Odszedł Druh Tomasz Strzembosz

Druha Tomasza Strzembosza spotkałem po raz pierwszy w Muzeum Historycznym m. st. Warszawy na Rynku Starego Miasta. W tym dniu miałem zajęcia ze studium wojskowego, więc na spotkanie przyszedłem w mundurze.

Druh Tomasz był pracownikiem Działu Oświatowego Muzeum, jak później dowiedziałem się, był współorganizatorem ekspozycji muzealnej na III piętrze Muzeum, poświęconej m. in. Organizacji „Wawer” Aleksandra Kamińskiego, a także harcerzom Szarych Szeregów. Jest tam m. in. chusta i pas harcerski Alka Dawidowskiego. Siostra Alka, Maryla była żoną Tomasza. Po raz drugi widziałem Go i słuchałem recytującego poezje własnego autorstwa, na temat śmierci Tadeusza Zawadzkiego, „Zośki” w akcji Sieczychy. Było to, pamiętam dokładnie, dnia 19 -go maja 1957 roku. Pamiętam, ponieważ w tym dniu, przy ognisku, w pobliżu miejsca, gdzie miała miejsce akcja odbicia więźniów w Celestynowie, składałem Przyrzeczenie Harcerskie, a krzyż serii XXXVII, nr 447 wręczał mi ksiądz harcmistrz Wincenty Malinowski, proboszcz z Józefowa. Na jego sutannie błyszczał krzyż na czerwonej podkładce. Druh Tomasz wygłaszał gawędę o Szarych Szeregach. Słuchaliśmy zafascynowani tematem i sposobem przekazywania. Oczy miałem na pewno wilgotne. Należałem wtedy do II Józefowskiej Drużyny Starszoharcerskiej, zorganizowanej przez druha d. p. p . (drużynowy po próbie, granatowa podkładka pod krzyżem), Adama Strzembosza, brata Tomasza. Miałem także szczęście poznać ich siostrę (byli trojaczkami), Teresę, dzisiaj kandydatkę na ołtarze. Mój drużynowy był w czasach III Rzeczypospolitej Ministrem Sprawiedliwości, następnie I Prezesem Sądu Najwyższego, profesorem doktorem habilitowanym w zakresie nauk prawnych.

Kolejne moje spotkanie z druhem Tomaszem miało miejsce na Uniwersytecie Warszawskim, w roku 1972, dniu obrony jego pracy doktorskiej z historii, o ile dobrze pamiętam, na temat: oddziały szturmowe konspiracyjnej Warszawy 1939-1944. Pracę oceniono bardzo wysoko. Wszyscy troje mieszkali w Michalinie, a Adam ożenił się również z harcerką Zosią Mont z Józefowa, mieszkała przy ul. Mickiewicza. Po raz ostatni spotkałem Tomasza z żoną, jako gości honorowych Zjazdu ZHP, chyba w 1974 roku. Ustosunkowany był sceptycznie do metodyki ówczesnego ZHP i jego celów. Potem to zrozumiałem, kiedy wprowadzono Harcerską Służbę Polsce Socjalistycznej….

Usłyszałem o Nim w roku 1980, kiedy powstawały Kręgi Instruktorów im. Andrzeja Małkowskiego, zawzięcie tropione przez esbeków i odżegnywane od czci w komitetach partyjnych.

Zawsze podziwiałem Jego twórczość naukową i mam pokaźny zbiór Jego prac. Odszedł na Wieczną Wartę. Cześć Jego Pamięci

Wieczny Odpoczynek racz mu dać Panie…

Biała Sowa

Tomasz Strzembosz urodził się w 1930 roku w Warszawie. Studiował na Wydziale Historii Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie, a potem na Uniwersytecie Warszawskim ze specjalizacją archiwalną. Z powodów politycznych magisterium uzyskał dopiero w 1959 roku. Od jesieni 1952-go rozpoczął pracę zawodową w Wojewódzkim Archiwum Państwowym w Warszawie, następnie w Archiwum Głównym Akt Dawnych, skąd w sierpniu 1953 roku na wniosek Koła ZMP przy Państwowej Służbie Archiwalnej w Warszawie, został usunięty z pracy.

Pracował krótko jako robotnik i od 1954 roku przez 12 lat w Dziale Oświatowym Muzeum Historycznego Miasta Stołecznego Warszawy. W 1966 roku rozpoczął pracę w Pracowni Dziejów Polski w II Wojnie Światowej w Instytucie Historii PAN. W 1991 roku otrzymał tytuł profesora. Wykładał na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, a od 1991 roku kierował Samodzielną Pracownią Dziejów Ziem Wschodnich II RP w Instytucie Studiów Politycznych PAN, W latach 1972-1980 był członkiem elitarnego Polskiego Klubu Górskiego.

Od jesieni 1980 roku uczestniczył w pracach NSZZ Solidarność w Instytucie Historii PAN jako wiceprzewodniczący Koła, w latach 1982-1989 był członkiem podziemnej Rady Edukacji Narodowej i uczestniczył w pracach Społecznego Komitetu Wydawnictw Niezależnych.

Był także wiceprzewodniczącym Rady Naukowej Archiwum Wschodniego w latach 1989-1994 oraz wiceprzewodniczącym Rady Naukowej Instytutu Studiów Politycznych PAN. Jest współzałożycielem „Komitetu Upamiętniającego Polaków Ratujących Żydów”.

Tomasz Strzembosz od 1945 roku był związany z harcerstwem. W 1980 roku był jednym z inicjatorów Kręgów Instruktorów im. Andrzeja Małkowskiego, potem współtworzył Niezależny Ruch Harcerski i był jego wiceprzewodniczącym. W 1989 roku – jeden z twórców Związku Harcerstwa Rzeczypospolitej, następnie przez dwie kadencje jego przewodniczący, a od 1992 roku – honorowy przewodniczący ZHR.

W 2003 roku profesor Strzembosz otrzymał tytuł honorowego obywatela Jedwabnego w Podlaskiem, za prezentowanie prawdy historycznej dotyczącej postaw mieszkańców Jedwabnego w czasie II wojny światowej. Jego ostatnia opublikowana książka nosi tytuł „Antysowiecka partyzantka i konspiracja nad Biebrzą X 1939-VI 1941”.

W ostatnich latach, za krytykę prof. J. T. Grossa był wielokrotnie atakowany przez Gazetę Wyborczą.
Wieczny Odpoczynek racz mu dać Panie…

Drużynowy starszoharcerski

Rola drużynowego wynika wprost z celów istnienia harcerstwa. Ma on być przede wszystkim wychowawcą. Jego świat wartości może różnić się od świata wartości wychowanków. Drużynowy starszoharcerski nie może narzucać harcerzom własnego systemu przekonań i poglądów. Wychowanie może odbywać się tylko poprzez szczere, otwarte i autentyczne poszukiwanie mądrości życiowej harcerzy pod kierunkiem drużynowego.

Jego rola w drużynie starszoharcerskiej różni się od tej, jaką pełni drużynowy w drużynie harcerskiej. O ile tam był niekwestionowanym przywódcą i autorytetem oraz inicjatorem przedsięwzięć realizowanych przez harcerzy w drużynie, to w drużynie starszoharcerskiej powinien być przewodnikiem w poszukiwaniach prowadzonych przez harcerzy.
Przewodnikiem, który umie zainteresować harcerzy, zainspirować do działania i podtrzymać motywację i zaangażowanie w działanie.
Drużynowy cały czas wpływa na program drużyny i jej organizację, ale pozwala harcerzom na większą samodzielność. Wynika to z kolejnego szczebla w rozwoju, na jaki wchodzą harcerze starsi.

Dobrze jest, gdy kierunki tych poszukiwań wynikają z inicjatywy harcerzy. Większa jest wtedy ich motywacja do działania związana z poczuciem osobistego wpływu na to, co się robi. Jeżeli już drużynowy musi narzucać pewne rzeczy harcerzom, to dobrze by było, żeby zostawiał możliwość (czasem być może nawet iluzoryczną) wyboru sposobu podejścia do rozwiązania danego problemu.
Powinno im się dać ten wybór nawet wtedy, kiedy grozi to wyborem trudniejszej i dłuższej drogi rozwiązania. Taka – wybrana przez nich – droga daje dużo większą satysfakcję, podwyższa poczucie kompetencji i pokazuje możliwość kierowania sobą.

