Zaczęło się jak zwykle (Światełko w drodze) – BŚP 2002

Zaczęło się jak zwykle od Mironowego telefonu. Był sobie poranek 23 grudnia…
Aż tu nagle jak nie zadzwoniło to aż z mojego cieplutkiego łóżeczka musiałem się zwlec, a wiadomości przekazane przez telefon nie były wcale takie dobre (z punktu widzenia rozleniwionego Mikołaja).

Miałem bowiem pójść do domu Mirka i stamtąd roznosić Betlejemskie Światełko Pokoju do różnych miejsc w Józefowie.

Po godzinie wyruszyłem do Mirka. Gdy tam dotarłem był tam już sporo ludzi, a i przybywali następni. W sumie byli tam: Anioł, Elmer, Prokop, Filipina, Karina, Olka, Marta, Koza i ja (jeśli kogoś pominąłem to przepraszam go za to). Ta cała gromadka miała podzielić się na 2-osobowe grupy które miały roznieść Światełko po całej naszej mieścinie. Właśnie wtedy zaczęło się robić wesoło bo dowiedziałem się że będę roznosił Światełko z nikim innym tylko z Kozą ,to nie byłoby takie straszne gdyby nie to że musiałem chodzić do Domu Dziecka w Michalinie i Gimnazjum w Józefowie (dla niewtajemniczonych: te instytucje znajdują się po przeciwległych stronach miasta). No ale w końcu co to dla nas! Światełko nieść mieliśmy „na” niczym nieosłoniętych świeczkach. Poratowała nas trochę Mama Mirona która dała nam taki zielony kawałek celofaniku który miał chronić płomień przed wiatrem.

Przekazanie BŚP polskim harcerzom od słowackich skautów. Fot. Ł. Korzeniowski; Nasz Dziennik Wyruszyliśmy jako pierwsza taka grupa. Od początku „szczęście” nam dopisywało. Już po przejściu pięciu kroków od schodów Kozie zapalił się celofanik ,a ona jak dmuchnęła to nie tylko celofan ale i świeczkę zgasiła. Na szczęście „co dwie świeczki to nie jedna” (Koza odpaliła światełko od mojej świeczki i ruszyliśmy dalej). Po paru dłuższych chwilach dotarliśmy do Domu dziecka. Tam Koza powiedziała conieco o światełku, wręczyła jedną z świeczek i znowu musieliśmy wyjść na ten trzaskający mróz, to dziwne: niby niesie się ogień a jest zimno jak nie wiem co. Teraz trzeba było iść na drugi koniec miasta ,do Gimnazjum. „To daleko&” – Koza w pewnym momencie odkryła Amerykę w konserwach.

Postanowiliśmy zajść po drodze do Mirona wymienić celofaniki (bo przez ten czas zdążyły się wypalić i wytopić w nich całkiem spore dziury, zwłaszcza w moim). Wprawdzie mieliśmy też inne nadzieje dotyczące odwiedzin ,ale najwidoczniej Miron nie zrozumiał metafory Kozy. Może pożyczysz nam kluczyki do samochodu? – i nie podwiózł nas.

Uzbrojeni w papier do pakowania prezentów zamiast celofaniku i rękawiczki założone na odpadające palce ruszyliśmy do Gimnazjum Nr.1 w Józefowie. Wprawdzie mieliśmy „obsłużyć” jeszcze zarząd hali sportowej i basenu (Centrum Sportowo-Rekreacyjne), ale te ośrodki leżą blisko siebie. Droga jak zwykle dość długa i nudna, no i oczywiście było zimno. Kiedy w końcu dotarliśmy do Gimnazjum naszym oczom ukazał się niezbyt wesoły z naszego punktu widzenia obrazek: oto NIKOGO NIE BYŁO W GIMNAZJUM. Żadnej przyjaznej osoby której mogliby wręczyć światełko. Na szczęście sytuacja nie powtórzyła się w dyrekcji basenu i hali, tam było dużo ludzi którzy chętnie przyjęli od nas Światełko.

