) po trzeciej!A co robiłyśmy tak długo?! Jak to co – włóczyłyśmy się po stolicy w poszukiwaniu czegoś fajnego (konkretnego celu w sumie nie miałyśmy).. Najpierw postałyśmy „pod Pałacem”, potem poszłyśmy do hal handlowych w MarcPolu. A tam na wstępie „przypięłam się” do stoiska z glanami. Potem poszłyśmy do KDT (na życzenie GrosI) i łaziłyśmy oglądając wszystko!! W tym suknie balowe, buty, piżamki i szlafroczki! Upatrzyłam sobie już taki jeden, różowy w serduszka;D… Oczekuję go w kwietniu, na urodziny! A Karolina chciała kupić sobie piżamkę szaro-pomarańczową… Ciekawe dlaczego? Nagle obie poczułyśmy gigantyczny głód (!) i szybko pobiegłyśmy do Mc Donalds’a. Podjadłyśmy sobie i poleciałyśmy dalej. Wylądowałyśmy w Galerii Centrum, gdzie przebuszowałyśmy dosłownie wszystko! Przyznam się jednak, że najbardziej mnie urzekła strefa z czapkami, szalikami i rękawiczkami. Niektóre czapy były takie słodkie!! I do tego pompony… Po Galerii maksymalnie zmęczone jechałyśmy sobie autobusikiem, czyli tzw. „szparką”, na przystanku pomiędzy Michalinem, a Józefowem wysiadła młoda Grodzka, a ja jechałam prawie do końca, czyli do Śródborowa… Co robiłam potem, to już nie istotne, ważne, że ten dzień miło wspominam…;)!

A czy dostałyśmy się do programu, tego nie wiadomo, mają nas powiadomić. Trzymajcie mocno kciuki!!!

Monika Siereńska

Wędrowniczy piątek

Piątek…
Niby zwykły, kolejny piątek…
A jednak nie do końca….
Nasza opowieść zaczyna się dziwnie i trochę strasznie…

Mianowicie miejscem tajemniczego spotkania z niewiadomo-kim, miał być Park z Fontanną przy liceum w Otwocku. My z Dorotką zjawiłyśmy się nieco wcześniej… Patrzymy… a tu w Parku pełno niezidentyfikowanych istot w kapturach, prawdopodobnie pochodzenia ludzkiego, choć nadających na innych falach. Usiadłyśmy tak, aby nas było widać w świetle latarni. Kiedy już minęła wyznaczona pora na zbiórkę, pojawiła się w oddali osoba… Po bliższej identyfikacji (miał bojówki !!!, co wyróżniało się na tle innych osób przebywających w Parku, miał plecak i rozglądał się dookoła) doszłyśmy do wniosku że to ktoś od nas. Ktoś na kogo miałyśmy czekać! Cicho i ostrożnie podeszłyśmy… Tak!! To Marek!!
Teraz udaliśmy się do miejsca, gdzie miał czekać na nas Michał. Trochę dziwnie się poczułyśmy, kiedy dowiedziałyśmy się czym dojedziemy na miejsce… To był taki średni…biały… nie obity tapicerką w środku… i tylko z dwoma miejscami siedzącymi z przodu, oddzielonymi kratką od tyłu… taki wóz milicyjny bez siedzeń z tyłu. I kto miał siedzieć z tyłu? Oczywiście Ja z Dorotką;)
Jak się okazało, reszta grupy miała dołączyć później – mieli jeszcze zbiórkę. W tzw. międzyczasie udaliśmy się na zakupy… Po pieczołowitym wydaniu wszystkich pieniędzy na materiały programowe (bez jedzenia nie można przecież pracować) wyruszyliśmy w drogę.

Trochę śmiesznie wyglądała podróż… Jako pierwsi jedziemy my (czyli Dorotka, Michał, Marek i Ja), a zaraz za nami ekipa Kuczyna w pięknym, wyposażonym w ogrzewanie(!!!), z radiem (!!!) aucie. No ale ogólnie jazda była do wytrzymania. Oprócz tego że Tomek świecił nam przeciwmgielnymi PROSTO W OCZY!!!

