Szwajcaria – Zurich
Do Szwajcarii pojechaliśmy samochodem w sierpniu, szczęśliwie po drodze mijając powodzie w Czechach i Niemczech. Zatrzymaliśmy się w Zurichu.
Zurich – ładne miasteczko (jak wszystkie w tym kraju), nieduże, pełne turystów z całego świata (ale tylko w części centralnej), pełne rowerzystów, motocyklistów i odjazdowych samochodów. Napatrzyłam się za wszystkie czasy na kabriolety, jaguary i porsche.
Coś pięknego. Aczkolwiek nasze Ciquecento też się wyróżniało – jedyne tej marki auto w całej Szwajcarii 🙂 Samochód to najtańszy środek lokomocji – poza miastem, w mieście – najdroższy. Zwłaszcza jeśli chce się zaparkować.
W Zurichu nie ma czegoś takiego jak bezpłatny parking. Teoretycznie na polu zaznaczonym niebieską obwódką można parkować bezpłatnie. Ale takie miejsca to rzadkość, najczęściej znajdują się w dzielnicach mieszkalnych. W mieście przeważają białe linie – płatne. Przy niektórych sklepach są również miejsca do parkowania zaznaczone na biało. Można tam zostawić samochód na czas zakupów bezpłatnie. Ale nie łudźcie się. To są małe sklepiki z miejscami parkingowymi dla góra 20 samochodów.
Takich parkingów jak przed supermarketami w Polsce nie ma, bo w Szwajcarii nie ma takich dużych sklepów. Na polach oznaczonych żółtą linią nie wolno stawać w ogóle, bo to miejsca prywatne. Zostają parkingi podziemne, oczywiście płatne. Trzeba zapomnieć o polskich wygodach parkowania samochodu gdzie popadnie. Policja szybko takich anarchistów wyłapuje. W miastach są kamery robiące zdjęcia pojazdom, których kierowcy łamią przepisy drogowe. Podobno później przysyłają takie zdjęcie razem z mandatem… Trzeba pamiętać jeszcze o winietach, wymaganych na niektórych odcinkach autostrad. No i można ruszać w drogę. Jeszcze jedna uwaga, piesi mają pierwszeństwo. To naprawdę miły obyczaj, zwłaszcza dla pieszych.
Zurich stara się być miastem ekologicznym. Stąd te wszystkie ograniczenia w ruchu samochodów, a promowanie jazdy tramwajami (tramwaj ma zawsze pierwszeństwo przed innymi pojazdami) i rowerami. Ścieżki rowerowe są wszędzie i rowerzyści również są zjawiskiem naturalnym. O ile w Polsce przechodnie często buntują się na widok nawet jednego spokojnego rowerzysty na chodniku, o tyle w Zurichu, na najbardziej tłocznym deptaku nad jeziorem Zurychskim, jest mniej więcej tyle samo pieszych jak i rowerzystów, i nikomu to nie przeszkadza.
Jest to typowo turystyczne miejsce, w którym spotykają się różne narodowości, kultury i języki. Mi najbardziej podobali się murzyni, którzy albo grali na kongach, albo chodzili w grupkach z potężnym magnetofonem (koniecznie w srebrnym kolorze) i słuchali rapu. Polaków w Zurichu spotkaliśmy dwa razy. Pierwsi wypatrzyli polską rejestrację na naszym samochodzie, drugich wypatrzyłam na deptaku i przez chwilę podążałam za nimi wsłuchując się w język, który nareszcie rozumiem. Zurich leży w niemieckojęzycznej części Szwajcarii, a niemiecki jest dla mnie jak terra incognita. Oczywiście można się dogadać po angielsku, ale niemiecki przeważa w słowie pisanym.
Jeśli chodzi o Szwajcarów, to trudno coś o nich powiedzieć, bo przebywaliśmy głównie w gronie turystów, którzy Szwajcarami zdarzali się być dosyć rzadko. Jedyne czego jednak nie można przegapić, to segregacja śmieci. Szwajcarzy nawet torebkę po herbacie rozkładają na części: metka – do papieru, a reszta na kompost. Nie ma co, ale trzeba się do tego obyczaju dostosować. Tak nam to weszło w krew, że segregujemy śmiecie do tej pory. Ma to o tyle sens, że wreszcie mamy na osiedlu pojemniki do segregacji śmieci.