To już koniec, potem z poczuciem dobrze spełnionego zadania wróciliśmy do naszych cieplutkich domków.
Mikołaj Federowicz



Miałam coś tu jeszcze dodać od siebie, ale Mikołaj napisał już chyba wszystko co trzeba. Nie chcąc się za bardzo powtarzać dodam tylko, że ja również bardzo lubię roznosić światełko i patrzeć jak się różni ludzie, dyrektorzy, czy dzieci cieszą, że pamiętaliśmy i o nich roznosząc ten betlejemski ogień.
Ania „Kózka” Michałowska



Po wyjściu z chaty Mikrona poszliśmy w stronę kościoła na Błotach. W lesie za szkołą na ul. Granicznej zachajcował nam się papierek osłaniający świeczkę przez wiatrem. Ugasiliśmy go śniegiem. Na szczęście świeczka nie zgasła.
Doszliśmy w końcu do kościoła i przekazaliśmy światełko księdzu proboszczowi. Bardzo nam za nie podziękował i poczęstował nas bananami. Szczęśliwie wróciliśmy do domu.
Paweł Gwardiak i Hubert Ornat

Szukanie igły w stogu Internetu

Internet (pisany zawsze przez wielkie „I”) stał się składnicą wiedzy wszelkiej (wszechnicą). Można znaleźć tam wiedzę na temat budowy wszechświata, człowieka, komputera, komórki czy pojedynczego atomu. Sieć stała się miejscem, gdzie jej użytkownicy dzielą się swoją wiedzą, a także swym życiem i poglądami. Niezmiernie popularnymi stały się strony prowadzone w formie pamiętników (tzw. blogi : http://www.blog.pl). Każdy użytkownik Sieci może dzisiejszymi czasy stworzyć własną stronę i zawrzeć tam wszystko na co ma ochotę.

No właśnie – WSZYSTKO ! Takich stron zawierających „wszystko i nic” są setki tysięcy, a może nawet setki milionów. Skąd wiedzieć gdzie szukać ? Informacje bardzo specjalistyczne można znaleźć zgadując adres strony wstawiając pomiędzy słówka www. i .com nazwę firmy, np. www.hp.com (strona firmy HP) albo www.compaq.com (strona firmy compaq). Wtedy jednak zobaczymy tylko pierwszą stronę (stronę główną). Czy to jest rzeczywiście ta poszukiwana przez nas?

Potem wyciągnięto pomocną dłoń…
Nie mamy więc wyjścia – musimy skorzystać z pomocy … wyszukiwarek. Wyszukiwarki są to wyspecjalizowane superkomputery podłączone do Internetu, które same (za nas) przeglądają wszystkie strony, indeksują je (katalogują), a następne katalog ten udostępniają do przeszukiwania innym użytkownikom.

Pierwszą prawdziwą ogólnoświatową i bardzo popularną swego czasu wyszukiwarką stała Altavista (http://www.altavista.com), po niej pojawiły się kolejne – jedne lepsze, inne gorsze.

Ocena wyszukiwarek …
No właśnie – jak ocenić jakość wyszukiwarki? Jest kilka kluczowych kryteriów: ilość skatalogowanych stron, szybkość działania (odpowiedzi na pytanie), przyjazny i zrozumiały interface.
Ilość skatalogowanych stron liczona jest w tej chwili w setkach milionów, odpowiedź na pytanie powinna być krótsza od jednej sekundy (tak, to nie pomyłka. Przeszukanie kilku milionów pozycji w katalogu zajmuje najlepszym poniżej jednej sekundy), a interface na pewno powinien być prosty i przejrzysty.

Ogarnięcie chaosu …
Nie sądzicie chyba jednak, że za pomocą bezdusznej maszyny udało się całkowicie i w prosty sposób ogarnąć wszelkie zakamarki Internetu ? Niestety, nie. Nadal – nawet przy korzystaniu z najnowszych wyszukiwarek – niezbędna jest pewna doza inteligencji (tak, tak, bez inteligencji ani rusz). Musimy po prostu bardzo dokładnie wiedzieć i powiedzieć, czego szukamy. Dlaczego ? Załóżmy, że szukamy informacji o harcerskich klubach łączności w okolicach Warszawy:
krok pierwszy – wchodzimy na stronę http://szukaj.onet.pl (ta wyszukiwarka kataloguje tylko strony polskie). Tak na marginesie taka strona musi być bardzo wytrzymała – dziennie „stoi” (bo „weszło”) na niej nawet kilka tysięcy użytkowników,
krok drugi – w polu wpisujemy słówko „warszawa” (od czegoś trzeba zacząć),
krok trzeci – wciskamy szukaj i czekamy – otrzymaliśmy ponad 10.000 odpowiedzi. Tak, tak! Właśnie tyle stron odnosi się do tematyki warszawskiej. Przejrzenie ich zajęłoby nam pewnie ze dwa tygodnie, wracamy więc do pierwszego kroku i zamiast „warszawy” wpisujemy „harcerski klub łączności”. Już lepiej, bo zwrócono jedynie 250 adresów stron o tej tematyce. Ale są to strony z całej Polski – a nas interesują tylko kluby warszawskie.
Ponownie wracamy do kroku pierwszego. Teraz wykażemy się właśnie tą … no jak jej tam … no … inteligencją … Wpiszemy :

