Można czasem usłyszeć w radiu taką jedną piosenkę. Część jej refrenu brzmi jak te kilka słów powyżej.
I tak się właśnie zastanawiam, czy owe słowa rzeczywiście dobrze oddają temat tego, o czym chcę napisać… Bo noce były w sumie nie mniej ciężkie od dni…
Wszystko zaczęło się w środę od jednego telefonu i z pozoru prostego pytania: „Czy nie pojechałbym w ten weekend do Szadowa (jest to teren Uniwersytetu WOŚP) na szkolenie jako instruktorka?”- Hmm…Na początku szok, potem chwila zastanowienia (ja?), wykopanie się spod sterty książek, 3 telefony – by załatwić notatki z weekendowych zajęć, przekonanie nauczycieli, że „to, co mam zrobić w piątek równie dobrze pójdzie mi w poniedziałek” i mogłam (choć nie w pełni przekonana czy dobrze robię) oddzwonić, że: „w sumie czemu nie?” 🙂 Ale kaca moralnego miałam cały czas…
Tak więc po dowiedzeniu się, że wyjazd jest w czwartek wieczorem (co później okazało się godziną 14-tą), telepaniu się do szkoły (pierwszy raz od dłuższego czasu) ze sporym plecakiem, zabraniu z fundacji masy potrzebnych rzeczy i osób oraz 6-ciu godzinach w samochodzie przy muzyce z „Kotów” (naprawdę polecam!), przybyliśmy do miejsca, które chyba jako jedyne w Polsce tak wyraźnie i jednoznacznie kojarzy się z Pokojowym Patrolem -> Szadowa-Młyn.
Cel tego wyjazdu był jednak inny, niż odbywające się tam co 2 tygodnie szkolenia. Nie chodziło tym razem o przygotowanie osób do służby na Woodstock’u. Uczestnikami nie byli pełnoletni ludzie z różnych zakątków Polski, lecz dzieciaki z jednego z warszawskich gimnazjów. Było to szkolenie w ramach Uniwersytetu Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Głównymi celami była integracja klasy, pokonanie jakiś wewnętrznych antagonizmów i nauka pierwszej pomocy. Można to nazwać „szkołą przetrwania”, a sam przebieg szkolenia miał się od tradycyjnego – patrolowego – zbytnio nie różnić. Było dużo mniej zajęć z PCK i trochę łagodniejsze konkurencje niż dla PP, ale jeszcze mają czas :-)… Nacisk jak zwykle położony był nie na indywidualne działania, lecz współpracę całych patroli. Przejście przez wszystkie punkty, pokonanie wszystkich zadań było możliwe tylko przy zaangażowaniu wszystkich członków grupy – tak to też było przygotowane.
Patrole nie były duże – liczyły po 5 osób, ale dobierane były specjalnie przez Jurka, by spotkały się w nich osoby nie pałające do siebie największą sympatią… Było to możliwe dzięki wcześniejszym rozmowom z panią Ewą – wychowawczynią klasy i sprawdziło się niesamowicie. Osoby, które wcześniej omijały się szerokim łukiem, po czasie spędzonym razem w kajaku na nie najłatwiejszej rzece, musiały siłą rzeczy zacząć się dogadywać, jeśli nie chciały wylądować na jakimś pniu, czy wpakować się w szuwary… A po kolejnych kilku godzinach razem na drzewie, na linach, czy przy ognisku, ich stosunek do siebie nawzajem widocznie się odmienił.