Szwajcaria – Pilatus
Pilatus 2132 m n.p.m. – góra w okolicach Lucerny, to cel naszej pierwszej wycieczki poza miasto. Nie wiedzieliśmy jak wygląda ta górka, ale miała być podobno łatwa. Kiedy zbliżaliśmy się do celu, horyzont zaczął nam przesłaniać całkiem spory masyw skalny, który wyrastał z powierzchni ziemi niemal jak wyspa na morzu. Nie tego się spodziewaliśmy.
Ale gdy stanęliśmy u jej podnóża, do którego doprowadziły nas olbrzymiej wielkości napisy na ulicach Lucerny, zdecydowaliśmy się jednak na nią wdrapać. Na dole kłębił się dziki tłum do kolejki linowej, którą nie zamierzaliśmy jechać, bo była sakramencko droga. Postanowiliśmy zaparkować samochód i w góry.
Podobno w Szwajcarii wszystko chodzi jak w szwajcarskim zegarku, ale odniosłam wrażenie, że czasem ten zegarek szwankuje. Na pierwszym parkingu parkometr był ”out of order” jak nas poinformował pan, który go właśnie reperował. Na drugim parkingu były numerowane miejsca, wiec udaliśmy się do parkometru, żeby uiścić należną opłatę. Przy parkometrze kłębił się międzynarodowy tłum. Ludzie wrzucali pieniążek, ale zamiast biletu nie dostawali nic, bo skończył się papier do drukowania. Ale świadomość że Szwajcaria to uczciwy kraj, nie pozwalała na obojętność wobec technicznych problemów maszynki. Dlatego co chwila ktoś pozbywał się kilku franków i co chwilę było słychać kolejne przekleństwo w coraz to innym języku.
Droga na Pilatusa miała nam zająć 5 godz. 20 min. Mieliśmy nadzieje, że pewnie czas jest mocno zawyżony żeby odstraszać nie wprawionych turystów, ale na górę dotarliśmy w 5 godzin 10 min Droga nie była specjalnie atrakcyjna. Widoki na pewno sympatyczne na Lucernę i jezioro, gdyby nie lekka mgiełka to pewnie robiłyby większe wrażenie. Po drodze spotkaliśmy oczywiście krowy, owieczki i kilka tamtejszych kozic. Na szczycie oprócz zamglonej panoramy nie było nic ciekawego. Taki „Kasprowy”: budka z jedzeniem, stacja kolejki i sklep z pamiątkami. Na dół, z braku czasu, zjechaliśmy niestety kolejką. Niestety, bo kolejka kosztowała około 84 zł w jedna stronę od osoby. Dla porównania kolejka na Kasprowy w obie strony kosztuje ok. 20 zł. No cóż, Szwajcaria szczególnie w takich miejscach przypomina turystom, że znajdują się w jednym z droższych krajów świata.
Szwajcaria – najdłuższy lodowiec w Europie
Żeby dotrzeć do lodowca musieliśmy jechać z Zurichu ok. 3 godzin do miejscowości Morell. A droga była przepiękna i ciekawa, więc się nie nudziliśmy. Jechaliśmy przez liczne tunele i pół-tunele, przejeżdżaliśmy przez miasteczka jak z bajki, mijaliśmy jeziora, a góry stawały się coraz wyższe. Musieliśmy też wdrapać się na przełęcz, pełną serpentyn i niewielkiej ilości barierek, ale nasz samochodzik dzielnie sobie poradził. Bardzo mocno przeżyłam ten wjazd, bo obawiałam się że prędzej runiemy z drogi na przełęcz w dół niż w dotrzemy na górę.
Na przełęczy, która ma polsko brzmiącą nazwę – Furka, usadowił się lodowiec, który daje początek rzece Rodan. Można go sobie z bliska obejrzeć, a nawet wejść do środka – za opłatą oczywiście.
Na pocieszenie – za parking nie trzeba płacić!!! Jest również sklep z pamiątkami i przyznam szczerze, że nawet gdybym miała pieniądze żeby coś kupić, to byłaby to najwyżej pocztówka, bo reszta się zupełnie do tego celu nie nadaje. Dziwny gust mają Szwajcarzy jeśli chodzi o pamiątki.