Po dotarciu na miejsce zostaliśmy brutalnie opuszczeni przez Kuczyna i Michała w środku wsi, gdzie czekało na nas zadanie – musieliśmy dostać się do domu, w którym mieliśmy spać, a którego zdjęcia trzymaliśmy właśnie w ręku. Tak… to były ciekawe poszukiwania trwające ponad 1,5h choć z miejsca porzucenia do miejsca zamieszkania było naprawdę niedaleko…. Nie ma to, jak orientacja wędrowników po nieznanej wsi, przy zgaszonych latarniach!

Po dotarciu na właściwe miejsce wzięliśmy się za zasłużoną kolację i gorącą herbatkę wśród myszy 😀 a była to jakże wczesna godzina 24! 😉 Po zjedzeniu zaczęliśmy tworzyć konstytucję. Szło nam całkiem nieźle, dopóki Michał nie zarządził przerwy spożytkowanej na poszukiwania Tytusa. No więc na spacerek udaliśmy się do skansenu. Ale zanim się tam dostaliśmy mieliśmy zapierającą dech w piersiach przygodę, z której później się śmialiśmy:) (taki mały pościg policyjny, zatrzymanie, aresztowanie, 48 na dołku… ) A poza tym bardzo sympatycznie było chodzić ciemną, zimną nocą po lesie pełnym wojennych niespodzianek typu okopy, armaty i czołgi w poszukiwaniu śladów za Tytusem 🙂 Po tej jakże interesującej godzinie wróciliśmy do miejsca zamieszkania, gdzie zaczęło nam naprawdę odwalać 😀 Marek dorwał pistolecik na kulki i strzelał nim we wszystko co się ruszało (i nie ruszało) i nie uciekało! Michał i Tomek zaczęli się przebierać i wyczyniać różne dziwne rzeczy przy dźwiękach przebojów sprzed kilku/kilkunastu dobrych lat, a my, dziewczęta, patrzyłyśmy się na nich i miałyśmy niezły ubaw!! 😀 W końcu udaliśmy się na zasłużony wypoczynek, jednak nie trwał on długo (od 6 do 9), kiedy to Michał dorwał trąbkę i nam nad uchem trochę pograł! Naprawdę polecam ten sposób dla śpiochów… Momentalnie stawia na nogi….

Dokończyliśmy (prawie), co skończyć mieliśmy, nazrywaliśmy śliwek i jabłek, wysłuchaliśmy wykładów Marka na temat mumii śliwkowych i sprzątnęliśmy niemalże zdemolowany przez nas domek 🙂 Powrót szybko minął, głównie na rozmowie lub spaniu.

Ale szczerzę się przyznam, bardzo podobał mi się ten wyjazd. Dawno się tak nie uśmiałam:) I dziękuję wszystkim, którzy przyczynili się do tak wspaniałej atmosfery! – czyli każdemu kto tam był! :):):)

Podsumowując: było miło i dość rzeczowo powstały zarysy naszej konstytucji (w niektórych przypadkach nawet mocno uszczegółowione), ale pojawiło się kilka problemów:
– po pierwsze: powinno z nami pojechać więcej osób to ma być konstytucja całego namiestnictwa, a nie jego części. Termin wyjazdu był znany wszystkim od dawna po co planować coś innego równolegle?
– po drugie: ten wyjazd był zaplanowany jako trochę dłuższy szkoda, że części z nas tak się spieszyło do domu można by jeszcze trochę popracować (i zjeść spaghetti).

Basia Bakuła/ Marek Rudnicki
(próbna JDW)

Brodząc…

Dnia 16.10.2004 r. prowadziłem jedną ze swoich zbiórek zastępu wędrowniczego. Kiedy czekałem na liczne niewiasty z mojego zastępu, z urwaniem głowy zapomniałem o gościu, którego zaprosiłem, więc poleciałem tam, gdzie przybywają ciopągi spągi już z gościem wróciłem na zbiórkę.