Bywało ciężko, zadania były trudne, pojawiały się łzy i słowa, że mają dosyć. Jednak z chwilą, gdy mieli wyjeżdżać mało kto mówił, że cieszy się , że to już koniec i mało kto nie pytał o szkolenie dla patrolowców. Nie mogłam się powstrzymać od zapisania kilku tekstów usłyszanych w trakcie szkolenia – ale to dopiero na końcu. Najpierw napiszę, co takiego mieli oni robić przez całe dwa dni. I dwie noce oczywiście. Wszystko miało dla nich początek w piątek o 4 rano na Dworcu Centralnym (nie ma jak pozytywny początek dnia :-)). Przyjechali, śniadanie skonsumowali i od razu (przy mniejszych i większych sprzeciwach) musieli iść na polanę. Tam Jurek wszystkich powitał, powiedział, co ich czeka i tradycyjnie zapytał: „Kto chce się wycofać?” …cisza… No więc do akcji. Każdy musiał wdziać kask i uprząż – z czym były małe problemy- z poleceniem nie rozstawania się z nimi aż do niedzieli rana, oraz każdy dostał unikalną koszulkę (nie czerwoną) Uniwersytetu WOŚP. I się zaczęło… Rozdzielenie na grupy i cała masa zajęć pozwalających się w ich obrębie zintegrować. Niby jedna klasa, tylko 16 osób, ale tzw. „grupki” silnie usiłowały się wyobcować. Ale zadania były takie, że potrzebne były wszystkie pary rąk, nóg, głów i czego tam jeszcze. I (jak to powiedział Jacek) „wymagały używania tego, co jest pod kaskiem”. I nie chodzi tu o kaptur – jak to ktoś palnął. Nabiegali się, namęczyli, nawysilali szare komórki i co chwila padało pytanie „kiedy obiad?”.
Chyba poziom zmęczenia można mierzyć częstotliwością tego typu pytań. Po obiedzie, co bardzo ucieszyło co poniektórych, zajęcia bardziej statyczne – tzn. pierwsza pomoc. W dawce mocno skondensowanej – chodziło tylko o przybliżenie im tematu i pokazaniu co mają robić w najbardziej tendencyjnych (co nie zmienia faktu, iż groźnych) przypadkach. Było to również wprowadzenie do wieczornych zajęć. Po kolacji udali się na grę. Czekało ich m.in.: budowanie szałasów, pozoracja (to też mój punkt :-)) i genialny punkt, na którym 4 osoby z grupy miały zasłonięte oczy, a piąta musiała prowadzić ich po labiryncie oznaczonym taśmą między drzewami i krzakami, a pod nogami porozstawiane były różne kamienie, gałęzie itp. – nie powiem, świetny pomysł na sprawdzenie zaufania. Część nocna kończyła się punktem czarownicy – ogniskiem, które Jurek kazał oddalić jeszcze bardziej od miejsca noclegu niż chcieliśmy to zrobić. Nie muszę więc mówić, że trochę mieli dosyć. Pod koniec szli nie mając siły na gadanie, szurając nogami, myśląc zdaje się tylko o własnym łóżku. Ale cel został osiągnięty – w nocy było cicho jak makiem zasiał. Patrolowcy nie są tak sadystyczni jak harcerze i żadne alarmowo -budzące niespodzianki w środku nocy nie były przewidziane.
Następnego dnia wstawało się ciężko. Musieliśmy wstać niewyobrażalnie wczesną porą, by dograć jeszcze ostatnie punkty, przed śniadaniem. Sądząc po jękach przy schodzeniu ze schodów, poprzedniego dnia dostali nieźle w kość. Punkty tak jak poprzednio rozsiane były po różnych miejscach, a mapa (właściwie jej fragmenty) zdobyta przy ognisku sprawdzała ich orientację w terenie. Grupy musiały: pływać kajakami (mój punkt :-)); wciągnąć 1 osobę na linie na drzewo; siedząc obok siebie na belce zawieszonej na sznurkach i bujającej się, napełnić wiadro wodą podawaną w porządnie dziurawych kubkach z wiadra stojącego na ziemi; zjeżdżać na tyrolce z potężnej skarpy; przejść na „leniwca” nad rzeką po sznurze powiedzmy „nienajlepiej naciągniętym” oraz pokonać most zaufania (jest na zdjęciach) i wspiąć się na ścianę młyna (oczywiście z zabezpieczeniem). Nie powiem, żeby ich to nie zmęczyło, ale chyba stwierdzili, że nie ma już sensu pytać o obiad… Po obiedzie, w innych już grupach, czekały ich kolejne atrakcje, łącznie z rycerzami z tamtejszego bractwa, którzy przyjechali w pełnych zbrojach, z mieczami, które wzbudziły oczywiście największą sensację. W skrócie, pod koniec dnia wszyscy byli brudni, umazani błotem, większość mokra, albo częściowo mokra, zmęczona, ale zadowolona! I o to chodziło.