+warszawa +”harcerski klub łączności”

(zaraz wytłumaczę po co te + i „”)

No i mamy to, o co chodziło: kilkanaście stron o tematyce harcersko łącznościowej i w dodatku mówiącej o okolicach Warszawy.

Wyszukiwanie zaawansowane czyli coś dla niecierpliwych …
No właśnie – jak najlepiej i to za pierwszym razem sformułować odpowiednie zapytanie (ang. Query) ? Należy skorzystać z pewnych udogodnień zawężających pole wyszukiwanych stron. Do tego właśnie służą różnego rodzaju znaki stawiane przed poszczególnymi słowami.
Najpopularniejsze z nich to :

+ : słowo poprzedzone tym znakiem musi występować na znalezionej stronie
– : słowo poprzedzone tym znakiem nie może wystąpić na znalezionej stronie
„ „ : jeżeli szukamy całej frazy (zlepku kilku słów) należy umieścić ją w cudzysłowach.
Frazę można także poprzedzić znakiem + lub – .

Jak to wygląda w praktyce ? Załóżmy, że chcemy znaleźć wspomniane kluby łączności w okolicach Warszawy, ale na pewno nie należące wyłącznie do ZHR . Zapytanie powinno wyglądać tak :

+”harcerski klub łączności” +warszawa –zhr

Uwaga! Kolejność wpisywania także ma znaczenie. Odpowiedzi będą wyświetlane według trafności – tzn. najpierw te zawierające wszystkie wymagane słowa, potem te, które nie mają jednego (ostatniego), potem dwóch itd. Na końcu dostaniesz prawdopodobnie adresy stron całkiem Cię nie interesujące.

Gdzie szukać – czyli tak zwana linkownia …

http://szukaj.onet.pl – tylko polskie strony
http://altavista.onet.pl – polska strona Altavisty, przeszukuje cały Internet (także polskie strony)
http://www.altavista.com – to jedna z bardziej znanych wyszukiwarek
http://www.google.com – uznana, za najszybszą wyszukiwarkę na świecie. Daje ciekawe i często inne niż konkurencja wyniki. Przydatna, gdy wyszukujesz mało popularne zagadnienia.

Katalogi – czyli inne podejście do szukania.
Katalogi to alternatywne podejście do wyszukiwania udostępniane często przez te same strony co wyszukiwarki. Różnicą jest to, że aby dotrzeć do poszukiwanego zagadnienia należy przejść przez kilka poziomów szczegółowości, np.:
w pierwszym kroku wybierasz dziedzinę (dom i ogród, sport i rekreacja, elektronika, medycyna,…),
w drugim kroku decydujemy się na szczegółowe zagadnienie (wyposażenie wnętrz, materiały budowlane, pielęgnacja roślin szklarniowych),
w trzecim kroku w zależności od wyboru, możemy otrzymać listę producentów materiałów budowlanych lub kolejny wybór pomiędzy gatunkami roślin, które chcemy pielęgnować.

Na koniec należy życzyć wytrwałości. Najważniejsze to nie zrażać się trudnymi początkami.

Powodzenia !

michal.osuch@zhp.otwock.com.pl

[Pohukiwania Białej Sowy] Mamy własne państwo

Pozwólcie, że na wstępie złożę szczególne wyrazy uznania Kaśce Burbridge za Jej refleksje na temat Rajdu „PALMIRY” w 2(22) numerze „Przecieku”. Kasiu! Powiedziałaś to, o czym ja zawsze myślałem i czasem to nawet artykułowałem w różnych wypowiedziach. Ty zrobiłaś to wspaniale. Taki wstrząs jest czasem bardzo potrzebny. Ludzie !! Jesteście Polakami!