Bardzo ważne jest zainteresowanie związane z zaangażowaniem w aktywność poznawczą w danej dziedzinie. Jest to podstawowy motyw do działania i jednocześnie najgłębszy poziom uczestnictwa w rozwiązywanym zadaniu, które jest osobiście ważne dla harcerza.

Zależność między aktywnością poznawczą a zainteresowaniami ma charakter sprzężenia zwrotnego: zainteresowanie pobudza aktywność, ale jednocześnie aktywne działanie związane z przedmiotem poznania pobudza zainteresowanie. Zainteresowanie pozytywnie pobudza emocjonalne, co sprzyja aktywności poznawczej.

Rozwojowi zainteresowań sprzyjają sytuacje problemowe, które mogą przybierać formę projektów starszoharcerskich. Aby stworzyć szansę powodzenia, drużynowy powinien dostarczyć pewnych wskazówek co do realizacji projektu, jednak w taki sposób, aby pozostawić harcerzom pewną swobodę. Takie podejście, połączone z zainteresowaniem drużynowego i umiejętnością cieszenia się z osiągnięć harcerzy jest szczególnie ważne nie tylko dla rozwoju zainteresowań harcerzy ale też dla rozwoju osobowości harcerzy.

Harcerze czasem mogą mieć problemy z koncentracją na zadaniu. Może być on przyczyną niepowodzenia pomimo szczerego zamiaru wykonania zadania. Czasem wynikać to może ze zbyt wysokiego poziomu motywacji, który nie zawsze dobrze wpływa na działanie. Trudne zadanie harcerze wykonają lepiej przy niższym poziomie motywacji. Tak więc nie zawsze słuszne jest zdanie, że im bardziej zdopingujemy harcerzy, tym lepiej.
Może dojść do sytuacji, w której harcerzowi tak bardzo zależy mu na osiągnięciu wyniku, że koncentruje się raczej na samym efekcie – na tym czy mu się uda, czy też nie – a nie na działaniu.

Co powinien zrobić drużynowy, kiedy poziom motywacji wewnętrznej (wynikającej z zaangażowania harcerzy) nie jest wystarczający? Powinien sięgnąć po motywację zewnętrzną.
Może się zdarzyć, że wewnętrzne siły harcerza są niewystarczające. Pomóc wtedy może przekonanie, że wykonanie zadania zagwarantuje mu nagrodę lub też dzięki jego wykonaniu uniknie nieprzyjemności. Mowa tu o systemie nagród i kar, który może zwiększyć prawdopodobieństwo wystąpienia pożądanych zachowań, przez ich skojarzenie z pozytywnymi emocjami, i eliminować niechciane – przez zastosowanie bodźców wywołujących nieprzyjemne odczucia. Kara jednak nie powoduje, że czyn, po którym się pojawia, staje się mniej atrakcyjny, dlatego też istnieje duże prawdopodobieństwo, że przy braku kontroli nastąpi powrót do dawnych zachowań. Żeby skutecznie pozbyć się niechcianego działania, należy zaproponować zachowania alternatywne i wzmocnić je. Widać więc, jak w nauczaniu nagrody i kary wzajemnie się uzupełniają. Należy jednak zaznaczyć, że znacznie skuteczniejsze jest stosowanie nagród, jest natomiast mało prawdopodobne, że stosowanie jedynie kar doprowadzi do oczekiwanego celu.
Doprowadzi raczej do wykształcenia postawy „harcerza posłusznego”, ale nie znajdującego w drużynie twórczego, odkrywczego działania, intelektualnej przygody i satysfakcji.

To, jak silne jest oddziaływanie nagród i kar, może zależeć od wielu czynników. Jednym z nich jest autorytet drużynowego. Im większym cieszy się on poważaniem, tym mocniejszy jest też wpływ wzmocnień, których udziela. Idealna jest sytuacja, gdy harcerze postrzegają wychowawcę jako osobę życzliwą i obiektywną, gdyż wówczas jego uwagi nie będą traktowane jako złośliwości i momentalnie odrzucane – aczkolwiek harcerze mają prawo się z nimi nie zgodzić. Jest również bardzo ważne, żeby panujące w drużynie zasady dotyczące formy wzmocnień oraz ich rozdzielania były współtworzone przez harcerzy. Wtedy stają się dla nich jasne i przede wszystkim są przez nich akceptowane. Tylko wtedy mogą być przekonani o ich słuszności.

Drużynowy starszoharcerski część decyzji powierza radzie drużyny. W taki sposób, aby jej członkowie mogli bardziej rozwinąć skrzydła ale tez dbając o to, żeby decyzje rady drużyny były zgodne z harcerskim systemem wychowawczym, metodyką harcerską i przepisami dotyczącymi bezpieczeństwa harcerzy.

Taki sposób pracy rady drużyny pozwala na rozwój kadry drużyny, wpływa na kształcenie przybocznych i wychowanie następny na funkcji drużynowego.

Mirek Grodzki, na podstawie “Sztuki motywowania” Haliny Mejzy
(„Edukacja i Dialog” nr 4 (137) kwiecień 2002)

Koszulki dla Autorów i Czytelników

Niektórzy z Was już mieli okazję widzieć osobników zaopatrzonych w koszulki o takich wzorach, jak na tej stronie zamieściliśmy. No i pojawiły się już pytania czy taką można kupić.
Otóż nie można kupić, ale zdobyć można.



Liczymy na to, że niektórych z Was to zmotywuje do aktywniejszej współpracy z naszą redakcją.
W jaki sposób można zdobyć taką koszulkę? Ano na dwa sposoby: klasyczny i internetowy.


Pierwszy sposób – klasyczny – polega na tym, że koszulka jest nagrodą na tych, którzy będą nam dostarczali teksty do publikowania w papierowej wersji ?Przecieku?. Warunki są takie, że tekstu muszą być Waszego autorstwa i muszą mieć po złożeniu w ?Przecieku? ok. strony.
Po opublikowaniu trzeciego tekstu należy się koszulka.



Dla tych z Was, którzy nie mają talentu pisarskiego mamy drugi sposób zdobycia koszulki: internetowy.
Otóż chcemy, żebyście aktywniej włączyli się w promocję strony internetowej ?Przecieku?.


Wybraliśmy kilka czynności, do które można zrobić ze stroną i przypisaliśmy im liczbę punktów, jakie można za nie zdobyć. Każda czynność może być zrobiona określoną liczbę razy.




Rzeczy, które będziemy nagradzali:
1. Namówienie webmastera innej strony do umieszczenie banera Przecieku: 6*20=120
(baner jest na dole tej strony).
2. Dodanie tekstu na stronę Przecieku: 30*4=120
(teksty prosimy wysyłać na adres mirek.grodzki@zhp.otwock.com.pl, jeżeli nie są Waszego autorstwa to musicie mieć zgodę na ich opublikowanei na naszej stronie)
3. Wstawienie komentarza do tekstów u nas opublikowanych: 5*10=50
4. Zapisanie się do Newsletter’a: 10*1=10
(musicie zaznaczyć conajmneij opcję dot. nowych tekstów w Przecieku)
5. Polecenie naszej strony (lub poszczególnych tekstów) innym osobom: 10*11=110
6. Udział w konkursach przez nas ogłaszanych: 30*3=90


(czyli np. w pierwszej kategorii chodzi o to, że za każdy umieszczony link można dostać 20 punktów, ale maksymalnie można dostać za linki 120 punktów)


Razem można uzyskać 500 punktów. Żeby dostać koszulkę trzeba ich uzyskać 380.
Zbieranie punktów zaczynacie od 22/10/2004.
Cieszycie się? No to do roboty.
Liczba koszulek, rozmiarów i wzorów ograniczona. Zabawa trwa do wyczerpania zapasów.
Powodzenia!
Redakcja



Czemu nas tam nie ma…

W dniach od 23 do 26 września 2004 w ramach pierwszych obchodów Światowego Dnia Turystyki w Polsce odbył się rajd zorganizowany w Tatrach w harcerskim ośrodku „Głodówka”. My – czyli Wędrownicy z 3DHS postanowiliśmy się tam wybrać. Tak zaczyna się historia naszego wypadu…

