Szkolenie dało mi opanowanie

Skończyłam niedawno kurs pierwszej pomocy. Nie przygotował mnie do sytuacji jaką przeżyłam w czasie tegorocznych ferii. Mój chłopak, wraz z czwórką naszych przyjaciół poszedł do barku w naszym ośrodku (standard średni) napić się „na dobry koniec wyjazdu”.

Ja spalam w pokoju, bo nie piję i nie lubię wdychać dymu. Po godzinie Adam wtoczył się do pokoju. Wściekłam się, że się spił w trupa (co nie zdarzyło mu się przez prawie 2 lata naszej znajomości). Wymiotował strasznie, w końcu położył się do łóżka. Zaczął wymiotować na siebie, wiec odwróciłam go, podstawiłam wiadro, dałam łyżeczką pić. Jakoś wstał, zawlekł się do toalety. Zamknął się. Po chwili usłyszałam, że się dusi, nie chciał otworzyć drzwi wiec stałam pod łazienką próbując go uspokoić. W końcu jęknął, żebym go nie zostawiała i jakoś otworzył zamek. Zawlekłam go do łóżka, położyłam trochę wyżej, odgięłam mu głowę, żeby udrożnić drogi oddechowe. Zaczął się dusić, sinieć, dławić, nie pomagało odwracanie go na bok, ułatwianie wymiotów.

Do pokoju weszła dziewczyna, która przeżyła już coś takiego. Obłożyła go zimnymi ręcznikami i zaczęła liczyć oddechy, oddychając z nim. Za każdym razem, gdy przestawał potrząsałyśmy nim, klepałyśmy, wołałyśmy jego imię (choć tracił przytomność) prosząc by wziął wdech. Lekarz, który akurat był z nami kazał wezwać pogotowie. Przyjechał jeden lekarz, dał mu zastrzyk z adrenaliny, nic nie pomagało. Adam zieleniał, brał trzy wdechy i przestawał. W pewnym momencie zaczął się żegnać i mówić że coś komuś zapisuje. Pogotowie, które przyjechało nie chciało go zabrać.

W tym czasie historia powtórzyła się u drugiego chłopaka, który pił z Adamem wódkę. Gdy tamten dostawał zapaści u Adama było już pogotowie. Po groźbach, prośbach i lamentach pogotowie zabrało ich obu. Adam nie oddychał normalnie ponad 2 godziny. W szpitalu spławili nas i nie chcieli im zrobić toksykologii. We krwi mieli 1,3 i 1,5 promila. Nie tak mało, ale od tego chyba się nie dostaje bezdechu i nie ląduje w szpitalu (ja lekarzem nie jestem). Dopiero rano pobrali im próbkę moczu. Ale chłopcy byli już po płukaniu żołądków i całonocnej kroplówce, więc lekarka powiedziała, że nic badanie nie wykryje. Lekarz kazał nam wziąć alkohol, który pili do przebadania po powrocie do domu. Uważał, że skoro dwóch gości, rożnej budowy dostało takiej samej reakcji po 4 kieliszkach wódki to znaczy, że alkohol był skażony. Cala akcja kosztowała nasz 700 zł, żadne ubezpieczenie nam nie odda, bo w szpitalnej wypisce napisali, że chłopcy się po prostu zachlali, a nie było czasu iść na policję.

Trochę nerwowych sytuacji w życiu miałam, więc podczas całego zdarzenia zachowałam względnie zimną krew. Siedziałam przy Adamie słuchając, czy oddycha. Natomiast dziewczyna drugiego gościa wpadła w histerię. Potrząsała nim. Gdy przestawał oddychać krzyczała, że nie musi, bo ona go kocha i będzie oddychać za nich dwoje. Mimo, że był lekarz zajął się nim wcześniej, chłopak ten był w gorszym stanie.

Jedyna rzecz, którą dało mi szkolenie, to opanowanie. Co prawda teraz po mnie schodzi to wszystko. Ale na żadnym szkoleniu nikt nigdy nie mówił mi jak postępować w przypadkach zatrucia alkoholem, ani nawet ostrego przedawkowania. Na zdrowy rozum wiedziałam, że muszą leżeć na boku, żeby nie udławić się tym czym wymiotowali (wszystkim, krwią, żółcią, flegmą).

Dlatego proszę wszystkich, którzy robią szkolenia z pierwszej pomocy, żeby włączyli to do programu kursu. W Polsce tak dużo ludzi pije…

Agnieszka
(nadająca się na psychoterapię)

Szczegóły wyjazdu i imiona bohaterów zostały zmienione. Redakcja

Witaj harcerska wiaro z Otwocka

Pewnego dnia, z pewnego przecieku wpadł mi w ręce ciekawy miesięcznik. Ku mojemu zdziwieniu okazało się, że ta o nic szczególnego nie podejrzewana przeze mnie gazeta kryje w sobie sporo interesujących topiców.

Sprawa fotek powoduje, że jest na czym zawiesić oko, a treść każdego z artykułów wciąga, zaciekawia a nawet bawi, że posłużę się przykładem choćby wątku „Kaktusińskiej”.

Ale nie tylko to było godne zainteresowania w numerze, który miałam okazję przeczytać. Cenne rady druhów, wywiady, akcje organizowane przez hufiec, ….ho, ho…dużo by wymieniać, prawdę rzekłszy trzeba by przytoczyć cały spis treści.

Czytając „Przeciek”, a zwłaszcza materiał o podróżach przypomniało mi się kilka ciekawych wyjazdów organizowanych przez otwockie harcerstwo, w których w dzieciństwie uczestniczyłam.