Tak, jesteśmy Polakami i będziemy nimi nawet, a może jeszcze bardziej po ewentualnym wejściu do Unii Europejskiej. Możemy i mamy prawo być dumni z naszej polskości. Jesteśmy spadkobiercami pokoleń walczących o wolność, tych wszystkich, którzy nie zważając na konsekwencje szli do powstań narodowych, walczyli w konspiracji przed pierwszą wojną światową i w trakcie drugiej. Jesteśmy spadkobiercami „wyklętej armii”, tych wszystkich, którzy cierpiąc i ginąc do 1956 roku, a nawet do 1989 przypominali swoimi czynami o godności i dumie narodu.

Ostatni wielki zryw to lata 1980 – 1981, wielki powiew wolności, zakończone goryczą po wprowadzeniu stanu wojennego. A potem były lata próby charakterów oraz prania mózgów po rok 1989.

Pora powtórzyć za Aleksandrem Kwaśniewskim „stan wojenny nie był mniejszym złem, był złem!”
Dla mojego pokolenia, które przeżywało euforię Pażdziernika 1956, tzw. Odnowę Harcerstwa, oklaskiwało Gomułkę na Placu Defilad, a następnie w 1957 odbierało pałowanie za protesty przeciw nakładaniu kagańca prasie i innym mediom, które przeżyło rozterki Marca 1968, strach Grudnia 1970, a następnie przez kilka lat podziwiało Gierka nie rozumiejąc wtedy kosztów pozornego dobrobytu, które przeżyło załamanie Czerwca 1976 w Ursusie i Radomiu, a następnie 13 grudnia 1981, potem mroczne lata wojny polsko – jaruzelskiej, śmierć księdza Jerzego Popiełuszki, mówienie o patriotyzmie było szczególnie trudne. Dlatego zatrzymywaliśmy się często na etapie walki i etosu Szarych Szeregów.

Od roku 1989 mamy własne państwo, to my wybieramy (raczej należy powiedzieć: możemy wybierać…) posłów, senatorów, radnych, a ostatnio i prezydentów miast. Nie od zaborców czy okupantów jesteśmy zależni, nie jesteśmy wydani na ich łaskę czy niełaskę, ale czy potrafimy sami się rządzić?

Niektórzy politycy, zwłaszcza ci z pierwszych stron gazet i pierwszych zdań telewizyjnych wiadomości, przez dwanaście lat robią wszystko, by przeciętny człowiek myślał, że to ich staraniom ma zawdzięczać swój dobrobyt.

Ostatnie wybory pokazują, że wyborcy mają tego dosyć, że zaczynają myśleć. Jeszcze daleka droga przed naszym narodem do osiągnięcia poziomu życia Belga, Hiszpana, czy Francuza. Drogo trzeba płacić za lata księżycowej gospodarki, za próby realizowania pięknej utopii.
Może dlatego niektórzy z nas myślą o Polsce tylko od wielkiego dzwonu, zapominają o biało-czerwonych flagach w dniach 11 Listopada i 3 Maja. Może dlatego młodzi Polacy idą na Rajd „Palmiry” bez głębszych przemyśleń. Może nikt im nie uświadomił, że są dziećmi narodu, za którego wolność cierpiały i padły miliony rodaków.
Dzięki Ci młoda Kasiu, że przypominasz nam o POLSKOŚCI! Przyjmij od starej Białej Sowy wyrazy wielkiego szacunku!

Czuwaj i działaj!
Już niedługo będziemy w większości naszych domów obchodzić kolejne Boże Narodzenie. Pozwólcie, że z tej okazji złożę wszystkim Czytelnikom „Przecieku” najserdeczniejsze życzenia zdrowych i wesołych Świąt oraz wielu sukcesów w Nowym, 2003 roku. Wszystkiego Najlepszego.

Wasza Biała Sowa

Per aspera ad Betlejemskus Światłus Pokojus – BŚP 2002

A ja mam już dość….
Jestem zmęczona i nie mam siły na nic kompletnie. Siedzę przed komputerem przez cały czas tworząc materiał programowy o Betlejemskim Światełku Pokoju.

Gdy już jestem prawie bliska omdlenia Mirek – Grodzkim zwany – zaproponował mi, bym napisała do Przecieku o tym, jak powstawał mój materiał o Światełku. Bla, bla, bla. Szczerze mówiąc pomyślałam, że to żart (bo jak wszyscy wiecie Mirka trzymają się często żarty).