Gościem okazała się druhna Agata z 92 Pruszkowskiej Koedukacyjnej drużyny harcerskiej „Zjawa”, która też prowadzi 121 Pruszkowską harcerską drużynę żeglarzy „Horn”. Jak to nasz
zastęp ma w zwyczaju postawiliśmy romantyczne świece i po krótkim wstępie zacząłem prowadzić zbiórkę… Na początku wszyscy trochę o sobie opowiedzieli , a jak przyszła kolej na druhnę Agatę co poniektórzy zrobili z oczu spodki :- D.

Druhna umiejętnie wprowadziła nas w świat żywiołowych harcerzy wodnych. Opisując jak wygląda ich życie ,czym się zajmują, ilu mają chłopców ; ) , ile dziewczyn.itd. itp. Później dając chwile wytchnienia naszemu gościowi zaczęliśmy się z nim bawić. Co większość przyjęła entuzjastycznie i z uśmiechem .Następnie nasz gość pokazał nam swoje gry takie jak „jako” ;). Później krótkie przygotowanie programowe, trochę śmichów chichów i zabraliśmy się za dalsze szczegółowe wypytywanie druhny Agaty.
Doszło do tego , że wyszła sprawa na jaw. To znaczy ktoś tu zna
się „od kołyski” :).

Na koniec zostaliśmy zaproszeni na biwak lub też na odwiedziny Przyległego hufca. I utworzyliśmy pożegnalny krąg. Druhna Aga Dodała jeszcze kilka ciepłych słów i tak wspólnymi siłami ukończyliśmy naszą zbiórkę. Teraz z niecierpliwością czekamy na nowe spotkanie z wędrownikami !!!!

Palladyn

Skauci u Papieża

Jan Paweł II spotkał się w sobotę (23.10.2004) w południe na Placu św. Piotra z 36 tys. włoskich skautów. W przemówieniu papież wezwał skautów, by nie ulegali pokusom indywidualizmu, lenistwa i nie uchylali się od swych obowiązków.

Audiencję zorganizowano z okazji 50-lecia stowarzyszenia dorosłych katolickich skautów MASCI i trzydziestolecia organizacji AGESCI, do której należą dzieci i młodzież

– Papież patrzy na was z ufnością i nadzieją – powiedział Jan Paweł II. W długim przemówieniu, przerywanym przez słuchaczy okrzykami oraz brawami, zaapelował do młodzieży, by aktywnie uczestniczyła w życiu wspólnoty kościelnej i obywatelskiej. Wychowawców wezwał: – Nie lękajcie się podążać z fantazją, mądrością i odwagą drogami wychowania młodych pokoleń. Przyszłość świata i Kościoła zależy także od waszego zamiłowania edukacyjnego.

Na spotkanie z papieżem przybyli z całych Włoch skauci – od najmłodszych zuchów, po zasłużonych działaczy. Uśmiechnięty i wyraźnie zadowolony z kolejnego spotkania z dziećmi i młodzieżą Jan Paweł II długo objeżdżał samochodem zatłoczony plac przed bazyliką watykańską. Wszyscy powitali go długą owacją i śpiewem. Dawno na placu nie było tak kolorowo; dominował błękit mundurów. Skauci trzymali w rękach kolorowe chusty i barwne flagi z napisem „pokój”.

Liderzy obu organizacji w przemówieniach powitalnych złożyli Janowi Pawłowi II życzenia z okazji 26. rocznicy pontyfikatu.
Spotkanie na Placu św. Piotra prowadził korespondent telewizji RAI w Berlinie, działacz skautingu Piero Badaloni.

W Muzeum Powstania Warszawskiego

O Muzeum Powstania Warszawskiego słyszałam tyle razy, że wstyd było przyznać się, że mieszkając w Warszawie jeszcze go nie odwiedziłam. Pierwsza próba wycieczki zakończyła się niepowodzeniem. 20 X 2004 „LESNI” (z jednym przedstawicielem 209.) pomagali w organizacji zjazdu uczestników Powstania.

Pierwszym punktem programu była właśnie wycieczka do rzeczonego muzeum. Ja i kilka innych osób przyjechaliśmy jednak trochę później i zamiast tego przygotowywaliśmy salę, w której spotkanie miało się odbyć. Po powrocie powstańców nastąpiła najbardziej przez nas wyczekiwana chwila obiad. Następnie usiedliśmy w kręgu i razem odśpiewaliśmy kilkanaście piosenek przerywanych wspomnieniami i poezją.