Kolonie zuchowe w Nowogrodzie, Srokowie ze wspaniałą kadrą, która zastępowała nam wszystko – rodzinę, znajomych a nawet katechetów, bo nieraz myliliśmy się mówiąc do druhny komendantki proszę siostry albo proszę pani. A babciu czy mamo to prawie każdemu z zuchów zdarzyło się powiedzieć w chwili uniesienia. Cudowna atmosfera sprawiała, że po zakończeniu kolonii ryczeliśmy jak bobry.

Sama wylałam morze łez. Do dziś pamiętam rymowanki do śniadania, obiadu i kolacji. To była świetna twórczość. Stale nowe wierszyki. Skąd brano pomysły na nie? Wspaniałe wycieczki, każdego dnia inny, coraz bardziej wciągający program.

Chociaż nie mieliśmy paszportów, zwiedziliśmy kawał świata. Byliśmy m.in.w Japonii, Afryce Chinach, Ameryce. Trudno sobie teraz wszystko dokładnie przypomnieć, ale wiem ,że ta nasza korweta Marco Polo obwoziła nas po całym świecie, a wyprawy na niby dostarczyły nam zabawy, wiedzy i wspaniałych przeżyć.

Niestety, tamten czas minął, chyba bezpowrotnie. Ja już później nie miałam możliwości zetknąć się z harcerstwem, czego bardzo żałuję, ale wiem, że ten epizod związany z otwockimi harcerzami jest we mnie jako najmilsze wspomnienie. Dziś, jako dorosła dziewczyna tęsknię trochę do tej harcerskiej magii, ale czas nie pozwala mi na takie hobby, a Otwock jest zbyt daleko…od Sieradza.

Przeczytanie Waszej gazety spowodowało, że przypomniałam sobie stare, dobre czasy i postanowiłam swą pamięć o otwockim harcerstwie wyrazić w liście do redakcji „Przecieku”.
Niech Wasza gazeta przecieka do najdalszych zakątków kraju i świata, niech inspiruje i zaciekawia młodych, starych i wszystkich, którzy na na to zasługują – życzę Wam tego z całego serca i pozdrawiam gorąco.

Byle tak dalej otwoccy harcerze.

Czuwaj!
Barbara Turudicz

Konsekwencja w działaniu

Wkurza nas, gdy ktoś zarzuca nam brak konsekwencji lub mówi, że jesteśmy pozbawieni kręgosłupa, gdy próbujemy zmieniać zdanie, stanowisko w jakiejś sprawie lub nie dotrzymywać słowa w obliczu wcześniejszych deklaracji i zapewnień.

Dotyczy to właściwie wszelkich sfer działalności oraz przeróżnych nawyków, z którymi trudno nam się uporać i skutecznie je zwalczyć (od jutra się odchudzam, muszę rzucić palenie, opanować jęz. angielski, urządzić harcówkę, itd., itp.). Zachowujemy więc pozory, by uniknąć wrażenia, że jednak brak nam konsekwencji.

A często wystarczy, a przynajmniej bardzo pomaga odwołanie się do publicznego zaangażowania, o którym pewna mieszkanka Kalifornii tak napisała: „Pamiętam, że zdarzyło się to po przeczytaniu jeszcze jednego badania naukowego wykazującego, że palenie wywołuje raka.

Za każdym razem, gdy coś takiego napotykałam, myślałam o rzuceniu palenia, ale nigdy nie udało mi się tego dokonać. Tym razem zdecydowałam jednak, że muszę coś z tym zrobić. Jestem dumna. Zależy mi na tym, aby ludzie nie widzieli mnie w złym świetle.
Pomyślałam więc sobie: „Może potrafię posłużyć się moją dumą dla pozbycia się tego przeklętego nawyku”.
Sporządziłam więc listę osób, na których szacunku naprawdę mi zależało. Poszłam do miasta, kupiłam kartki pocztowe i na każdej z nich napisałam: „Obiecuję Ci, że już nigdy nie zapalę ani jednego papierosa”. W tydzień rozesłałam lub rozdałam kartki wszystkim osobom z mojej listy – tacie, bratu, mojemu szefowi, najlepszej przyjaciółce, byłemu mężowi.

Wszystkim, z wyjątkiem faceta, z którym wtedy chodziłam. Miałam kompletnego bzika na jego punkcie i wierzcie mi – strasznie mi zależało na tym, co on sobie o mnie pomyśli. Długo zastanawiałam się, czy jemu też dać kartkę, bo byłam pewna, że jak się zbłaźnię w jego oczach, to umrę ze wstydu. W końcu jednak przełamałam się i poszłam do jego biura (pracował w tym samym budynku) wręczając mu bez słowa moja kartkę.

Rzucenie palenia okazało się moim najcięższym przejściem w życiu. Tysiące razy byłam pewna, że muszę zapalić choćby jednego. Jednak za każdym razem przypominałam sobie wszystkich ludzi z listy i to, co każdy z nich pomyśli sobie o mnie, kiedy się dowie, że nie potrafię trzymać się swego. I to działało. Nigdy w życiu już nie zapaliłam papierosa.”
Tyle mieszkanka Kalifornii.

Prawda, że każdy chciałby z taką żelazną konsekwencją dążyć do celu?