Jednak tym razem mówił (o dziwo) poważnie. Wolałabym jednak, żeby to był żart – przynajmniej dzisiaj. Niestety. Któż z Was, moi drodzy oparłby się wrodzonemu urokowi MG? No właśnie… Tak też było ze mną, więc piszę tę „preambułę” do materiału dydaktycznego – żartuję, taką małą kronikę .

Mam nadzieję, że to co napiszę nie zniechęci Was do tworzenia takich prac „popularno – naukowych”. Ja byłam bliska napicia się soku z cebuli, żeby skończyć te męki, więc jeżeli macie słabe serca nie czytajcie już dalej. Proponuję zająć się kolejnym artykułem w „Przecieku”. Zaczynam. Na początku mój komputer się popsuł, więc siedziałam u swojego brata 2 klatki dalej i zaczynałam pisać, pełna zapału i chęci. Po 7 stronie, włączyłam coś – niechcący oczywiście – i wersy na moich kartkach zaczęły się przesuwać, zmieniać położenie i mieszać. Postanowiłam więc używając funkcji „wytnij/wklej” i poukładać tekst jak puzzle na swoje miejsca. Ale gdy tylko jeden fragment znalazł się na miejscu, parę innych znowu zmieniało położenie. Raz nawet udało mi się skasować cały akapit.

Byłam zła, wściekła wręcz. Już miało być blisko końca, a tu takie dżołki. Nie, tak to nie mogło być. Zaczęłam wciskać wszystkie klawisze po kolei i jakoś (nie pytajcie jak) udało mi się wszystko pokładać. Oprócz tego wykasowanego akapitu – to musiałam odtworzyć z pamięci. Czas leciał, a ja musiałam pracę oddać Magdzie Grodzkiej, która jest dobrym duchem tego arcydzieła, pomaga mi, robi drobne, kosmetyczne poprawki, zwane korektami, a potem Tomasz G. zajmie się składem. Jestem pewna, że jeżeli miałabym zająć się tym wszystkim sama -wszystko wylądowałoby w niszczarce.

Od tamtej pory na sam dźwięk słów „Betlejemskie Światło Pokoju”, mam dziwny skurcz w brzuchu i jakiś taki odruch kierujący mnie… mniejsza zresztą gdzie.
Muszę jednak przyznać, że jak skończyłam i usłyszałam od Magdy, że materiał jest całkiem ok. zrobiło mi się lekko i miło – oczywiście tekst potrzebował kilku poprawek, ale to już kosmetyka.
Na koniec pozostaje mi tylko życzyć Wam więcej szczęścia (niż mi było dane go zaznać) w pracy ze złośliwymi komputerami. I mimo wszystko zachęcam do dzielenia się wiedzą z innymi.

Aneczka P.

Sherlock Holmes w Otwocku

Chcemy aby drużyny lepiej się poznały, a przez to korzystały ze swoich wspólnych pomysłów. Ma to być takie zimowisko kształceniowe na kilku poziomach.

Czy zbiórka się udała? Z mojego punktu widzenia chyba tak choć wydaje mi się, że nie osiągnęliśmy wszystkich postawionych sobie celów. Harcówka udostępniona nam przez 33 DH Zwiewni pękała w szwach (wielkie dzięki dla 33 za miłą gościnę i gratulujemy wspaniałych pomieszczeń).

Bardzo sympatycznie bawiliśmy się w dużym gronie drużynowych, przybocznych, zastępowych i funkcyjnych drużyn rozwiązując zadania wyznaczane nam przez Sherlocka Holmesa (Mirek Grodzki) i doktora Watsona (Jasiek Wojciechowski). Myślę, że podczas nich uczestnicy mieli okazję trochę siebie poznać. Rady Drużyn dostały również zadanie do zrealizowania na następną zbiórkę, która odbędzie się w połowie grudnia i na która już wszystkich zapraszam.

Postać Holmesa wykorzystaliśmy, aby sukcesywnie wciągać wszystkich w atmosferę i obrzędowość zimowiska, ale również po to, aby pokazać drużynom jak dziwnych sposobów można używać, aby wprowadzać obrzędowość w pracy z harcerzami.
Dziękuję wszystkim zaangażowanym w organizację zbiórki i przygotowania do zimy.

Magda

Kim był Sherlock Holmes?