Pod koniec, kiedy wszyscy zbierali się już do wyjścia a my zabraliśmy się za sprzątanie usłyszeliśmy kilka miłych słów podziękowania i dostaliśmy pamiątkowe figurki takie same, jak wszyscy uczestnicy zjazdu. Udaliśmy się do domów i cały dzień wspominałabym bardzo miło gdyby nie fakt, że do muzeum w końcu nie poszłam. Dwa dni później nadarzyła się jednak następna okazja i oto po kilkunastu minutach spędzonych przed budynkiem w końcu, razem z częścią uczniów mojej szkoły, zostałam wpuszczona.
To co zobaczyłam na pierwszy rzut oka nawet nie kojarzyło się z muzeum. Filmy, telefony (podnosząc słuchawkę można było usłyszeć uczestników Powstania opowiadających o swoich przeżyciach), zdjęcia, do których nie miały dostępu mniejsze dzieci (nie dziwię się po kilku sama zrezygnowałam z dalszego oglądania)… Było na co popatrzeć. Właśnie, tylko popatrzeć. Bo od panującego tam gwaru w połowie zwiedzania pękała mi głowa. Nie wspominając już o krzykach współtowarzyszy niedoli szkolnej słyszałam jednocześnie oprowadzającego nas przewodnika, głosy z puszczanych co kilka kroków filmów i hałas bombardowania. Jednym słowem: dźwiękowy chaos i bałagan.

Ciekawym chwytem były według mnie rozwieszane co jakiś czas kartki z kalendarza z opisami poszczególnych dni Powstania. Dodam, że kartki przeznaczone były do zerwania i zabrania do domu. Przebywająca ze mną w muzeum młodzież prześcigała się w ich zbieraniu i mimo że połowa zapewne od razu po wyjściu z budynku wyrzuciła swoje zdobycze, to może chociaż kilka osób zdołało wcześniej przeczytać je i czegoś się z nich dowiedzieć.

Chociaż, jak przy wejściu mówił przewodnik, na razie dostępna dla zwiedzających jest tylko „część A” („część B” zostanie oddana do użytku w późniejszym terminie) wycieczka trwała dłużej niż się spodziewałam. Tu jednak proszę nie zrozumieć mnie źle nie za długo. W tym wypadku bowiem sprawdziło się powiedzenie „im więcej, tym lepiej”, ponieważ wszystko wywierało niewiarygodne wrażenie, szczególnie w połączeniu ze zbliżającym się wtedy rajdem do Palmir.
Co najbardziej zasmucało? To, że po odpowiedzi na dwa, czy trzy pytania naszego „oprowadzacza” stwierdził on, że jesteśmy jednymi z najlepiej poinformowanych grup, jakie odwiedziły muzeum. Co to oznacza? Że inni nie wiedzieli po prostu nic. Przecież Powstanie to całkiem niedalekie fakty. To coś, co pamiętają z własnych doświadczeń ludzie, a my, dwa pokolenia później nie potrafimy powiedzieć o tym nawet kilku słów. A historii uczymy się po to, aby nie popełniać tych samych błędów…

O Muzeum Powstania Warszawskiego słyszałam tyle razy… I już nie dziwię się dlaczego. Bo jest to coś naprawdę wartego zobaczenia, co zostaje w pamięci. Na pewno chętnie wybiorę się tam po otwarciu drugiej części wystawy. Ze słuchawkami na uszach.

Ola Bieńko, 5 DHS „LEŚNI”

Palmiry 2004

Był piątkowy wieczór, a my zamiast pojechać na basen, czy do kina, aby zapomnieć o minionym, ciężkim tygodniu w szkole i w ogóle, wybraliśmy się z naszymi drużynami na harcerski rajd Palmiry organizowany przez szczep Józefów. Początek był nieciekawy.