Po przeczytaniu o zmaganiach tej kobiety z nałogiem pomyślałam z troską o wielu bliskich i znanych mi osobach, którym doskwierają podobne problemy. Może właśnie to jest podpowiedź na własny program poprawy działań i samego siebie? Pisemne deklaracje są niezwykle ważne i mają jakąś magiczną wręcz właściwość. Dlatego proponuję wszystkim (sama już od dawna stosuję, będąc przekonana, że to ja wymyśliłam) za jedną z międzynarodowych korporacji aby ustalić sobie jakiś cel i własnoręcznie go zapisać.
Obojętne jest czego ten cel dotyczy i do czego się zmierza, powinien być zapisany! Gdy już się ten cel osiągnie, trzeba znaleźć następny i znów go zapisać. W ten sposób zawsze się do czegoś zmierza. Jest to magiczny nacisk na samego siebie, by coraz konsekwentniej realizować swoje ambitne plany.

Wiem też, że konsekwencja jest jedną z ważniejszych reguł wywierania wpływu na ludzi. Ale jeśli nie potrafimy jej stosować wobec siebie, cóż dopiero o pożądanym wpływie na tych z gromady, drużyny czy klubu.

Pod wpływem przeczytanej książki R. Cialdiniego: Wywieranie wpływu na ludzi. Teoria i praktyka. Gdańsk 1999 Gdańskie Wydawnictwo Psychologiczne te kilka słów skreśliłam dla siebie i dla Was, konsekwentni Czytelnicy.

Alub

Dwa zwiady braterstwa

Zastępy „Szczęśliwej Trzynastki” w Dniu Myśli braterskiej wyruszały na zwiad w poszukiwaniu zasłużonych, doświadczonych i często zapominanych harcerzy. Każde takie spotkanie dostarczało odwiedzanym i odwiedzającym wiele niesamowitych przeżyć. O dwóch takich wizytach chciałbym wspomnieć.

Harcerki „Szczęśliwej Trzynastki” z wizytą w domu u druhny hm H. SemonowiczW 1991 r zastęp harcerzy starszych odwiedził druha harcmistrza księdza Jana Raczkowskiego w Lesznie, gdzie był proboszczem. Stary Druh tak bardzo wzruszył się wizytą harcerzy z miasta, z którym łączyły Go najpiękniejsze wspomnienia działalności duszpasterskiej, harcerskiej i konspiracyjnej, że z przyjemnością przyjął zaproszenie na zbiórkę odrodzenia harcerstwa w Otwocku, na której starszyzna drużyny, nowo mianowane ochotniczki i młodzicy złożyli na Jego ręce przyrzeczenie harcerskie wg tradycyjnej roty z 1918 r. Wizyta miała miejsce w Dniu św. Jerzego, 23.04.1991 r. Po zbiórce ksiądz hm J. Raczkowski odprawił mszę św. w intencji harcerstwa w kościele św. Wincentego a Paullo, a po mszy św. uczestniczył w ognisku. Było to wielkie wydarzenie w mieście i wywarło olbrzymi wpływ na dalsze dzieje harcerstwa w Otwocku.

W 1994 roku, w Dniu Myśli Braterskiej zastęp harcerek druhny „Jeni” złożył wizytę druhnie hm Halinie Semenowicz, emerytowanej profesor pedagogiki, znanej z popularyzacji szkoły i technik Celestyna Freineta. Staruszka podzieliła się swoimi wspomnieniami z lat, w których przyjaźniła się z „Gaździną”, Olgą Małkowską, w której „Dworku” w Sromowcach Wyżnych spędziła kilka turnusów. Dziewczyny były zaszokowane Jej niezmieniającą się przez dziesiątki lat, harcerską postawą. Pokazywała swoje chustki na głowę lub szale, na których były zawiązane supełki i bardzo szczerze cieszyła się, gdy mogła rozwiązać któryś z tych supełków po spełnieniu dobrego uczynku. Z szuflad wyjęła sterty listów, które w Dniu Myśli Braterskiej otrzymywała corocznie od swoich druhen z dawnych zastępów. Mówiła, że jak tylko zbliża się magiczna data 22 lutego, to siada przy biurka i pisze listy do swoich przyjaciółek z harcerstwa rozsianych po całym świecie. Zagląda do swojej pamięci i szuka okazji, w których może komuś coś wybaczyć lub kogoś przeprosić za swoje niecne postępowanie. Zastanawia się też, co mogłaby dobrego uczynić bliźnim w tym ważnym dniu Braterstwa. Ze smutkiem powiedziała, że w ubiegłym roku chorowała i nie mogła spełnić wszystkich zaplanowanych uczynków, ale w tym roku nadrabia to.

Harcerki „Szczęśliwej Trzynastki” z wizytą w domu u druhny hm H. SemonowiczPamiętam rozpromieniowane twarze dziewczyn, kiedy wpadły do naszego domu natychmiast po opuszczeniu mieszkania druhny H. Semennowicz przy ul. Andriollego. „Czy druh wie, co to znaczy DZIEŃ MYŚLI BRATERSKIEJ” – wołały od progu: „ Jaka to wspaniała kobieta”. „Druhu, nasza drużyna musi mieć imię Olgi Małkowskiej, a my będziemy nazywać się Olenki.”. I tak się rzeczywiście później stało.
Kiedy dzisiaj obserwuję różne działania harcerskich władz, które wykorzystują ten dzień do organizacji różnych spotkań i promocji swojego środowiska, mam smutne wrażenie, jakby zmieniono formułę tego dnia, na dzień zbiórek o braterstwie, z okazji urodzin Baden Powella, w których myśli się o obecnych a zapomniani pozostają ze swoimi myślami sami, bez kontaktu z harcerskimi braćmi.

W załączeniu zdjęcia harcerek „Szczęśliwej Trzynastki” z wizyty w domu u druhny hm H. Semonowicz.

hm. Zbigniew Bugaj

W 42 dni po Finale WOŚP

Co mnie skłoniło do napisania tych paru zdań? Zdziwienie. Zdziwienie wielu osób, którym na pytanie „Gdzie wczoraj byłam?, lub „Co będę dziś robić?”, odpowiadam: „Byłam w Fundacji, a dzisiaj pewnie również spędzę tam całe popołudnie, pomagając w rozliczaniu XI Finału”.