Imię Sherlock pochodzi od gracza krykieta, z którym raz grał autor, a nazwisko Holmes od amerykańskiego prawnika Olivera Wendella Holmesa. Sherlock Holmes – pierwszy na świecie detektyw konsultant. Jest nie tylko detektywem; swoją wiedzę stara się poszerzać przez eksperymenty i obserwację. Ciekawe jest to, że zabiegi wykonywane przez Holmesa na miejscu zbrodni, są w obecnych czasach nie tylko ogólnie praktykowane, lecz wręcz wymagane w policyjnej procedurze.
Zazwyczaj, nowy klient odwiedza Holmesa, wcześniej uprzedzając o swojej wizycie. Holmes obserwując gościa maniery, ubiór, cechy fizyczne i ślady błota na ubraniu, wyciąga wnioski zwane dedukcjami. Klient wyjaśnia problem. Reszta historii to rozwiązanie zagadki. Dedukcyjne możliwości detektywa zawdzięczamy profesorowi Conan Doyle’a z czasów nauki w szkole medycznej (Doyle był z wykształcenia lekarzem).
A tak na marginesie, to Sherlock Holmes tytoń do fajki trzymał w perskim pantoflu, grał na skrzypcach o dowolnych porach, przychodzącą pocztę przybijał sztyletem do kominka, a eksperymenty chemiczne przeprowadzał w salonie.

…z internetu

Druh Sherlock Holmes

Ta oto informacja zamykała zaproszenie na „pierwszą zbiórkę z cyklu”. Zaproszenie skierowane było do rad drużyn z drużynowym na czele. Ów cykl, to „Kurs Rad Drużyn”, a zbiórkę zorganizowali hufcowi „kształceniowcy”. Celem spotkań (bo będzie ich więcej) jest integracja drużynowych, a co za tym idzie możliwość wymiany doświadczeń, pomysłów oraz odnalezienie Znaku…

Dawno, dawno temu, tak dawno, że nie pamiętają tego nawet najstarsi górale, wydarzyła się pewna historia.. Kronikarze opisują, że nie licząc siedmiu Nieznajomych, owego pamiętnego wieczoru w zamku było jeszcze około stu mężczyzn uzbrojonych po zęby. Pewien władca o imieniu Vaclav utracił płynność finansową, w związku z czym postanowił sprzedać Przedmiot. Była to wyjątkowa rzecz, bo wykonana z materiałów nie znanych ówczesnym alchemikom, przepowiednie głosiły, że kiedyś w ten Przedmiot-Znak uwierzy wielu ludzi, że będą za niego ginąć, że zawładnie sercami u umysłami, więc wszyscy chcieli Go mieć.

Umówiony kupiec przysłał zmieszczoną na sześciu statkach zapłatę. I kiedy siedmiu Nieznajomych wraz z setką towarzyszy eskortowało Znak do portu, spotkali na drodze trzech Druidów. Druidzi pragnęli tylko jednego. Tego, czego chronili Nieznajomi i ponad stu ich towarzyszy. Pragnęli tego bardzo i przygotowali się by to posiąść. Wyłącznie oni wśród Druidów mieli nie tylko moc leczenia, ale i niszczenia. W jednej chwili unicestwili całą eskortę i przejęli w swoje ręce Przedmiot, Znak z Przyszłości. I słuch o nim zaginął.

Tajemniczym zaginięciem zainteresował się sam Sherlock Holmes. Zaproszony na „pierwszą zbiórkę z cyklu” nauczał podstawowych zachowań szanującego się detektywa. Skuteczność swoich słów sprawdził w kilku próbach i… nasze Rady Drużyn przeszły wstępne eliminacje. W ten sposób zostali wciągnięci w poszukiwania zaginionego skarbu – Znaku. Vaclav nie był w stanie się z nim rozstać i narażając własne życie wolał oszukać Hermina (kupca) posyłając mu imitację. Ów Przedmiot został w zamku…

Cóż… pozostało teraz tylko czekać na jakiś sygnał od Holmesa. Liczyć na dalsze wskazówki, informacje, termin spotkania. Tylko czekać…