Był chłodny wrześniowy wieczór, gdy grupka harcerzy obładowanych bagażami, z kurtkami, karimatami i menaszkami przywiązanymi tu i ówdzie doszła na stację PKP… W ten sposób można by zacząć moją relację z tego wyjazdu, ale myślę, że wtedy w pełni nie oddałabym klimatu, jaki podczas niego panował… Na stację „Warszawa Wschodnia” dotarliśmy już w czwartek późnym wieczorem i wśród śmichów i chichów udaliśmy się do… podkreślam: właściwego pociągu, choć straszyliśmy się nawzajem, że obudzimy się w Gdańsku…


Nie muszę chyba dodawać, że przejazd był przezabawny? Zaczęło się oczywiście tradycyjnie: do wyjęcia gitary i podśpiewywania sobie czego popadnie (czyt. „Koło”, „Dziś w nocy będzie fajnie”). Humory nam dopisywały, więc dużo rozmawiając, świetnie się bawiliśmy! Sielanka jednak długo nie trwała… W pewnym momencie wszedł do naszego przedziału jakiś koleś udający się do Kielc. Chcąc, nie chcąc, wpuściliśmy go do środka, bo przecież nie mogliśmy go wygonić! Nie pamiętam jak się nazywał, ale wiem, że buzia mu się nie zamykała! Zaczął gadać coś o jakichś horoskopach i wróżbach. Mówił, że Moniś jest spięta i że ma potencjał przywódczy, którego jednak nigdy nie wykorzysta… eee… Staraliśmy się dać mu do zrozumienia, że może lepiej by było, gdyby się zajął emerytami w sąsiednim przedziale, bo miał nam towarzyszyć 3-4 godziny!!! Człowiek był to nad wyraz pojętny i wyczuł, że sytuacja jest nieco napięta (lub spięta cha cha). Gdyby było to możliwe, z pewnością zobaczyłby na moim czole czerwony guzik z migającym napisem „alarm”. Wyszedł, a my zaczęliśmy nadrabiać stracone minuty.


Po omówieniu różnych sposobów spania w pociągach np.: wieloryb (z otwartą buzią), dzięcioł (ze zwieszoną głową), tudzież glonojad (przyklejony do szyby), zaczęliśmy układać się do snu (o ile to było możliwe w tych warunkach) albo raczej „ugniatać się do snu”. Co chwila rozlegało się moim zdaniem za głośne: „Julitka? Czy aby na pewno jest ci wygodnie? Na pewno?” i z drugiej strony: „tak, tak! Na pewno! A tobie? Na pewno?” Kiedy się wreszcie „napewniły”, poszły spać… ja też! Dalszego ciągu wydarzeń nie opiszę, bo spałam… jakby ktoś nie zauważył: owce też snu potrzebują!:)

Obudziliśmy się niedługo po tym, a sytuacja stała się dość nerwowa. W lot zrozumieliśmy, że jeśli wysiadamy w Poroninie, a nie w Zakopanem, to już musimy obładowani czekać w korytarzu! Wzajemnej szamotaninie towarzyszyły nasze okrzyki w stylu: „najwyżej bagaże wyrzucimy przez okno”, ale w końcu nic się nie stało… Udaliśmy się na przystanek autobusowy, a stamtąd – na Głodówkę!

Na miejscu było bardzo sympatycznie! W ośrodku roiło się od harcerzy, a nami błyskawicznie się zaopiekowano. Dostaliśmy instrukcje (śniadanie o 9.00) i klucze do pokoju 14 (z czterema łóżkami na sześć osób). Ledwo się „rozładowaliśmy” (naprawdę to dobre słowo, jeśli chodzi o opisanie naszego bałaganu), już wpadł do nas oboźny, który robił nam cały czas zdjęcia i drużyna z jego szczepu z Jastrzębia-Zdroju. Na jej czele był Kowal (Paweł) – przesympatyczny chłopak, bez którego ten wyjazd nie byłby w połowie tak fajny!:) Od razu się zaprzyjaźniliśmy z nimi, a oboźny robił nam zdjęcia mówiąc, że jesteśmy jego ulubioną grupą!;) Jatrzębie (bo tak ich nazywaliśmy) nauczyły nas kilku fajnych piosenek, m.in. „Wędrówki”, której refren brzmiał następująco:
„Czemu nas tam nie ma,
gdzie za darmo wszystko dają?
Czemu nas tam nie ma,
gdzie się wszystkie sny spełniają?
Czemu nas tam nie ma
pod płynącą miodem rzeką?
Czemu nas tam nie ma?
Czy to może za daleko?”
Nauczyli nas także nowego pląsu, ale może jednak go tu nie przytoczę…

Strasznie nam się ta piosenka spodobała i od tej pory w kółko prosiliśmy, by ją nam zaśpiewali. Mi do teraz kojarzy się z tym rajdem, choć za darmo tam nic (oprócz miłej atmosfery) nie rozdawali (herbatę sprzedawali po złotówce). My nauczyliśmy Jastrzębie „Koła” i „Dziś w nocy będzie fajnie”. Do końca już się z nimi trzymaliśmy, a Kowal był tak częstym gościem w naszym pokoju, jak my sami.:)
Na piątek rano zaplanowano nam symulację, a w zasadzie taką grę… Najpierw trzeba było przez siedem minut dmuchać w fantoma (u nas zajęła się tym Agata) i opatrywać ranną (reszta grupy, poza Agatką – operatorką kamery:), a później przenieść ją bezpiecznie przez niebanalną trasę! Kręgosłup mi wysiadał już przy przenoszeniu poszkodowanej nad rzędem ławek. Nie poszło nam aż tak źle… Jeszcze raz tak powiem, to może w to uwierzę…:)

Po symulacji pojechaliśmy do Zakopanego. Naszym pierwszym kierunkiem były stoiska z pamiątkami i… oscypkami! Od razu polecieliśmy kupić coś dla rodziców i rodzeństwa. Najadłam się oscypków, zanim jakiekolwiek kupiłam, ale co tam! Reklama kosztuje! Pochodziliśmy sobie po uliczkach, straganach, sklepach, ale i tak na koniec skończyliśmy na punkcie docelowym naszego wypadu: w muzeum zakopiańskim Małkowskich i na starym cmentarzu. To zmusiło nas do przemyśleń i chwilowego wyciszenia…
Jeszcze później (po powrocie do ośrodka) mieliśmy czas wolny na przygotowywanie się do festiwalu, który zaplanowano na wieczór. Już po chwili stało się jasne, co zaśpiewamy… pewną „ekologiczną” (dosłownie) piosenkę. Dopracowaliśmy szczegóły (nasz skromny układ choreograficzny) i zeszliśmy na dół (do stołówki), gdzie większość ludzi już się zebrała. Po zaśpiewaniu naszej piosenki okazało się, że rozpoznał nas chłopak z Piaseczna, który był w Przerwankach i widział nas śpiewające ten sam hit! Cha cha! Nie udało nam się jednak nic wygrać… Buuu… Zaś przebojem festiwalu (no i całego rajdu) stała się oryginalna piosenka pt.: „Białe łabędzie”, której tekstu nie przytoczę ze względu na gorące prośby Kowala o jej NIE rozprzestrzenianie na Polskę, wokal Shrecka, który nie umiał trafić w dłonie podczas klaskania oraz gra na harmonijce Kowala!:) Mimo że byliśmy już trochę padnięci, zostaliśmy jeszcze na koncercie zespołu: Z gór my syny (fajna nazwa nie?). Była to niespodzianka przygotowana dla nas przez organizatorów.
Kiedy już udaliśmy się do pokoju po koncercie, okazało się, że na dole pozostała jeszcze grupka osób, które chciałyby pośpiewać. Z miejsca wyleciałam razem ze swoim śpiworkiem, a za mną pozostali Wędrownicy (oprócz Moniki, która zasnęła:). Od razu dołączyliśmy do Jastrzębi. Aaa… zapomniałam dodać, że w skład Jastrzębi wchodzili: Kowal, Robert, Oskar, Michał, Pumba i Nataila. To na czym skończyłam…? Aha! Siarek zaczął coś grać, a w miarę upływania czasu koło zaczęło się powiększać i nie tylko my już śpiewaliśmy! Razem z nami spora grupka innych harcerzy cierpiących na bezsenność… Nasz repertuar nie był zbyt bogaty, ale było przesympatycznie!!! Nie pamiętam od jakiej piosenki zaczęliśmy, ale skończyliśmy chyba na… „Lewe loff” na życzenie Kowala (jakoś wszędzie go pełno, no nie?). Szkoda, że częściej nie było takiego śpiewania podczas rajdu… Ale w sumie kiedy…? To nas naprawdę zintegrowało (jak ja kocham to słowo)!