Po dotarciu do Morell zostawiliśmy samochód na parkingu (z nieczynnym parkometrem) i zaczęliśmy wdrapywać się na górę. Ponieważ przeważająca większość turystów porusza się za pomocą kolejek, dlatego też szlaki turystyczne (przynajmniej w tym regionie) okazały się kiepsko oznakowane. Przede wszystkim dokąd by nie prowadziły i tak są oznakowane na czerwono. Dlatego warto pilnować stron świata, żeby dojść do celu.
Szlak po drodze gubiliśmy ze 3 razy. W międzyczasie, kiedy Kuba szukał szlaku, ja miałam bliskie spotkania trzeciego stopnia z baranami. Baranów było dwóch i nie wiem jakie miały zamiary, bo skutecznie przegnałam je kijem, aczkolwiek zajęło mi to trochę czasu. Barany były oczywiście uparte i robiły swoje podchody dwa razy. Przyznam szczerze, że miałam trochę pietra. No bo jak baran podchodzi z głową przy ziemi to raczej nie po to, żeby go w ten łeb pogłaskać…
Kiedy już dotarliśmy na górę udaliśmy się na nocleg do prawdopodobnie najtańszego schroniska jakie było na górze. Najtańszego tzn. około 75 zł za osobę w dwuosobowym pokoju. Łazienka i jadalnia wspólna, chociaż urządzone doskonale. Rano wstaliśmy na wschód słońca, zrobiliśmy kilka zdjęć okolicznym, pokrytym śniegiem czterotysięcznikom i wyruszyliśmy na spotkanie z lodowcem. Przy rozejściu szlaków mieliśmy dylemat, ponieważ co prawda wszystkie prowadziły w jednym kierunku i nawet miały swoje numery, to w rzeczywistości numery były tylko na mapie, szlaki były oczywiście czerwone i w końcu wybraliśmy szlak o jeden za bardzo w prawo.
Ale ponieważ wszystkie drogi prowadzą do Józefowa trafiliśmy i my.
Trafiliśmy i dech nam zaparło. Nie przeczę, że był to nasz pierwszy lodowiec, który zobaczyliśmy. Aletsch – z długością 24 km – jest najdłuższym lodowcem w Alpach i w całej Europie. Jest on prawdopodobnie najdokładniej zbadanym lodowcem na świecie. Przyrosty i ubytki masy lodowej mogą być policzone z dokładnością niemal do roku. Naukowcy z całego świata korzystają z tych dat, które są szczególnie pomocne w badaniu współczesnych problemów jak globalne ocieplenie. W grudniu 2001 obszar lodowca Aletsch został wpisany na listę dziedzictwa przyrodniczego UNESCO.
Wzdłuż doliny, w której wił się lodowiec wędrowaliśmy kilka godzin. Pogoda była piękna, w górze latało stado paralotniarzy, a turystów nie było wielu. Była to przeurocza wędrówka, po naprawdę łatwym terenie. Po drodze spotkaliśmy oczywiście stada krów, owiec, a na końcu nawet kóz. Widzieliśmy też cztery przezabawne owieczki, które na nasz widok stanęły w miejscu i jak na komendę zaczęły się na nas gapić. Było to o tyle zabawne, że wszystkie miały czarne gęby, co ciekawie kontrastowało z białą resztą, a kupry miały oznakowane czerwonym sprayem. I tak gapiliśmy się na siebie przez pół minuty, aż w końcu zrobiliśmy im zdjęcie, bo takiej okazji nie można było przegapić. Na dół, do Fishu, zjechaliśmy kolejką – ok. 50 zł od osoby.
Stamtąd musieliśmy dostać się jeszcze do Morell, do samochodu – pociągiem osobowym, kilka stacji – ok. 17 zł od osoby. Wracaliśmy ponownie serpentynami, ale nie zrobiły już na mnie takiego wrażenia jak za pierwszym razem, za bardzo byłam zmęczona… Gdyby ktoś się do Szwajcarii wybierał, to polecam przede wszystkim wycieczkę wzdłuż najdłuższego lodowca Europy.
Tekst i foto: Kasia Rydzoń.