Dla większości /na szczęście nie harcerzy../ nic się tam teraz nie dzieje, działalność Orkiestry to głównie jeden styczniowy dzień, no i może parę dni przygotowań. Dobrze by było…

Niestety zorganizowanie tak dużego przedsięwzięcia zajmuje dużo więcej czasu, zarówno przed jak i po /wiedzą chyba o tym wszyscy przygotowujący nasz otwocki sztab/. Przygotowania w Fundacji zaczynają się już pod koniec wakacji, a rozliczanie tego wszystkiego trwają… do wakacji. M.in. sortowanie obcej waluty, której na razie czeka ok. pół tony, (a my w hufcu w zeszłym roku cieszyliśmy się, jak udało się nam skończyć sortowanie do lutego.

Ludzie w Fundacji będą nad tym siedzieć do czerwca…), rozliczanie Sztabów, których było chyba 1200, a dokładniej – 30 pełnych segregatorów (które miałam ostatnio przyjemność układać w kolejności alfabetycznej…), rozliczanie imprez zamkniętych (z których jeszcze spora część nie przysłała nawet dowodów wpłaty na konto, a termin był do końca stycznia.. mamy prawie koniec lutego..), wysyłanie podziękowań, które może pozornie wydawać się najprzyjemniejszą czynnością, ale pozory lubią mylić…

O tym też mogę coś napisać, bo ostatnio razem z przelatującą mi przed oczami kasą, frankami szwajcarskimi, czy dolarami, śniły mi się listy, paczki, wypisywanie adresów, itp..

Otóż najpierw trzeba wydrukować listę sztabów, gdzie mamy owe podziękowania wysłać. Następnie trzeba przynieść z piwnicy paczki z wydrukowanymi podziękowaniami. Ponieważ do większości sztabów trzeba ich wysłać 50, 100, 300, a nawet 1500, ręczne odliczanie nie jest najszybszym sposobem.
Wobec tego trzeba je ważyć na takiej fajnej wadze do papieru, z której wszystkie zjeżdżają i obliczyć ile ma ważyć np. 470 sztuk podziękowań… (jeżeli 10 waży ileśtam gram, to 100 będzie ważyło 10 razy więcej, to jeszcze razy 4, i do tego jeszcze 7 razy tyle co było na początku…czyli… to będzie…). Potem trzeba zapakować je w takie granatowe paczki „Servisco” i nakleić kartkę z adresem.

Na razie wszystko w miarę proste, ale… Teraz będzie najlepsze.. Na każdą paczkę wypisać „serviscową” kartę przewozową. Już umiem na pamięć: „Rodzaj – expres, kategoria – I, ilość -1, nr kuriera – 552, podpis kuriera, cena – 24, kreska, 24, kreska, data (uwaga: w porównaniu do wcześniejszych punktów – zmienia się), mój podpis, zaznaczyć, że płaci nadawca, nabić pieczątkę Fundacji oraz wpisać adres odbiorcy…
To kalkuje się na czterech kopiach. Oryginał oraz jedną kopię odłożyć na stertę, a dwie pozostałe wsadzić w foliową koszulę i nakleić na paczkę. Paczkę zrzucić na rosnącą kupę paczek i zabrać się za następną…

Tyle roboty, a to dopiero jedna… Mi zrobienie 100 (słownie: stu!!) paczek zabrało prawie 5 godzin… Nie wiem, czy to mało, czy dużo…
I mniej więcej na takich czynnościach schodzą całe dnie w Fundacji.
Może nie są to za ambitne i wymagające za dużo myślenia zadania, ale właśnie dzięki nim wszystko jest tak dobrze zorganizowane. Tak samo jak np. wysyłanie przed Finałem paczek z gadżetami, plakatów, odbieranie nieprzestających dzwonić telefonów z ciągle tymi samymi pytaniami lub wyrabianie i laminowanie identyfikatorów.
To wszystko zajmuje masę czasu i przestrzeni, ale przecież gdyby ktoś tego nie zrobił, to nic by z Finałów i działalności Fundacji nie wyszło. A na pewno nie na taką skalę.

Nie piszę tego bynajniej aby podkreślić moją pomoc tam, ale chciałam pokazać, że naprawdę jestem pełna podziwu i szacunku dla ludzi (nie tylko z Pokojowego Patrolu), z których niektórzy przez cały rok, a inni od początku listopada, do końca stycznia, czy lutego, przyjeżdżają z różnych stron Polski, siedzą tam, prawie dniami i nocami, aby cała Polska, wszyscy ludzie z każdego krańca Polski, mogli wziąć udział w tak fantastycznej imprezie jaką są kolejne Finały Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. I chwała im za to…

Ania vel „Kózka”

P.S. Muszę przyznać, że do pomocy w Fundacji zachęciło mnie parę rzeczy, m.in. panujący tam świetny i zakręcony klimat; ludzie pozytywnie nastawieni do innych i do świata; to, że dzięki temu mam jakiś swój maleńki udział w tym całym niezwykłym przedsięwzięciu oraz sama możliwość bezpośredniej pomocy przy Finale, czy Przystanku Woodstock (na który będę już w takiej fajnej czerwonej koszulce – „Pokojowy Patrol”).
W następnym Przecieku napiszę coś więcej o Patrolu i szkoleniach… /wybieram się na takie 7 marca i mam nadzieję, że wrócę…/