Ale najważniejsze jeszcze przed nimi. Tak jak ukoronowaniem szkolenia PP jest nocna gra z poważną pozoracją, tak samo było i tu. Wybuchy, płonący samochód, świece dymne, wrzaski, krzyki o pomoc, krew, masa przypadkowych i przeszkadzających gapiów, pijany kierowca, dwóch niesfornych kamerzystów, nieprzytomni poszkodowani – to wszystko musiała opanować grupa 15 dzieciaków! I poszło im wcale, wcale. Co prawda w ratownictwie muszą się jeszcze sporo nauczyć, ale postępy z poprzedniego dnia było widać!
A jaka satysfakcja na koniec! – gdy Jurek wręczał oprawione zdjęcia (wydrukowane 10 minut wcześniej :-)) i dla wyróżniającej się grupy i osób – breloki z orkiestrową dwuzłotówką i misie. Wszyscy byli podekscytowani, ale już po tym jak siedliśmy przy ognisku z kiełbaską na kiju – widać było wszechobecne i ogarniające wszystkich zmęczenie. Po kilkunastu minutach i paru piosenkach połowa osób zasypiała siedząc, a ci co stali zaczynali się kiwać i atmosfera robiła się mocno senna. Nie powiem – my też mieliśmy nieźle dość, więc tylko uprzątnęliśmy pozorację i tuż po nich wróciliśmy do szkoły, aby choć na chwilę się położyć. Wszyscy jeszcze smacznie spali, gdy musieliśmy jakimś nadludzkim wysiłkiem zwlec się i pojechać sprzątać teren młyna. Stanowiska linowe, karabinki, liny, kaski, kajaki – wszystko trzeba było poskładać i zdążyć jeszcze na śniadanie i pożegnanie całej grupy. Nie wiem jak, ale jakoś nam się to udało i zdążyliśmy przyjechać przed autokarem. Wszyscy niezwykle zmęczeni, ale również bardzo zadowoleni pytali się” kiedy znów mogą przyjechać”? I „dlaczego muszą jeszcze tyle czekać aby być w PP?” Aż miło było to słyszeć, że nasz wysiłek nie poszedł na marne. A jeśli czegoś się przy tym jeszcze nauczyli – to czegoż chcieć więcej?… 🙂
Ania /z burzą loków/ ;)))
* * *A oto, tak jak pisałam, jedne z lepszych tekstów, jakie udało się nam usłyszeć na punktach:
– gdy dostali fragmenty mapy i musieli trafić na jeden z punktów jedna z dziewczyn od początku niezbyt pozytywnie do tego nastawiona:-(…)„Wiesz, bo ja się nie zgubię tylko w Galerii Mokotów i Centrum Wola.” (…)
– kolejna osoba stwierdziła: „Do lasu??? Ja w lesie ostatni raz to byłam w wakacje!”
– jeden chłopak (ubrany w moro, z opaską na czole, nożem i nie wiem, czym jeszcze) pod koniec trasy kajakowej miał kryzys, powiedział, że dalej nie płynie, bolą go ręce, chce mu się spać, nie ma siły i, że nigdy nie dostał tak w tyłek.. Że na Żadnym obozie harcerskim tak w tyłek nie dostał…”
Tak to jest, jak dzieciaki są wychowywane wyłącznie w Warszawie, wyłącznie w centrach handlowych. Na szczęście nie była ich większość, raczej mniejszość – zaledwie kilka osób – może 1/5 całości. Mam tylko nadzieję, że to proporcje nie zaczną się za szybko przechylać na drugą stronę.
Ale po raz kolejny potwierdza się to, co znane od wieków – że dzieciaki, które mają coś wspólnego z harcerstwem, żeglarstwem, turystyką, czy czymś podobnym, są dużo dużo bardziej sprawne, mniej marudne, zorganizowane, umieją sobie radzić, kombinować, wymyślać, pomagać sobie nawzajem, wejść w spodniach i butach po kolana do wody, błota, by pomóc odblokować kajak, nie stać z boku, na pozoracjach są pierwsi przy poszkodowanych, nie stoją jak słupy z rękami w kieszeniach, każde zadanie traktują jak wyzwanie, przygodę, a nie: „o rany.. znowu trzeba coś robić.” No i przede wszystkim znają całą masę piosenek i umieją nimi rozładować każdą bardziej stresową sytuację, czy zadanie. I oczywiście zakończyć nimi dzień (lub raczej powitać go :-)) przy ognisku…
Foto: Milkee, Ziaba, Jurek Owsiak.