Następny dzień zaczęliśmy od gry terenowej na trasie. Mieliśmy wyznaczone szlaki oraz dwa punkty, na których trzeba było wykonać zadania. My wybraliśmy łatwiejszą (czyt. krótszą) trasę na Rusinową Polanę przez Gęsią Szyję. Na szlak wychodziliśmy patrolami, które składały się z drużyn obecnych na rajdzie i Słowaków – słowackich harcerzy, którzy również przybyli na Głodówkę. W naszej grupie była Łucja, Łukasz i dwoje chłopców (w wieku 13 i 14 lat), z którymi zakolegowałam się w szczególności ja z Agatką. Wędrówka minęła nam bardzo sympatycznie: wśród prób porozumiewania się i licznych pląsów (nauczyliśmy Słowaków „Tumci”). Zaliczyliśmy bezbłędnie wszystkie zadania, obejrzeliśmy góralski kościół i ślub, po czym wróciliśmy do ośrodka, gdzie mieliśmy tylko chwilę, by przebrać się w mundury i wyruszyć na koncert T. Lewandowskiego do okolicznego Domu Kultury. Koncert bardzo mi się podobał, a my (nasza drużyna) dodatkowo dostarczaliśmy sobie rozrywek robiąc „falę meksykańską” (na różne sposoby) razem z Jatrzębiami. Zabawa była przednia! Niestety okazało się, że mamy stamtąd wrócić piechotą! A to było dobrych kilka kilometrów!!! Wyruszyliśmy, bo co mieliśmy robić? Na strajk głodowy trochę za mało jedzenia… Całe szczęście podwiózł nas tata, któregoś z harcerzy i w dziewięć osób zapakowanych do auta dojechaliśmy na miejsce.
Wieczorem nie mieliśmy już wcale siły na urozmaicanie sobie czasu, ale wygospodarowaliśmy sobie chwilkę na wymienianie się adresami i pogawędkę z Kowalem, która w efekcie końcowym zakończyła się bitwą na poduszki (koce, kołdry, śpiwory) Kowala ze mną i Julitą. Wpisałyśmy mu się na pamiątkę do śpiewnika, a on po napisaniu (i narysowaniu) notek dla nas, stwierdził, że mu się komplikatory włączyły. Nic więcej z niego nie wydusiłyśmy (cały czas piszę –łyśmy, gdyż Siarek gdzieś nam się zabłąkał z gitarą:)

Następnego dnia rano humory mieliśmy takie sobie… W końcu był to ostatni dzień, a tak się wszyscy zaprzyjaźniliśmy… Zjedliśmy śniadanie, podczas którego ja z Julitą zaśpiewałyśmy (lub zafałszowałyśmy – interpretacja dowolna): „wstań! Unieś łychę!!! Spójrz prosto w michę! I do jedzenia się bierz…”.

Później pożegnaliśmy się… zwłaszcza z oboźnym i Kowalem… Ten pierwszy powiedział nam na „do widzenia”, że: „miło było poznać takie same batony jak my!”. No i skończyło się rumakowanie… Z ciężkim sercem poszliśmy na przystanek… Dalej czas bardzo szybko minął. Autobusem dojechaliśmy do Zakopanego i tam okazało się, że Siarek zapomniał oddać klucze do pokoju! Na stacji PKP był jednak ktoś z Głodówki, kto odebrał zgubę. Na miejscu okazało się także, że w kierunku Warszawy jadą z nami nasi znajomi z Piaseczna… Jaki ten świat mały…:)

W drodze do domu mieliśmy jedną przesiadkę i w Krakowie zdaliśmy sobie sprawę, że jeśli nie będziemy wystarczająco dobrze pracować łokciami, to możemy nie trafić żadnego wolnego przedziału do Warszawy, a wtedy mogłoby być „nie halo” (cytuję kolegę z Piaseczna). Podzieliliśmy się więc na dwa składy i obstawiliśmy dwa wagony. Udało się! Podczas powrotu mieliśmy także zbiórkę o Wędrownictwie, przygotowaną przez Julitę. Czas tak miło i spokojnie upłynął… Trochę ciszej niż jak jechaliśmy w tamtą stronę, ale to chyba normalne…? Wcześniejsze dni spędziliśmy bowiem bardzo intensywnie! Powspominaliśmy piękną pogodę (mgłę, która przesłoniła nam każdy fantastyczny widok), wspaniałe towarzystwo: Słowaków, Jatrzębi i oboźnego oczywiście (nie mówiąc już o innych harcerzach!!!). Pośpiewaliśmy trochę i nim się obejrzeliśmy, już było widać Pałac Kultury, a jeszcze szybciej niż się spodziewaliśmy, dotarliśmy do domów…

Jakie wrażenia? Na pewno spodziewałam się czegoś innego, ale nie mogę powiedzieć, bym była zawiedziona! Wręcz przeciwnie! To było coś nowego! Co mi pozostanie po tym wyjeździe? Kilka adresów na kartce, nowe piosenki w śpiewniku i masa miłych wspomnień…

uOwca

Moja Ameryka

Człowiek siedzi w domu, ogląda amerykańskie filmy, naśmiewa się z durnych Amerykanów i zarzeka, że nigdzie nie ma tak udanych wakacji jak w Przerwankach a jedyne szczęście, jakie może odnaleźć znajduje się w naszym zimnym kraiku o dosyć skomplikowanej sytuacji politycznej.

Moja przygoda ze Stanami Zjednoczonymi rozpoczęła się 28 czerwca, kiedy z bijącym sercem i mieszanymi uczuciami wsiadłam do samolotu na Okęciu. Nie miałam pojęcia dokąd jadę, nie wiedziałam, czy była to słuszna decyzja. Potem przyszła chwila zwątpienia, kiedy w Nowym Jorku dowiedziałam się, że moja agencja jeszcze nie znalazła mi pracy i może im się trochę z tymi poszukiwaniami zejść. Wtedy uznałam, że jest beznadziejnie, że trzeba było siedzieć w Polsce gdzie moje miejsce. Ale zaraz potem znalazły się plusy sytuacji – w końcu nie muszę płacić ani za hotel, ani za żarcie, że klimatyzacja działa, słońce świeci a codziennie czeka na mnie gratisowa wycieczka dokądś. A dzień później zobaczyłam statuę wolności, Empire State Building, most brookliński i to, co pozostało po World Trade Center i poczułam, że jest naprawdę fajnie. Minęło 10 dni, wypełnione niesamowitymi przeżyciami i dostałam pracę.


W Kalifornii!!!!!!!!!!!! Nie mogłam uwierzyć w swoje szczęście. I po raz kolejny znalazłam się na lotnisku razem z trzema innymi dziewczynami z Polski i udałyśmy się do miejsca o urokliwej nazwie Coffee Creek Ranch. Zanim tam jednak dotarłyśmy, udało nam się spóźnić na samolot w Las Vegas (bo była burza) dzięki czemu mogłam spędzić noc w najbardziej zwariowanym mieście świata na koszt linii lotniczych.

Samo miejsce pracy również okazało się fantastyczne – prawdziwe ranczo z końmi, kowbojami i muzyką country, wysoko w górach, daleko od cywilizacji. Przeżyłam tam wspaniałe trzy miesiące – wyjeździłam konno za wszystkie czasy, strzelałam ze strzelby, jadłam smażonego grzechotnika i poznałam fantastycznych ludzi z całego świata. No i oczywiście napracowałam się. Bo trzeba to wyraźnie zaznaczyć – uczestnik każdego programu typu work&travel nie może zapominać, że jedzie nie tylko dobrze się bawić ale też naharować. Były oczywiście chwile zwątpienia, kiedy było tylu gości, że pracę w kuchni (bo tam właśnie pracowałam) kończyliśmy o 22.00, kiedy od upału (jakieś 48 stopni) kręciło się w głowie, kiedy na mojej drodze pojawiał się grzechotnik albo zwyczajnie dopadała mnie tęsknota za domem i przyjaciółmi. Ale pomimo to uważam, że warto było.