”(…)”Pokojowy Patrol”. Młodzi, bardzo młodzi ludzie. Chłopaki i dziewczyny To, co mamy w Polsce najlepszego. Zaangażowanie, praca, entuzjazm ,zapal i poświęcenie. Śpią w namiotach koło biura. Po dwie-trzy godziny Zapamiętuję pierwsze twarze: Romeo, Magda, Martyna. Ciągle niedospani.
Ciągle pilnują. Właśnie pędzą, żeby przyjąć następne tysiąc osób, które wysiądą na przystanku „Woodstock”, wybudowanym specjalnie tylko na to wydarzenie. Tam zatrzymują się wszystkie pociągi. O dziewiątej rano i o czwartej po południu. O drugiej w nocy i dwudziestej trzeciej, a także podczas ulewnego deszczu. Pędzą pociągi i pędzą ludzie z patrolu. Prowadzą i pokazują. Prowadzą i ostrzegają. Bacznie pilnują…”
/Jurek Owsiak/

Hufcowy kulig

W ostatnią sobotę ferii (8 lutego 2003) odbył się hufcowy kulig. W tym, nie aż tak strasznie zimnym dniu, zebraliśmy się przy MDK-u w jakieś 20 osób, no może trochę więcej… Dopisywała nam pogoda – wyjątkowo nie sypał śnieg oraz dobry humor.

Początkowo musieliśmy przejść spory kawałek drogi, aby dotrzeć na miejsce startu. Gdy tam szliśmy, prowadzone przez każdego z nas sanki, musiały wyglądać chyba jak wijąca się wielka dżdżownica…

Zaczęliśmy od przywiązywania sanek do liny, liny do UAZ-a i niektórzy przywiązali siebie do sanek – był to nowy typ liny zabezpieczającej przed upadkiem. Po wykorzystaniu wszystkich lin i sznurków zdołaliśmy ruszyć bez dłuższych zahamowań spowodowanych urywaniem się uprzęży saneczkowych.

UAZ pociągnął 17 par sanek, często ktoś z nich spadał i biegł goniąc kulig. I tak przez całą drogę… Dość często też się zatrzymywaliśmy, gdyż niektórzy nieszczęśnicy nie doganiali swoich sanek.
Dojechaliśmy do leśnego parkingu. Wszyscy byliśmy przysypani cienką warstwą śniegu, który dostawał się dosłownie wszędzie. Tomek zaczął rozpalać ognisko, a reszta poszła po kijki do kiełbasek. O tej porze roku ognisko z kiełbaskami to nie był taki zły pomysł.

W drogę powrotną ruszyliśmy jak się ściemniło. Tym razem były tylko dwa postoje.. (biedna Koza…), więc wracaliśmy znacznie szybciej, niż tam dojechaliśmy. Zatrzymaliśmy się na skraju lasu i znowu pieszo do hufca… Jednak humory nie opuszczały nas ani na chwilę.
W ten właśnie sposób skończył się odbywający się co roku, od roku, kulig.

Agata Brzezińska
3 DHS „Zawiszacy”

Aż 25 gwiazdek! – maraton filmowy

Aż 25 gwiazdek!!! – Właśnie tyle dostały w sumie filmy, które oglądaliśmy w hufcu w nocy z 17 na 18 stycznia.

Pomysł nocnego maratonu narodził się tydzień wcześniej, gdy Jurek przyniósł nam do hufca kilka płyt z filmami i razem z Agnieszką, Pawłem Iwińskim i Maćkiem Dymkowskim mogliśmy obejrzeć „przedpremierowy pokaz” drugiej części „Władcy Pierścieni” oraz przygody Jamesa Bonda w wykonaniu ekipy szczekających i miauczących czworonogów, czyli film „Psy i koty”.

Nie ukrywam, że większe wrażenie zrobił na mnie ten pierwszy… Stwierdziliśmy, że fajnie byłoby zorganizować coś takiego na większą skalę, dla szerszego grona, z większą ilością filmów. I tak oto spotkaliśmy się w hufcu w pewien zimowy wieczór… I się zaczęło…

Na pierwszy ogień poszedł wszystkim dobrze znany „Monty Python i Święty Graal””. Dzielni rycerze Okrągłego Stołu, poszukujący owego Graala wprawili wszystkich w dobry humor. Szczególnie słysząc niezwykle wyszukane wyzwiska w stylu: „Twój ojciec był chomikiem, a twoja matka śmierdziała zgniłymi jagodami”, którymi obrzucali się rycerze, wszyscy wybuchali śmiechem.

Potem przyszedł czas na nieco ambitniejsze kino niemieckiego reżysera Olivera Hirschbiegela. Jego film „Eksperyment” wszedł na ekrany niedawno, ale już zdążył zdobyć 4 gwiazdki i masę skrajnych opinii krytyków, z przeważającą większością tych pochlebnych.
Dla tych, którzy zamiast przyjść do nas, woleli spędzić tę noc na spaniu, przybliżę trochę temat. Bohaterem filmu jest dziennikarz, który zachęcony wysoką nagrodą – 4 tys. marek – oraz szansą na napisanie sensacyjnego reportażu, godzi się wziąć udział w psychologicznym eksperymencie.

Prowadzący go lekarze, czy raczej naukowcy wybierają ze zgłoszonych 20 osób, z czego ośmiu przyjmuje rolę strażników, a dwunastu – więźniów. Mają oni spędzić 2 tygodnie w specjalnie przygotowanym „więzieniu”, a naukowcy zza kamer obserwują ich wzajemne relacje, zachowania.