Otwocka linia 702 jak zwykle z dokładnością szwajcarskiego zegarka spóźniła się 20 minut. Godzinna podróż zakończyła się przy rondzie Wiatraczna w stolicy, skąd tramwajem pojechaliśmy do Centrum. Tam spotkaliśmy się z resztą drużyn i po 5 minutach czekania ok. 80 harcerzy wbiło się do jednego tramwaju. Wysiedliśmy nie wiadomo gdzie, ale z podziemi pachniało turecką kuchnią.

Długo czekaliśmy na jedyny autobus linii speciality, który miał nas dowieźć prawie na miejsce. Atmosfera w nim była gorąca, staliśmy wszyscy przytuleni do siebie, ze względu na ogólny brak miejsca. I tak godzinę. Dojechaliśmy do „pętli” autobusowej i stamtąd dalej na piechotkę przez „uroczą, spokojną” wioskę, aż do wymurowanej stodoły z tajemniczym, styropianowym napisem KLUB KGW. W środku było zimno, na podłodze ścinała się rosa, spaliśmy stłoczeni w jednej sali, a Siara tradycyjnie już grał na gitarze, aż do „czwartej nad ranem”. Rano, gdy słońce zaświeciło nam prosto w oczy, wstaliśmy, zjedliśmy śniadanie, a następnie specjalne grupy sprzątające wzięły się do pracy. Główna gospodyni wiejska, pooględzinach stwierdziła, że jest ok., więc mogliśmy wyruszyć na szlak. Po drodze wykupiliśmy pół sklepiku. Na rozstaju leśnych dróg, podzieliliśmy się i każdy poszedł w swoją stronę. Nasza trasa nie była długa i szybko dotarliśmy na miejsce, nie licząc oczywiście godzinnych postojów na jedzonko. Na słynnej polance, która nie zmieniła się ani trochę, poza tym, że był to już 44 zlot; jak za dawnych dobrych lat 80-tych dostaliśmy jedzenie na kartki: kubek herbaty, grochówkę i 2 kromki chleba. Później kazano nam iść na cmentarz i tam czekaliśmy 2,5 godziny na apel poległych. Zauważyliśmy, że w okolicy wycięto kilka drzew i zerwano część tabliczek z grobów.

Zapadał zmrok, na cmentarzu pojawiało się coraz więcej ludzi i zniczy. Chwilę później usłyszeliśmy orkiestrę. Dalej wszystko potoczyło się jak poprzednich latach: tekst z kasety, apel poległych i salwa honorowa, a po niej biegiem do podstawionego, pełnego zresztą autobusu. Zanim ruszyliśmy minęło pół godziny, a my oczywiście czekaliśmy na stojąco. Powrót do Warszawy trwał ponad godzinę. Z autobusu wszyscy wysiedli jak połamani, z odrętwiałymi kończynami. Do domu wróciliśmy w zdecydowanie lepszych warunkach, jakie panowały w Mini Busie (pozdrawiamy pana kierowcę, który trochę się zdenerwował przy drukowaniu biletów). W Otwocku każdy poszedł w swoją stronę, zmęczony, głodny, ale na pewno z dobrym humorem i zapałem do następnych wyjazdów. Czekamy z niecierpliwością na kolejne Palmiry i nockę spędzoną w Klubie Koła Gospodyń Wiejskich.

Kasia i Piotrek
209 DH Silva i 209 DW

Jan Paweł II o świętości

W ciągu 25-letniego pontyfikatu Jan Paweł II dał Kościołowi ponad 1300 błogosławionych i niemal 500 kanonizowanych. Jest w tej dziedzinie Papieżem wyjątkowym, uznawanym za swego rodzaju „rekordzistę”.

Ta liczba, jak i reforma regulacji dot. przebiegu procesów kanonizacyjnych świadczy o wielkim znaczeniu, jakie ma dla Papieża aprawa „obcowania świętych” w naszym życiu.