Sumaryczny efekt tego lata wychodzi mi wyłącznie na plus – udoskonaliłam swój angielski, zarobiłam trochę pieniędzy i zobaczyłam na własne oczy kawał świata i zweryfikowałam swoje pojęcie na jego temat.

Lata spędzone w Przerwankach były dla mnie cudownym przeżyciem i nie żałuję ani jednego spędzonego tam dnia. Ale jednocześnie bardzo się cieszę, że w tym roku byłam tam niecałe dwa dni, że udało mi się zrobić coś innego, coś na trochę większą skalę. Nie mogę jednak zapomnieć, że pracę w Kalifornii dostałam m.in. dzięki doświadczeniu, które zdobyłam na obozach. Że niezliczone niedospane noce, dyżury w kuchni i niekończące awantury z panią Albinką oraz stukrotne przewijanie tych samych namiotów sprawiły, że nauczyłam się pracy i odpowiedzialności. Uważam, że to cudowne móc zdać sobie sprawę z powagi roli, jaką harcowanie odegrało w moim życiu. Uświadomiłam sobie, jak bardzo kocham Polskę, nasze obyczaje, nasze jedzenie i nasz krajobraz. Niestety, z oddali również lepiej widać, jak daleka droga czeka ten kraj zanim stanie się on względnie normalny i ile pracy musimy włożyć w jego rozwój. Bo to nie jest w porządku, że rodzice zaharowują się na dwóch etatach i ledwo ich stać na rachunki i jedzenie dla dwójki dzieci, nie mówiąc już o wakacjach dla nich, choćby to miał być najtańszy z możliwych obóz harcerski.

Ola Kasperska

Kaktusińska w USA

Kaktusińska spojrzała na zegarek i ziewnęła. Spojrzała ponownie i już nie ziewnęła tylko zapadła w słodki sen. Tłumaczyła sobie, że co jak co, ale na przyzwoitym lotnisku, naszpikowanym kamerami chyba nikt nie połasi się na jej zniszczoną torebkę której wygląd zniechęcał każdego potencjalnego złodzieja.

Zresztą – na ławce obok spał facet z laptopem pod głową i jakoś nikt się go nie czepiał. Bo Kaktusińska nie znosiła lotnisk. Może nie miała zbyt imponującego doświadczenia w dziedzinie latania samolotami, ale wszystkie 7 jakie widziała wyglądały i denerwowały ją tak samo swoją bezosobowością.

Po upływie romantycznych dwóch godzin coś naszą bohaterkę obudziło. Spojrzała na zegarek – do odlotu jej samolotu pozostawało 15 minut i na ile Kaktusińska znała się na samolotach, to powinien otaczać ją tłum ludzi a tymczasem koło jej bramki było kompletnie pusto. „Coś tu jest nie tak” – pomyślała zaniepokojona i postanowiła udać się do jakiegoś źródła informacji. Na jej nieszczęście, w pobliżu nie było przedstawiciela żadnej linii lotniczej ani w ogóle nikogo, kto mógł wyglądać na poinformowanego. Już miała zacząć wrzeszczeć (wtedy może pojawiłby się ochrona) kiedy pojawiła się jakaś pani w uniformie. Kaktusińska w swoim perfekcyjnym angielskim zadała jej bardzo konkretne pytanie: gdzie jest samolot do Monachium i wszyscy pasażerowie. Ponieważ pani zrobiła dziwną minę która zmieniła się w nieco spłoszoną, kiedy nasza bohaterka pokazała jej swój bilet. Okazało się bowiem, że czekała owszem, pod właściwą bramką tyle że na niewłaściwym terminalu… To, co nastąpiło później mogło predysponować Kaktusińską do uczestnictwa w olimpiadzie – jej sprint był wprost oszałamiający a technika omijania współpasażerów wprawiłby w zachwyt nawet narciarza alpejskiego.


Efekt był taki, że dopadła do właściwej bramki na 30 sekund przed jej zamknięciem. Tuż za nią dobiegli zdyszani ochroniarze, ale wytłumaczenie im, że jej bieg nie był związany z działalnością terrorystyczną tylko próbą dogonienia samolotu.

Chwilę (może nieco dłuższą) Katusińska wzbiła się w powietrze na pokładzie ogromnego samolotu. Spojrzała ostatni raz na światła Nowego Jorku i zanuciła w duchu „Żegnaj Ameryko”. Wreszcie, po długich trzech miesiącach, leciała do domu, do ukochanego Ryszarda i reszty mniej lub bardziej ukochanych osób… Wracała pełna nowych wrażeń i pomysłów, pełna energii do działania i silnie zdeterminowana do wcielania w życie swoich mniejszych i ciut większych planów. Miała więcej dystansu do samej siebie, swojej nadwagi (bo przywoziła sobie z tej całej Ameryki jakieś dodatkowe 5 kg nowego ciała na pamiątkę) oraz do faktu, że ktoś z marnym skutkiem usiłował jej poderwać Ryszarda, w błędnym zresztą mniemaniu, że pozostawiony samemu sobie Ryszard da się złapać na tanie sztuczki oraz symulację jej sposobu bycia. Otóż nie, Kaktusińska była jedna jedyna w swoim rodzaju i absolutnie niepowtarzalna i Rysio doskonale o tym wiedział.

– Witaj Rybeńko – wychrypiał stęskniony Ryszard na lotnisku Okęcie jakieś 11 godzin później. Następnie pochwycił ją w swoje muskularne ramiona i ruszyli do wyjścia, pod które prawie natychmiast podjechał z piskiem opon przecinak, niemal tratując przedstawicieli kambodżańskiego korpusu dyplomatycznego.

„To będzie niezwykły rok, zupełnie inny niż do tej pory, może bardziej męczący ale na pewno ciekawy. Będzie mądrzejsza, bardziej odpowiedzialna. I nie będzie się kłócić z bratem…” – postanawiała Kaktusińska w drodze do domu „…i za żadne skarby nie przyzna się nikomu do romasu z przewodnikiem po rezerwacie Indian…”

Ola Kasperska

„Osada” – godna ewentualnego polecenia

Nie zdradzaj znajomym jak kończy się „Osada”. Oni tego nie lubią. W tym przypadku „oni” oznacza chyba twórców filmu, bo jeśli rzeczywiście wcześniej dowiedziałabym się jak wygląda zakończenie filmu to wcale nie jestem pewna, czy wybierałabym się do kina z taką chęcią. Poszłam jednak bo reklama zrobiła swoje – końcówki nikt nie opowiedział, a ja naiwna miałam nadzieję na odrobinę strachu. I tu się przeliczyłam.

Z „Osady” taki horror, jak, za przeproszeniem, z koziej dupy trąbka. Owszem, dwa czy trzy razy podskoczyłam w fotelu, ale jedynie z zaskoczenia, tak samo jak podskakuje się, gdy ktoś wyskoczy zza rogu krzycząc „Bu!”. Co to za straszny film, po którym nie boję się iść w nocy do toalety bez zapalenia wszystkich świateł w domu? Po trzymającym w napięciu i oglądanym kilka razy zwiastunie spodziewałam się czegoś zmuszającego do zamykania oczu w chwilach wskazujących na wzrost adrenaliny w następnej scenie i bardziej wciskającego w fotel.


Początek filmu miał zapewne wprawić widzów w ponury nastrój i przekonać, że z „tymi, o których nie mówimy” wesoło nie będzie. Czyli, krótko mówiąc, trafiamy na pogrzeb. Do tej pory nie wiem czyj, ani czym spowodowany. W miarę rozwijania się akcji „Osady” coraz więcej dowiadujemy się o tajemniczych istotach zamieszkujących las porastający przestrzeń dookoła tytułowej osady. Ich główne cechy to zamiłowanie do koloru czerwonego i zdecydowany brak tolerancji dla ludzi znajdujących się poza wyznaczonymi przez nich bezpiecznymi granicami. Jak się przed nimi chronić? Wystarczy odrobina żółtego w życiu codziennym i oczywiście trzymanie się wytyczonych terenów. Ale, jak wiadomo, zasady są po to, aby je łamać, co oczywiście ma swoje miejsce w filmie. W międzyczasie obserwujemy także kilka splątanych i skomplikowanych wątków miłosnych, z których w końcu wyłania się ten główny prowadząc nas prosto do owego oryginalnego zakończenia.
Jeśli chodzi o oprawę dźwiękową, to właściwie nie zauważyłabym jej, jeśli przed pójściem do kina nie usłyszałabym, że nie należy się bać, kiedy muzyka zacznie być straszna. Miejscami była, ale z akcją filmu miała w tych momentach niewiele wspólnego.