Niespodziewanie po 3, czy 4 dniach eksperyment wymyka się spod kontroli, co prowadzi do… Dalej nic nie powiem, ale naprawdę zachęcam do obejrzenia tego filmu. Chyba wszystkim przybyłym się on spodobał i wszystkich trochę zszokował.

Kolejnym filmem, za który się wzięliśmy to również film, który ostatnio wszedł na ekrany – „Bezsenność” z Alem Pacino w roli głównej.
Na jego temat zdania były podzielone, części się mniej podobał, części bardziej. Mi osobiście bardzo się podobał i uważam, że jest to również film godny polecenia (GW przyznała mu 4 gwiazdki).

W kilku słowach powiem o co chodzi, otóż do miasteczka położonego wśród lodów Alaski zostaje wysłany zasłużony i doświadczony detektyw z Los Angeles, mający pomóc w rozwiązaniu zagadki morderstwa młodej dziewczyny. Razem z nim udaje się jego partner, ale stosunki między nimi nie układają się najlepiej. Organizują oni zasadzkę na domniemanego zabójcę, rozpoczyna się pościg we mgle, którego skutki są fatalnie nieprzewidywalnie.

Nie powiem co się dalej dzieje, gdyż ten film jest wart tego, aby się na niego w całości wybrać do kina, a nie chcę nikomu psuć zabawy…
Powiem tylko, że cały film utrzymany jest w specyficznym klimacie, a tytuł też ma swoją rolę do odegrania…

Następnym filmem, z którym postanowiliśmy się zmierzyć, mimo godzin już „popółnocnych”, była głośna ostatnio „8. mila”. Chyba wszyscy wiedzą o co w niej chodzi, ale na wszelki wypadek napiszę i o niej kilka słów. Główną rolę gra tu (i gra tym samym siebie) Eminem, którego chyba każdy słyszał, albo o którym każdy słyszał. Opowiedziana jest jego historia, zanim został rozpoznawalnym na każdym kroku raperem, chłopaka o przezwisku „Rabbit”, który żyje w biednej dzielnicy Detroit (tytułowa „8. Mila” to ulica oddzielająca białą i czarną dzielnicę miasta).
Pokazane są jego pierwsze występy w lokalnym klubie, gdzie musi przejść przez serię specyficznych turniejów w rapowaniu, ale jest cały czas odrzucany i poniżany przez „czarnych”. Moim zdaniem trochę tendencyjnie została pokazana jego wytrwałość, dążenie do celu, wiara w to, że uda mu się zaistnieć na rynku muzycznym.

Film mówi o wspinaniu się na ciężkie szczeble kariery, o trudnej drodze na szczyt, którą Eminem musiał pokonać, aby osiągnąć to, co ma teraz. Kilka milionów sprzedanych płyt, kilkaset koncertów rocznie i tłumy fanów dookoła. Szczerze mówiąc przysnęłam w połowie filmu, ale nie twierdzę bynajmniej, że ten film jest nudny, skąd… Spowodowane to było raczej późną porą.

Jednak nie był to film, który by mnie zachwycił i trochę przeszkadzało mi co drugie słowo “k…” i ciągle ta sama muzyka w tle – wiadomego autorstwa. Podsumowując, na 3 gwiazdki, które dostał od GW, ja bym dała dwie. Może z plusem…
Nastęnym filmem (już ostatnim, gdyż zaczynało świtać…) był wzięty z półki “klasyka światowego kina” – “Szeregowiec Ryan” Stevena Spielberga. Nie był to film, który by podobnie do poprzednich, budził uśmiech co jakiś czas. Wręcz przeciwnie. Ten budził raczej przerażenie, strach i niekeidy wstręt.

Jest to bezwątpienia film robiący wrażenie. Ogromne. Dla mnie najbardziej przerażającą sceną jest ta, w której jeden z żołnierzy biegnie przez zaminowany teren, nagle staje na minie, mina wybucha i odrywa mu rękę. Dym, huk, hałas, po chwili pył opada, a on biega i szuka tej ręki. Znajduje ją, podnosi i ucieka dalej, trzymając ją w drugiej ręce razem z karabinem. Dla mnie to jest naprawdę straszna scena.

I takim pesymistycznym akcentem zakończył się I Maraton Filmowy. Do celów statystycznych mogę podać, że na godz. 20.00 przybyło aż 25 osób, z czego do końca dotrwało tylko, albo aż 7 (Maciek, Sylwia, Paweł, Jasiek, Mały, Jurek i ja, oraz Agnieszka na kanapie w hufcu), reszta wykruszała się stopniowo w miarę coraz wcześniejszych porannych godzin.

Muszę przyznać, że tego typu imprezy jak maratony filmowe są, moim zdaniem, świetnym pomysłem na spędzenie razem wieczoru i nocy (a raczej nocy i rana). Wielkie dzięki tym samym dla Jurka za zorganizowanie tego wszystkiego i czekamy na następny! Mam nadzieję, że Jurek pamięta o tym, iż obiecał przynieść nam następnym razem II i III cz. „Matrixa”? 😉 Czekamy…

Ania vel „Kózka”

Jazda figurowa na sankach…


8 lutego 2003. Mroźne sobotnie popołudnie. Temperatura sporo poniżej zera. Za oknami pół metra śniegu. UAZ z łatwością pokonujący wszystkie przeszkody. Grupa harcerzy z Hufca ZHP Otwock. Sanki. Drewno na ognisko. Kiełbaski. I lina. Dużo mocnej liny… To wszystko, co jest potrzebne do zorganizowania udanego kuligu, na pomysł którego wpadł komendant naszego Hufca.