Papież w swojej „polityce kanonizacyjnej” kieruje się kilkoma priorytetami. (1) Stara się podkreślić znaczenie męczeństwa w dzisiejszym Kościele. Zdecydowana większość wyniesionych w ciągu ostatnich 25 lat na ołtarze ponad tysiąc beatyfikowanych i przeszło 400 kanonizowanych to właśnie męczennicy. (2) Drugim wyraźnym priorytetem jest dowartościowanie kobiet i mężczyzn, którzy założyli wspólnoty zakonne. (3) Kolejnym kryterium, jakim kieruje się Jan Paweł jest pragnienie dowartościowania tych narodów, które nie miały dotąd własnych świętych. Dzięki Janowi Pawłowi II pierwszych świętych otrzymały: Kongo-Kinszasa, Lesoto, Madagaskar i Sudan w Afryce, Tajlandia w Azji, Papua Nowa Gwinea w Oceanii, Wenezuela w Ameryce Łacińskiej oraz Słowenia i Bułgaria. (4) Kolejną intencją Papieża jest pragnienie dowartościowania świeckich, zwłaszcza rodzin. We wspomnianej wielotysięcznej rzeszy świętych stanowią oni ciągle niewielki odsetek. W 2001 roku pierwszy raz w historii Kościoła beatyfikowane zostało małżeństwo. Byli to Luigi Quattrocchi i Maria Corsini, włoscy mieszczanie zaangażowani m.in. w działalność w harcerstwie. Papież przy tej okazji powiedział: „Dziś mamy potwierdzenie, że kroczenie ścieżką świętości przez małżeństwo jest możliwe, piękne, nadzwyczajnie owocne i fundamentalne dla dobra rodziny, kościoła i społeczeństwa”.

Ojciec Święty pragnie rozbudzić w Kościele entuzjazm, jakby popchnąć go na drogi nowej ewangelizacji, która potrzebuje świadectwa licznych świętych. Przybliżając ideę świętości Papież chce, żebyśmy nie traktowali jej jako doskonałości, której nigdy nie osiągniemy, ale jako coś dostępnego dla nas wszystkich. Dlatego przy wielu okazjach podkreśla, że jako stworzeni na obraz i podobieństwo Boże każdy z nas jest wezwany do tego, żeby być świętym.

Wszystkich Świętych – refleksje

Kult zmarłych znany jest już od najdawniejszych czasów. Zaduszkowe zwyczaje spotykane są w różnych religiach w postaci licznych ceremoniałów – najczęściej pozostawiania pokarmów na grobach. Zwyczajom tym towarzyszył zawsze bogaty rytuał zarówno kanoniczny, jak i pozakościelny.

Wierzymy w „obcowanie świętych” czyli możliwość naszego wzajemnego wpływania na swoje losy (my na zbawienie zmarłych, zmarli na nasze ziemskie życie)

MY DLA ZMARŁYCH
Pamięć o zmarłych wyraża się to przede wszystkim w modlitwie za ich dusze. Modlimy się za zmarłych, ponieważ nie możemy być pewni, czy zostali już zbawieni czy też czekają wciąż na naszą modlitwę w czyśćcu. Wspólnota Kościoła nie ogranicza się do żyjących, ale obejmuje też zmarłych. Obowiązkiem każdego członka wspólnoty jest dbanie o pozostałych. Wierzymy, że nasze ziemskie życie jest jedynie wstępem do tego, co czeka nas po śmierci. O ile żyjący mogą jeszcze wpływać na to, jak zostaną po śmierci osądzenie, o tyle zmarli nie mają już takiej szansy. Mamy ją my – żyjący, poprzez modlitwę za ich dusze „w czyśćcu cierpiące”. Stąd właśnie wynika nasz obowiązek modlenia się za ich „wieczny odpoczynek”.