A teraz powinien nastąpić mój ulubiony moment w recenzji – długa i głęboka analiza morału mająca na celu zapełnienie sobą resztę kartki formatu A4, którą powinnam zapełnić. Co jednak mogę napisać, jeśli całe przesłanie staje się jasne dopiero na końcu, którego nie zdradziłabym nawet bez ostrzeżeń znajdujących się w reklamach „Osady”? No cóż… Autor pomysłu na film właściwie nie przekazuje nam nic nowego. Wszyscy wiemy, że miłość może przenosić góry i pomaga przezwyciężyć największy strach. Nie jest dla nas także nowością stwierdzenie, że pieniądz niszczy świat i podstawowe wartości, którymi powinniśmy się kierować, że nienawiść i zło są wszędzie. Jeśli więc każdy z nas się z tym zgadza dlaczego dalej żyjemy tak, jak żyjemy i nie próbujemy tego zmienić?


Iść więc, czy nie iść – oto jest pytanie. Odpowiedź nie należy już do mnie, ale swoje zdanie wyrazić mogę. Pomimo tego, że film jest przereklamowany i horrorem nazwać go nie można, pomimo rozpoczęcia, które z resztą „Osady” jakoś cały czas nie mogę połączyć nie żałuję wydanych na kinowy bilet pieniędzy, a to już coś. Właściwie nie mogę nawet powiedzieć, że mi się nie podobało. Radzę jednak oglądać z przymrużeniem oka i przyjaciółmi u boku. Jeśli nie weźmiemy tego filmu na poważnie staje się całkiem znośny i godny ewentualnego polecenia. Powiem więcej – wtedy może uchodzić nawet za komedię z elementami romansu.

Ola Bieńko
5 DHS „LEŚNI”

Przyboczną być (5)

„Czasem łapię się na tym, że się grzebię w przeszłości” komu to się nie zdarza? Wiec cofnijmy się w czasie… i zastanówmy się nad tym ,co miało miejsce zaledwie trzy miesiące temu. Wbrew pozorom, jesteśmy bardzo bogatymi istotami, mamy coś, czego wielu mogłoby nam pozazdrościć – wspominania.

Dlatego zachęcam was do przeczytania tego artykułu, kto wie, a może podsunie wam się jakiś kosmiczny pomysł, dowiecie się co w ostatnim czasie działo się w naszym Hufcu, a także podzielę się z wami swoimi wspomnieniami i przemyśleniami z wakacji.

Któż z nas nie powraca myślami do letnich wieczorów , gorących promieni słońca, jezior, mórz, gór…któż by nie chciał powrócić do tamtych dni. Jedni nie mieli wakacji w ogóle, bądź bardzo krótkie, innym skończyły się przeszło miesiąc temu, jeszcze innym tydzień temu…
Koniec roku. Upragnione wakacje i to, na co wszyscy czekali cały rok – obóz.
Pamiętam jak by to było wczoraj, zakończenie roku harcerskiego, ale czy na pewno można mówić o jego zakończeniu, a obóz(?) No właśnie. YOKOSOKO. Pod tą nazwą w tym roku obozowałam wraz ze swoją drużyną w Przerwankach. Jak pisałam całkiem niedawno trafiła mi się „niezła fucha” – byłam instruktorką do spraw programowych.

Był to mój drugi obóz, dlatego miałam wobec niego konkretne oczekiwania. Termin obozu zbliżał się nieuchronnie, a wraz z nim, ja pragnęłam zatrzymać czas. Ostatnia zbiórka przed obozem. Nagle otworzyły mi się oczy(!) jejku, przecież ja wcale nie mam ochoty tam jechać! Może niektórzy pamiętają o tym, jak wspominałam o braku porozumienia z chłopakami starszymi, którzy tworzyli kadrę młodszą tegorocznego obozu. Chciałam uniknąć kolejnych kłótni, nieporozumienia…wakacje mają być przyjemnością, odpoczynkiem…a nie kolejnym stresem. Wszyscy mówili, nie wygłupiaj się, musisz jechać, będzie dobrze…jeszcze wsiadając do autokaru marudziłam. Praktycznie całą podróż przespałam, gdy się obudziłam okazało się, ze jesteśmy w Pozezdrzu. Gdy tylko ujrzałam ten las…od razu przypomniał mi się zeszłoroczny obóz a wraz z nim pojawiła się iskierka nadziei:-)
Pierwsze dni obozu a ja już wiedziałam, że to nie jest czego oczekiwałam, od początku moja współpraca kadrą młodszą się nie układała. Były momenty, kiedy było ok., ale i takie, kiedy zupełnie siebie nie rozumieliśmy. Pierwsze dni obozu były dla mnie najgorsze.

Najmilej wspominam wieczory, należały one wyłącznie do mnie. Był to tylko i wyłącznie mój czas…

Teraz widzę, że źle wystartowałam na obozie. Od początku miałam jak najmniej styczności z drużyną. Jak były zajęcia, ja często w nich nie uczestniczyłam…a jak miałam prowadzić swoje to myślałam, że dostanę bzika. Chyba już w pierwszym tygodniu miałam jedne zajęcia z orgiami. Były totalną klapą:-( drugie miałam w ostatnich dniach obozu, z nich byłam zadowolona i z tego co widziałam, pozostali również, bo któż z nas nie lubi chińszczyzny a la YOKOSOKO. Te zajęcie mnie troszkę podbudowały.
Oczywiście były i pozytywne momenty a nawet bardzo śmieszne…do takich zaliczam jak najbardziej podchody 33DW. Niestety większości (jak nie wszystkim) drużyny bardzo podpadłam. A zaczęło się od kawy. Przecież obóz to nie tylko czas integracji w swojej drużynie, ale również między drużynami. Wieczorne spotkania, ogniska, zabawy i…podchody(!) Tak się złożyło, że w południe umówiłam się na kawę na wieczór… Tak się złożyło, że po podchodach. Czy to coś złego? Ja tak nie uważam. Tylko właśnie – ja! Wszyscy widzą to tak: „podchodziła nas 33 a po podchodach Patrycja wyszła zaproponowała im kawę”. Wystarczy mi, że ja wiem jak to było, a wiadomo, że ile osób, tyle interpretacji. No ale muszę przyznać, że śmiechu było co niemiara 😀 Niektórym humor bardzo dopisywał…bardzo! Codziennie słyszałam jakieś komentarze pod swoim adresem… No i zostałam okrzyknięta kolaborantką (w pewnym momencie przestała się po prostu tym przejmować)

Czasami celowo unikałam jakiś bliższych kontaktów z drużyną. Wszystko robiłam na opak, zamiast iść na zajęcia, ja szłam do zgrupowania, siedziałam w kadrówce. W zabawach również nie brałam udziału.
Był moment, kiedy bardzo poważnie zaczęłam się zastanawiać nad swoją osobą, funkcją, jednak Karolina powiedziała, że to nie czas na to, jak wrócę do domu, to wszystko wróci do normy. Tak też się stało. Potrzebowałam nie mało czasu , aby po nim ochłonąć i wszystko sobie na spokojnie przemyśleć.
Właściwie, to dobrze, że piszę to teraz, a nie zaraz po obozie.

Czy czuję się spełniona(?) NIE do końca. Chociaż już sama nie wiem. Wiele się z mieniło od mojego powrotu z Przerwanek. Wtedy napisałabym: TO BYŁA MOJA PORAŻKA, jednak teraz napiszę WIELE SIĘ NAUCZYŁAM NA TEGOROCZNYM OBOZIE. Przede wszystkim poznałam siebie. Wtedy miałam zupełnie inne odczucia, teraz patrząc na to z perspektywy trzech miesięcy obóz odbieram jeszcze inaczej. Na początku nie potrafiłam znaleźć żadnych jego pozytywów. Teraz wiem, że widocznie tak musiało być, gdyż dał mi on wiele do myślenia…dopiero teraz to doceniam. Prawdą jest, że człowiek uczy się na błędach. Już wiem, czego będę na przyszłość unikała.