Űberschallgeschwindigkeit

Ryszard i Kaktusiński – pierwsze starcie

„Uh, co za dzień” – myślała Kaktusińska. „Przynajmniej Tomasz G już nie zadaje jej dziwnych pytań o plan pracy.” W ogóle jakiś taki miły się zrobił – powiedział, że już sam jej napisze… Ciekawe czemu? No i ten złośliwy kwatermistrz, który miał w zwyczaju dzwonić do niej o szóstej rano w sobotę i wzywać do magazynu na przerzucanie chlebaków ewentualnie namiotów z jednej sterty na drugą i z powrotem też jakoś ostatnio jakby o niej zapomniał. Gdy usiłowała w żartobliwy sposób poruszyć tę kwestię, mruknął coś, że teraz powinna poświęcić więcej czasu na pielęgnację swojego związku. Doradzono jej także, aby nie pielęgnowała go w promieniu 100 m. od hufca. Oni chyba faktycznie nie polubili Rysia…

Tak sobie stała Kaktusińska i kontemplowała rozwiązane sznurowadło, gotowa ukatrupić ukochanego, gdy tylko się pojawi, aż tu nagle na sygnale przejechały dwa radiowozy. Chwilę później na parking zajechało sześciometrowe BMW Ryszarda. Zrobiła nadąsaną minę, szczęśliwa, że może zrobić pierwszą w życiu prawdziwą awanturę. Jednak gdy ujrzała równie nadąsane oblicze Ryszarda, zdecydowała się jednak najpierw wsiąść do auta i dopiero potem powiedzieć Rysiowi, jak bardzo ją zdenerwował. Jednak Rychu chciał wiedzieć tylko jedna rzecz: czy przejeżdżała tędy policja i jeśli tak, to w która stronę. Wysłuchał odpowiedzi i odwiózł Kaktusińską do domu najbardziej okrężną drogą, jaką dziewczyna mogła sobie wyobrazić. Jednak ukochany rozwiał jej wątpliwości tłumacząc, że chciał być z nią dłużej. No i ma nie ważny dowód rejestracyjny i woli nie wpaść na policję, ale to sprawa absolutnie marginalna.

Pan Uczepiński właśnie montował swój najnowszy nabytek – kuloodporne lustro weneckie. Dzięki niemu nie będzie musiał na długie godziny przyjmować niezwykle niewygodnej pozycji aby obserwować klatkę schodową. Teraz będzie mógł trwać na posterunku w pozycji leżącej na kanapie. Nagle po schodach przeszła jego znienawidzona sąsiadka Kaktusińska w towarzystwie jakiegoś podejrzanego elementu…
– Cześć tato, cześć mamo! – krzyknęła Kaktusińska wchodząc do domu. Później nastąpiły oficjalne ceremonie przedstawiania Ryszarda a pani Kaktusińska podała obiad.
– A więc czym się pan zajmuje, panie Ryszardzie? – zapytał Kaktusiński
– E… no, tego ja… z kolegami mamy taką firme.
– A w jakiej branży?
– No… kredyty, pożyczki… obsługa dłużników.
– Jest pan komornikiem?
– No, yyy… kim?
– Komornikiem.
– Nie, mam mieszkanie na Geislera i dom w Teklinie.
– Ach tak… Co oni tam znowu brzęczą w tej telewizji? Nie o Otwocku czasem?
– … około 19.00 w Otwocku zastrzelono właściciela sklepu zoologicznego, podejrzanego o kontakty z mafią… Sprawca pozostaje nie znany.
– Rysiu, przecież to się stało tuż przed tym, jak po mnie przyjechałeś! Przecież ja byłam sam na tym parkingu gdy po mieście szalał morderca!!!
– E…

Dalsza część wizyty przebiegła bez zakłóceń. Państwo Kaktusińscy pożegnali Ryszarda, doradzając ostrożną jazdę ze względu na opady śniegu. Pani Kaktusińska była zachwycona swoim potencjalnym zięciem. Pan Kaktusiński także musiał uznać jego nienaganne zachowanie, ale coś mu nie pasowało. Postanowił zejść do sąsiada i za cenę tygodniowego nieotwierania szafek w kuchni, na których skrzypienie sąsiad był bardzo wyczulony, wyciągnąć od Uczepińskeigo protokół z obserwacji klatki schodowej z ostatnich dwóch godzin.

Samochodem na lodowiec Aletsch (Szwajcaria)

Szwajcaria – Zurich

Do Szwajcarii pojechaliśmy samochodem w sierpniu, szczęśliwie po drodze mijając powodzie w Czechach i Niemczech. Zatrzymaliśmy się w Zurichu.