Kościół naucza, że najskuteczniejszym sposobem modlitwy jest ofiarowanie za dusze zmarłych Mszy Świętych. Najpopularniejszą natomiast metodą, kojarzącą się ze Świętem Wszystkich Świętych jest odwiedzanie grobów, składanie na nich kwiatów i zapalanie zniczy.
Zasadniczo odbywa się to przez cały rok, ale początek listopada jest czasem, kiedy prawie każdy grób jest odwiedzany (w tym roku na cmentarzu w Józefowie znalazłem tylko jeden, na którym nie było znicza 1 XI). Niektórzy pamiętają o modlitwie na grobach. Przeważnie nie przywiązujemy do niej dużej wagi, a gdybyśmy byli świadomi jej wagi, to zapewne spędzalibyśmy na cmentarzu kilka godzin dziennie na żarliwej modlitwie. Ale że nie bardzo nam się chce zagłębić w istotę naszej łączności ze zmarłymi, i to co możemy dla nich jeszcze zrobić poza ufundowaniem pomnika i kwiatów kilka razy w roku, to nie bardzo się na niej koncentrujemy. Przeważnie te święta są dla nas okazją do przedłużenia sobie weekendu, wyjazdu na klika dni, spotkania dalszej rodziny i pochwalenia się nowymi zakupami.
Dla coraz większego kręgu osób te święta są też okazją do zarobienia pieniędzy.
Nie mam nic przeciwko rodzinnym spotkaniom i zarabianiu pieniędzy, ale na wszystko jest miejsce i czas. Coraz bardziej kolorowe i pachnące pieczonymi kiełbaskami stragany przed cmentarzami nie nastrajają do modlitwy i zadumy.

Często nie uświadamiamy sobie, że te materialne oznaki pamięci (pomniki, znicze, kwiaty) nie powinny być wszystkim, co ofiarujemy zmarłym, ale powinny być tylko znakiem naszej modlitewnej łączności ze świętymi w niebie i zmarłymi w czyśćcu, która powinna wyrażać się w ofiarowaniu z miłości naszych modlitw, odpustów, uczynków miłosierdzia, wszelkich naszych zasług, a szczególnie ofiarowanie za nich Mszy Świętej.

ZMARLI DLA NAS
Zwykle nie zdajemy sobie sprawa z roli, jaką mogą odegrać w naszym życiu święci.
Powinni być dla nas wzorem do naśladowania w ziemskiej drodze do Chrystusa. Po to, żeby tą drogę ułatwić Kościół przez ostatnie ćwierć wieku – za przyczyną Jana Pawła II – wyniósł na ołtarze wiele nowych osób. Wybierając wśród wielu dróg łatwiej znaleźć nam ten szlak, który jest dla nas najodpowiedniejszy. Po to m.in. każdy z nowych osób wyniesionych na ołtarze zostaje patronem pewnej grupy ludzi, której to grupie jest postawiony jako wzór.

Najbliższymi nam są: św. Jerzy (patron skautów), bł. Wincenty Frelichowski (patron polskich harcerzy), św. Stanisław Kostka (patron polskiej młodzieży).
Poza tym, że mogą być oni dla nas wzorem do naśladowania w czasie ziemskiej części naszego życia, to mogą być dla nas pośrednikami w modlitwach do Boga. Rzecznikami naszej sprawy, jaką chcemy Bogu przedstawić i o jaka chcemy poprosić.
Oznacza to, że modlitwa za przyczyną jednego ze świętych jest bardziej skuteczna od modlitwy bezpośrednio do Boga. Należy tylko pamiętać, że nie modlimy się np. do św. Antoniego, tylko do Boga, za pośrednictwem św. Antoniego.

Święci pragną wstawiać się za nami i chcą naszej świętości. Chcą nam w tym pomagać, ale żeby było to możliwe musimy się do nich o taką pomoc zwracać i musimy się otwierać na ich wpływ.
Tak jak w starym dowcipie, w którym Bóg mówi do człowieka, który od dłuższego czasu modli się o wygraną na loterii: „Człowieku, daj mi w końcu szansę. Kup los”.

Bezmyślne naśladowanie obcych nam tradycji zawitało w tym roku na nasz józefowski cmentarz, na którym to przy jednym z grobów w roli dekoracji użyto wyciętych dyń rodem z Hellowen. Być może nie powinienem oceniać osoby, która je przyniosła, raczej nie zastanawiała się nad bardzo różnym rodowodem chrześcijańskiego święta „Wszystkich Świętych” i staropogańskiego święta Helloween.

A Ty? Jak przeżyłeś te święta? Jaka jest Twoja wiara i praktyka łączności modlitewnej ze świętymi i zmarłymi?
MG