To co było – minęło. O zdarzeniach które nienajlepiej zapisały się w mojej głowie staram się już nie pamiętać, tych drugich jest znacznie mniej, ale są:-) Podsumowując – na obóz pojechałam, poznałam bliżej co poniektórych, dowiedziałam się czegoś o sobie. Dzisiaj wiem, że myliłam się co do pewnych spraw. Ale przede wszystkim PRZETRWAŁAM te trzy tygodnie i wyciągnęłam z nich odpowiednie wnioski na przyszłość. Wróciłam do domu. Długo żyłam Przerwankami, teraz temat jest zamknięty…chociaż (?) czasem jeszcze w myślach powracają obrazy związane z obozem.
Może jednak te wspomnienia nie są do końca takie złe. Cieszę się, że mogę podzielić się nimi właśnie z Wami:-)

Największym zaskoczeniem tegorocznego obozu było dla mnie wyróżnienie na Apelu kończącym.
Aha, mogę jeszcze dodać, że byłam jedyną dziewczyną w kadrze (ale na to nie powinnam narzekać:D) Choć nie zawsze mi to było na rękę… W końcu nie pogadam z facetami o nich:D Ale to tak … między nami – dziewczynami. Chłopaki, nie próbujcie tego zrozumieć;-)

To był obóz…na nim moje wakacje się nie skończyły. W domu zabawiłam kilka dni i czekał mnie już kolejny wyjazd, mocno harcerski. Tyle, że tym razem byłam z zupełnie innymi ludźmi…to już nie był wyjazd drużyny, a Hufca, Chorągwi:-)
W związku z maturą, która mnie czeka w nadchodzącym roku postanowiłam wykorzystać wakacje na szkolenie.
Gorzewo – jedno miasto a tyle wspomnień, tylu ludzi… całe dwa tygodnie spędziłam pod Płockiem.
LAS (Letnia Akcja Szkoleniowa) – mam nadzieję, ze ten termin nie jest Wam obcy. Pod tą nazwą urzędowali instruktorzy, którzy również mieli swoje szkolenie, ale to nie o tym mam pisać, lecz o swoim kursie. Może króciutko napiszę przybliżę wam samo szkolenie, jeżeli można tak to nazwać. MAKI 2004 MAKI 2004 (Mazowiecka Akcja Kształcenia Instruktorów) ojej, już się gubię, z tym podziałem na gniazda…itp. ja byłam w MAKACH i koniec. A dokładniej w HAmakiES’ach. (nazwa którą sobie nadaliśmy jako kursanci kursu starszoharcerskiego). Tak, bo MAKI skupiały w sobie kursy zuchowy, harcerski, starszoharcerski i wędrowniczy:-)
Nie miałam specjalnych oczekiwać wobec tego kursu. Jechałam jedynie z nadzieją, że zdobędę wiedzę, doświadczenia i nawiążę nowe znajomości.

Nie ukrywam, że troszkę się rozczarowałam. Nie przywiozłam stamtąd nic, czego bym już wcześniej nie słyszała od instruktorów z naszego Hufca. Z hufca Otwock – pojechało 13 osób, w tym Siarek i Mikołaj, którzy także byli w HamakiES. Bardzo się cieszę, że to byli właśnie oni. Zawsze mogłam sobie z którymś pogadać. Poznałam ich z zupełnie innej strony…nie tylko przybocznych. Oczywiście Otwock królował. Nauczyliśmy innych kursantów naszego „Koła”, „Dziś w nocy będzie fajnie” i wiele innych, ale my również nauczyliśmy się nowych pląsów, gier, kilku piosenek.
Znajomości – pod tym względem jestem bardzo zadowolona z kursu. Poznałam fantastycznych ludzi. Mieliśmy okazję wymienić się doświadczeniami nie tylko z zakresu ZHP, ale także własnymi zainteresowaniami, planami na przyszłość, pogadać o szkole:/ itp.
Kadra – ojej, jest to bardzo ciężki temat, którego nie chciałabym podejmować. Kadra, jak to kadra. Raz bywało lepiej, raz gorzej. Były dni, kiedy świetnie się dogadywaliśmy, ale nie ma co ukrywać były i momenty, kiedy byliśmy normalnie olewani (mówię z punktu widzenia kursu HamakieS).
Na ogół bywa, że na takich kursach jest przysłowiowa harówka, są zajęcia od rana do wieczora, a tu psikus(!) Bywały i takie dni, kiedy mieliśmy 3 godzinne OLB, bądź godzinną przerwę między zajęciami. Ale to już było… i znów tylko wspomnienia i kontakt z niektórymi osobami.

Zauważyłam (to chyba nie jest odkrycie) że wakacje jak najbardziej sprzyjają integracji między drużynami. Częściej można dostrzec grupki ludzi np. z 3 różnych drużyn, niż jedną gdzieś razem. Także sprzyjają temu różne uroczystości, których wbrew pozorom nie brakuje. Chyba po tym wszystkim nasuwa się jedna myśl. WAKACJE POWINNY TRWAĆ WIECZNIE!
Może nie wiecznie, ale powinny być dłuższe 😉

Jednak wszystko co dobre…itd…wakacji nadszedł kres zaczęła się szkoła…pierwsze tygodnie a ja chcę już wakacje! Przeraża mnie MATURA, która jak by nie patrzeć zbliża się wielkimi krokami.

Zaledwie zaczął się rok szkolny a już tyle się wydarzyło!
Mamy za sobą HUFCOWY START HARCERSKI. O nim również powinnam coś wspomnieć tym bardziej, że byłam jego współorganizatorką. Szczerze powiedziawszy jeszcze nie zdążyłam sobie wszystkiego poukładać w głowie. Start jest dla mnie już takim odległym wydarzeniem….a miał miejsce zaledwie miesiąc temu. Z mojego punktu widzenia nie było tak tragicznie. Było to pierwsze przedsięwzięcie na większą skalę w którym miałam okazję uczestniczyć. Myślę, że Karolina zgodzi się ze mną, iż wiele on nas nauczył:-) Jeśli chcecie obejrzeć galerię zdjęć oraz poczytać dokładniejszy przebieg samego startu zachęcam Was do zajrzenia na stronę Hufca (przyp. http://www.otwock.zhp.org.pl/hufiec/). W międzyczasie odbyła się Rada Szczepu, na której rozmawialiśmy oczywiście o tym roku harcerskim. Kolejne wydarzenie, o którym chciałam wspomnieć jest to otwarta zbiórka KSI, na której miałam przyjemność uczestniczyć. Była to pierwsza zbiórka w tym roku zorganizowana przez Komisję. Jej uczestnikami byli przyszli instruktorzy Hufca, który mają pootwierane próby oraz obecni – ich opiekunowie. Mieliśmy jakieś zadania do opracowania, tak się złożyło, że byłam z Michałem i Moniką. Ale mieliśmy wesołą grupkę…kiedy wszyscy już wykonali swoje zadania my oczywiście się dopiero za nie zabieraliśmy, w pewnych chwilach kompletnie nie kontaktowaliśmy…ale było fajnie;-)

Całą zbiórkę oczywiście towarzyszyli nam Julka i Antek, to oni głównie wprowadzali humor tego wieczoru, choć muszę przyznać, że innym również go nie brakowało;-) Bawiliśmy się świetnie przy różnorodnych smakach mamby i papierowych samolotach.
Zbiórka zakończyła się kręgiem i…wręczeniem nam instruktorskich lilijek… Mam nadzieję, że wkrótce staną się one nieodłącznym elementem naszego umundurowania, czego życzę wszystkim przyszłym instruktorom.