I tak oto spotkaliśmy się pewnego popołudnia przed budynkiem MDK-u, oczywiście wraz z naszymi sankami. Pogoda była wprost wymarzona do tego typu imprez, więc nie czekając długo ruszyliśmy na skraj Otwocka (gdyż podobno jazda w kuligu po ulicach miasta jest zabroniona). Trochę trwało powiązanie sanek w jeden sznur, ale w końcu udało się i po krótkich kłótniach kto będzie jechał w pierwszych sankach i miał nie najświeższe powietrze, ruszyliśmy.

„Z kopyta kulig rwie..”. Co prawda nie koń, lecz równie dzielnie spisujący się UAZ wiózł nasz „17-sto sankowy kulig” przez drogi Soplicowa i Anielina. Po drodze było jednak kilka (naście) postojów, gdyż przeceniliśmy nieco wytrzymałość niektórych lin i sznurków, co wiadomie się kończyło.. oraz jeden Mateusz miał małe problemy z utrzymaniem się na sankach. Aż mi go było szkoda, jak po raz n-ty spadał z sanek, a UAZ tylko trochę zwalniał, nie chcąc się zatrzymywać, a Mateusz musiał dobiegać do tych swoich sanek, wskakiwać na nie, by po chwili znowu skończyć w przydrożnej zaspie… Sie chłopak nabiegał…

Wszyscy musieliśmy też wyglądać z boku dosyć śmiesznie, ponieważ wysokość śniegu była „nieco” wyższa od przeciętnej wysokości sanek, stąd cały śnieg gromadził się na nas… 21 bałwanków jadących na UAZ-em i piszczących i krzyczących jak głośno się da… Rzeczywiście pocieszny widok…

Gdy wszyscy już dostatecznie przemarzli, lub zmęczyli ciągłym bieganiem do sanek, nasz komendant zarządził postój na ognisko. Pomysł dobry, ale jak to coś w ogóle rozpalić, jak śnieg po kolana, patyki przysypane, nikt nie ma zapałek… Ale co to dla nas?!!! My się tak łatwo nie poddamy… I już po chwili wspólnymi siłami udeptaliśmy spory krąg w śniegu, wyciągnęliśmy z UAZ-a szczapki drewna, przezornie kupione wcześniej na stacji benzynowej, siekierę i zapalniczkę.

Potem poszło jak z płatka… Pan Krzeszewski wziął się za rozłupywanie szczapek, nasz komendant popisał się umiejętnością rozpalania ogniska na śniegu tylko jedną zapałką, a cała reszta rozeszła się po lesie w poszukiwaniu patyków na kiełbaski. I już po chwili ogień trzeszczał, kiełbaski się piekły, i wszyscy niemiłosiernie marzli, gdyż właśnie słońce zaczęło zachodzić. Gdy się już wszyscy najedli i częściowo podsuszyli sobie chociaż rękawiczki, ruszyliśmy z powrotem do Otwocka.

Droga powrotna wydała się wszystkim dużo krótsza, ale może dlatego, że zatrzymywaliśmy się tylko 3 razy, a wszyscy byli na tyle przemoczeni i przemarznięci, że myśleli tylko o tym aby dojechać do domu i się przebrać. Może wszyscy przymarzli do sanek i dlatego prawie nikt się nie wywrócił?…

I tak oto wesoło upłynęło nam popołudnie ostatniego weekendu ferii…
Mam nadzieję, że w przyszłym roku również odbędzie się taki genialny kulig, ale z jeszcze większą ilością osób i sanek.

Ania „Kózka” Michałowska

„…tu się naciska…” – maraton filmowy


W piątek, 24 stycznia 2003 w budynkach przy ul. Poniatowskiego 10 (MDK) od późnych godzin wieczornych, aż do wczesnego rana można było zaobserwować dziwne światła, a co wrażliwsi mogli też słyszeć głosy. Prowodyrzy tego „zajścia” spotkali się w wyżej wymienionym miejscu przed godziną 20.00.

Naoczni świadkowie donoszą, że jeden z nich objuczony był torbami dość pokaźnych rozmiarów. Przypuszczalnie był to sprzęt RTV lub akcesoria komputerowe. Pozostali zebrani również posiadali pakunki, nie wiadomo jednak, co zawierały. „Podejrzani” zaczęli napływać do miejsca spotkania coraz intensywniej – proporcjonalnie do zmniejszającej się ilości minut dzielących świat od godziny 20.00 – znaczy się: tym więcej im mniej. I wszystko jasne.

Kilka minut po wspomnianej godzinie, jedno z całkowicie zalanych ciemnością (do tej pory) pomieszczeń zaczęło emanować dziwnym światłem. Z każdą upływającą minutą do luminescencji zaczęły dołączać się rozmaite dźwięki, nie zawsze artykułowalne, ale prawdziwe.

Relacje przypadkowych świadków (tj. nocnych spacerowiczów cierpiących na bezsenność, chore na pęcherz psy z właścicielami oraz amatorskie kółko astronomów okiennych) nie do końca są spójne. Fachowa analiza pozwoliła sformułować następujące przypuszczenia. Mottem „grupy” mogło być stwierdzenie, że człowiek inteligentny zawsze znajdzie sobie jakieś zajęcie. Zachodzi też prawdopodobieństwo, że „grupa” miała jeszcze inne hasło przewodnie (pochodzenia literackiego, natutralnie): jak to zrobić, żeby się nie narobić? albo żeby było najtaniej?…

No właśnie, jak to zrobić? Własny TV (czytaj: prześcieradło), komputer, jak najbardziej legalnie wykombinowany rzutnik i po niskich kosztach i przy znikomym nakładzie pracy fizycznej powstaje mobilne kino dla znajomków. Lokal to już kwestia innych układów:)

W taki oto sposób oszczędni i inteligentni znaleźli sobie (sami dla siebie) konstruktywne zajęcie na piątkowy wieczór i ranek dnia następnego. Od 20-tej do około 5-tej kilkanaście zebranych w MDKu ludzi „Eksperyment”owało po niemiecku razem z cierpiącym na „Bezsenność” Al’em P., a w przy pospiesznym poszukiwaniu „Świętego Graala” wykonywali „8Milowe” susy. Część publiczności niepocieszoną była na skutek nieudanej próby „Porozmawiania z nią” w „Dwóch wieżach”.
Spektakle luminescencyjno-dźwiękowe zostały nieformalnie wpisane w grafik wewnętrznych rozrywek „prowodyrów”.

Kinoman

P.S. Niezbędny komentarz:
Winnym tajemniczego spektaklu świetlno dźwiękowego była młodzież z otwockiego hufca ZHP wraz z grupą „krewnych i znajomych królika”. Nadal nie udało się ustalić kim jest „Królik” i jaką rolę pełnił w całym zajściu.

Dlaczego mi się ciągle chce…

Nie tylko sama sobie zadaję to pytanie, ale wciąż słyszę je od innych.

Moi „cywilni” przyjaciele i znajomi od dawna zastanawiają się co ja jeszcze robię „w tym harcerstwie” i co ono takiego mi daje, że potrafię zrezygnować ze spotkań towarzyskich, przełożyć na inny termin jakieś artystyczne wydarzenie, jeśli zbiegnie się np. z terminem zbiórki, rozprawy harcerskiej, posiedzenia komendy, dyżuru w hufcu, spotkania Komisji Kształcenia i Stopni i Instruktorskich, zlotu Poczt Harcerskich, zjazdów, obchodów, czy jeszcze innej harcerskiej uroczystości.

Mój harcerski czas poniekąd minął i właściwie dzisiaj mogłabym „odcinać kupony”, jak to się popularnie mówi, od kapitału moich osiągnięć, dokonań i sukcesów. Na nic jednak nie zamieniłabym mojego dotychczasowego harcerstwa.

Zawód – harcerz? Nie, nic z tych rzeczy! Jestem nawet przeciwna takiemu traktowaniu harcerstwa i buntuję się, gdy ludzie swą przynależność do związku stawiają na najwyższym szczeblu w swoim życiu. Uważają, że harcerstwo ma zrekompensować ich braki i powetować niepowodzenia.

Ja sadzę, że harcerstwo ma dopełniać, a nie wypełniać nasze życie, ma wspierać a nie wypierać rzeczy najważniejsze, ma pomagać a nie przeszkadzać, ma pogłębiać zainteresowania i rozwijać umiejętności, ma wreszcie nas umocnić w wierze cokolwiek ona oznacza. Takie właśnie było i jest moje harcerstwo.

Chce mi się w nim być, bo:
– identyfikuję się z harcerskimi ideałami zawartymi w Prawie i Przyrzeczeniu. Przyłapuję się niejednokrotnie, że odwołuję się do harcerskiego dekalogu w chwilach wątpliwych
– szczególnie jest mi bliska idea braterstwa, która tak silnie funkcjonuje chyba tylko w harcerstwie
– harcerskie próby nauczyły mnie wytrwałości i wiary w siebie
– nie mogę zapomnieć tych chwil, w których na moje ręce składano przyrzeczenia harcerskie i zobowiązania instruktorskie
– głośno bijące serca zuchów podczas uroczystości składania Obietnicy Zucha przekonują, że dla takich chwil warto być instruktorką
– dumą napawają mnie wspaniałe dokonania innych harcerzy i instruktorów
– niezwykły nastrój harcerskich ognisk zostaje w pamięci i w sercu
– biegi, zwiady, rajdy, biwaki i obozy tworzą niepowtarzalny klimat przeżyć
– ciekawe i intrygujące nieraz gawędy, po których pozostały jakieś życiowe przesłania
– radość z udanych kolonii zuchowych i obozów
– pozytywny wpływ, jaki mogę mieć na innych
– mogę się samorealizować, robić w harcerstwie to, co lubię, co wyzwala moją aktywność i nie robiła bym tego gdzie indziej: w pracy, w domu, na imprezie towarzyskiej
– swoje marzenia mogę tutaj łatwo urzeczywistniać
– swoje pasje przekazywać innym
– chcę wiedzieć więcej, chcę widzieć, chcę być
– harcerska służba, czyli ta radość dawania swojej wiedzy, kompetencji, bezinteresowne działanie na rzecz innych
– niepowtarzalne i nigdzie indziej nie spotykane zwyczaje, tradycje, obrzędy
– czas, którego mam więcej, bo muszę go wykorzystać racjonalnie i efektywnie
– lubię cudowne wzruszenia
– mam ochotę do spontanicznego śmiechu, którego nie brakuje, tam gdzie harcerska brać.

Mogłabym jeszcze długo wypisywać powody, dla których mi się chce mieć entuzjazm, który nie wygasa, młodość której nie określa się wiekiem, przeżywać niekłamaną radość ze wspólnie osiągniętego zwycięstwa, z wdzięczności rodziców, których dzieci nie „skręciły” w niewłaściwym kierunku, bo znalazły druhnę, której zaufały…

Ciągle jeszcze czegoś chcę dla innych, ale także dla siebie, mam szczerą wolę… I niech ta moja wola posłuży innym za rację.

Parafrazując sentencję z „Wesela” S. Wyspiańskiego zakończę moje myśli wierszem: Dużo byśmy mogli mieć, byśmy tylko chcieli chcieć.

hm Ula Bugaj