Warto również wspomnieć o akcji sprzątania świata „Czysty las”, którą przeprowadził w jedną z sobót Szczep Józefów. Zjawili się wszyscy przedstawiciele jednostek szczepu, począwszy od zuchów, po instruktorów z komendantką na czele. Dzięki naszej sprawności i zwinności uwinęliśmy się w niedługim czasie. Podsumowaniem akcji były podziękowania i krąg, zaśpiewaliśmy bratnie słowo i mogliśmy spokojnie wracać do domów na obiad. To nie był koniec atrakcji na ten dzień. Jak zapewne pamiętacie, w ostatnim czasie chodziliśmy 60 rocznice kapitulacji Powstania (02.10.1944). W związku z tym część 5DHS „LEŚNI” oraz 3DH „ZAWISZACY” udała się do Muzeum Ziemi Otwockiej, gdzie 123 DH „WĘDROWNE PTAKI” zadbała o odpowiednią oprawę uroczystości. Zapewne większość obecnych zgodzi się ze mną, że warto uczestniczyć w tego rodzaju uroczystościach. jest to nie tylko dobra szkoła historii, ale również patriotyzmu bo jak powiedział Horacy „Naród, który nie zna swojej historii, jest jak człowiek, który stracił pamięć”. Długo będą w moich uszach rozbrzmiewać piosenki tamtych lat, jak i gawęda Druha Andrzeja Zalewskiego m.in. o Światowym Skautowym Jamboree w 1937 roku, na którym miał okazję widzieć Baden-Powella

Jednak nie można wiecznie żyć przeszłością. Przed nami nowe wyzwania, którym musimy stawić czoła i tylko od nas zależy jak wystartujemy. Życzę wszystkim zapału, chęci i wytrwałości.

Patrycja Zawłocka
5 DHS „LEŚNI”

Słońce, palmy u sąsiadów

Słońce, palmy, mnóstwo zwiedzania i wiele godzin w autokarze. Wakacje za granicą w październiku? I wcale nie mam tu na myśli strasznie drogich wakacji za nad morzem Śródziemnym, czy jakimś innym ciepłym zakątku świata. Całkiem tania wycieczka do jednego z naszych sąsiadów jest równie dobrym pomysłem. I znów nie mówię o jakimś rozwiniętym państwie typu Niemcy, czy wcale nie biednych Czechach.

Moja wycieczka odbyła się na południowy wschód od polskiej stolicy. Czy ktoś już wie, co mam na myśli? Oczywiście Ukrainę. Październik raczej jest miesiącem, gdzie słońca jest jak na lekarstwo. i tu spotkała mnie niespodzianka, gdyż słonko postanowiło grzać mocniej, do ponad 20 stopni. Napisałam o palmach. Palmy na Ukrainie? To przecież prawie nie możliwe. Ale jak wiemy i w Polsce można palmy zobaczyć, co prawda bez kokosów, a na Ukrainie we Lwowie można uświadczyć palmy i to w dość podobnym miejscu co i u nas.

Rynek we Lwowie
Rynek we Lwowie

Szkolna wycieczka wiąże się oczywiście z ogromnym planem zajęć, mnóstwem zwiedzania i godzinami spędzonymi w autokarze. Podczas naszej kilkudniowej wycieczki zapuściliśmy się ponad 300 kilometrów w głąb Ukrainy. Głównie podróżowaliśmy po terenach, które niegdyś należały do Polski i zakręciła się nam łezka w oku, za tymi wspaniałymi miejscami. Oprócz zwiedzania niesamowitych zamków, cerkwi, far i twierdz mogliśmy poznać Ukrainę od środka zobaczyć jak tam się żyje. Mieszkaliśmy bowiem u polskich rodzin w Medenicach (niedaleko Lwowa). Dzięki temu wiemy jak urządza się domy, dlaczego nad obrazami przywiesza się dziwny chusty. Na Ukrainie żyje się biednie, skromnie i niezwykle pobożnie. Medenice, jak i większość miasteczek, przypominają polskie wsie z krowami, kurami i innymi zwierzakami.

Ukraina to raj dla fotografów. W trakcie pisania tego, co teraz czytacie cztery rolki filmów stoją na półce i czekają na zaniesienie do fotografa. Ogromne ilości zabytków, pomników i cmentarzy, aż proszą się o sfotografowanie. Co do pomników to niezwykle zaskoczył mnie fakt, że wiele pomników to pomniki Adama Mickiewicza. Niespodzianką był też kościół katolicki we Lwowie, na ścianę, którego przywieszona była tablica dziękująca Oldze i Andzrzejowi Małkowiskim za rozpowszechnienie harcerstwa.

Lwów jest przepięknym miastem, jednym z niewielu, który na swych ulicach ma działające latarnie.
Niewątpliwie Ukraina jest krajem. który warto zwiedzić. Ogromne ilości „suchych przestworów oceanu” (A. Mickiewicz „Stepy akermańskie”) Stare zachowane w dość dobrym stanie zamki robią gigantyczne wrażenie.

Wycieczkę uznaję za udaną, mimo wiecznego błądzenia po nieoświetlonych i nieoznakowanych drogach. strasznej pogody ostatniego dnia, nieprzyjemnych panów na granicy i małej ilości snu. Ale warto było w wszystko zobaczyć. A wyspać się można później, już w Polsce.

Ola Kondraciuk
69 DH

Staniemy w milczeniu

Kiedy piszę te słowa, mija siódmy dzień od 60 rocznicy podpisania układu o kapitulacji Powstania Warszawskiego. Dziesiątki wycieczek szkolnych w Muzeum Powstania poznają przebieg walk i bezmiar cierpień ludności miasta. 2 października 1944 roku, w Ożarowie Mazowieckim oficjalnie stwierdzono zakończenie walk powstańczych.

Stolica Polski legła w gruzach. Śmierć w nich znalazło prawie dwadzieścia tysięcy powstańców i około dwustu tysięcy mieszkańców. W gruzach Warszawy pochowano marzenia o wolności. Za Wisłą stała potężna Armia Stalina, świat obojętnie milczał. Wyrok na Polskę i Polaków został wydany. Najbliższe pięćdziesięciolecie upłynie pod znakiem dominacji Wschodu. Niepokorni zostaną wyeliminowani, lub już ich wyeliminowano. Tajemnicę zna Katyński lasek. Tajemnicę największej zbrodni II wojny światowej, brutalnego mordu na ponad dwudziestu tysiącach bezbronnych jeńców wojennych.

Czy my zdajemy sobie z tego sprawę? Czy jesteśmy świadomi, że chodziło o wytrzebienie polskiej inteligencji? Że dwa ówczesne totalitaryzmy, rosyjski w Katyniu i niemiecki w Palmirach postanowiły o tym samym?


Minęły dziesiątki lat. Za kilkanaście dni, 23-go października 2004 spotkamy się na szlakach Palmir. Przy Mogile Powstańców Stycznia, przy Mogile Jerzyków, przy mogiłach na cmentarzu w Laskach. Idąc od mogiły do mogiły będziemy śmiać się i żartować. Będziemy cieszyć się życiem. My żyjemy. A kiedy my żyjemy, Ona też żyje. Bo Ona nie umarła, Ona żyje w nas. Kiedyś zwano Ją Najjaśniejszą Rzeczpospolitą, śpiewano hymny o świętej miłości kochanej Ojczyzny, przywoływano pamięć o Jej najlepszych synach i córach. Oni żyją do dzisiejszego dnia jako Bohaterowie naszych drużyn. Zawisza Czarny i Tadeusz Kościuszko, Emilia Plater i Józef Piłsudski, Zośka, Rudy i Alek. Oni pójdą z nami szlakami palmirskiego Zlotu Młodzieży. Nie przynieśmy im wstydu. Pójdziemy razem. Oni w nas, my z nimi.


Staniemy w milczeniu na skraju polany, na której ponad dwa tysiące krzyży i macew daje świadectwo, odsłania prawdziwą twarz fanatycznego totalitaryzmu. Potrójna salwa honorowa zakłóci ciszę lasu. Migotliwy blask pochodni rozświetli ciemność nocy. Na tę chwilę czekamy i my, żywi i oni, tam spoczywający, cały rok.

Pamiętaj o tym Druhno, nie zapomnij o tym Druhu. Dobrze, że tam będziesz, że skłonisz się pomordowanym rodakom. Oddali życie za to, że byli Polakami. Historia oszczędziła Ci tej straszliwej próby patriotyzmu. Pomyśl, w jaki sposób Ty możesz dać świadectwo umiłowania Ojczyzny. Nie zwlekaj!

Biała Sowa