Zurich - miasto bez bezpłatnych parkingów

Zurich – ładne miasteczko (jak wszystkie w tym kraju), nieduże, pełne turystów z całego świata (ale tylko w części centralnej), pełne rowerzystów, motocyklistów i odjazdowych samochodów. Napatrzyłam się za wszystkie czasy na kabriolety, jaguary i porsche.

Coś pięknego. Aczkolwiek nasze Ciquecento też się wyróżniało – jedyne tej marki auto w całej Szwajcarii 🙂 Samochód to najtańszy środek lokomocji – poza miastem, w mieście – najdroższy. Zwłaszcza jeśli chce się zaparkować.

W Zurichu nie ma czegoś takiego jak bezpłatny parking. Teoretycznie na polu zaznaczonym niebieską obwódką można parkować bezpłatnie. Ale takie miejsca to rzadkość, najczęściej znajdują się w dzielnicach mieszkalnych. W mieście przeważają białe linie – płatne. Przy niektórych sklepach są również miejsca do parkowania zaznaczone na biało. Można tam zostawić samochód na czas zakupów bezpłatnie. Ale nie łudźcie się. To są małe sklepiki z miejscami parkingowymi dla góra 20 samochodów.

Takich parkingów jak przed supermarketami w Polsce nie ma, bo w Szwajcarii nie ma takich dużych sklepów. Na polach oznaczonych żółtą linią nie wolno stawać w ogóle, bo to miejsca prywatne. Zostają parkingi podziemne, oczywiście płatne. Trzeba zapomnieć o polskich wygodach parkowania samochodu gdzie popadnie. Policja szybko takich anarchistów wyłapuje. W miastach są kamery robiące zdjęcia pojazdom, których kierowcy łamią przepisy drogowe. Podobno później przysyłają takie zdjęcie razem z mandatem… Trzeba pamiętać jeszcze o winietach, wymaganych na niektórych odcinkach autostrad. No i można ruszać w drogę. Jeszcze jedna uwaga, piesi mają pierwszeństwo. To naprawdę miły obyczaj, zwłaszcza dla pieszych.

Zurich stara się być miastem ekologicznym. Stąd te wszystkie ograniczenia w ruchu samochodów, a promowanie jazdy tramwajami (tramwaj ma zawsze pierwszeństwo przed innymi pojazdami) i rowerami. Ścieżki rowerowe są wszędzie i rowerzyści również są zjawiskiem naturalnym. O ile w Polsce przechodnie często buntują się na widok nawet jednego spokojnego rowerzysty na chodniku, o tyle w Zurichu, na najbardziej tłocznym deptaku nad jeziorem Zurychskim, jest mniej więcej tyle samo pieszych jak i rowerzystów, i nikomu to nie przeszkadza.

Jest to typowo turystyczne miejsce, w którym spotykają się różne narodowości, kultury i języki. Mi najbardziej podobali się murzyni, którzy albo grali na kongach, albo chodzili w grupkach z potężnym magnetofonem (koniecznie w srebrnym kolorze) i słuchali rapu. Polaków w Zurichu spotkaliśmy dwa razy. Pierwsi wypatrzyli polską rejestrację na naszym samochodzie, drugich wypatrzyłam na deptaku i przez chwilę podążałam za nimi wsłuchując się w język, który nareszcie rozumiem. Zurich leży w niemieckojęzycznej części Szwajcarii, a niemiecki jest dla mnie jak terra incognita. Oczywiście można się dogadać po angielsku, ale niemiecki przeważa w słowie pisanym.

Jeśli chodzi o Szwajcarów, to trudno coś o nich powiedzieć, bo przebywaliśmy głównie w gronie turystów, którzy Szwajcarami zdarzali się być dosyć rzadko. Jedyne czego jednak nie można przegapić, to segregacja śmieci. Szwajcarzy nawet torebkę po herbacie rozkładają na części: metka – do papieru, a reszta na kompost. Nie ma co, ale trzeba się do tego obyczaju dostosować. Tak nam to weszło w krew, że segregujemy śmiecie do tej pory. Ma to o tyle sens, że wreszcie mamy na osiedlu pojemniki do segregacji śmieci.

Szwajcaria – Pilatus

Pilatus 2132 m n.p.m. – góra w okolicach Lucerny, to cel naszej pierwszej wycieczki poza miasto. Nie wiedzieliśmy jak wygląda ta górka, ale miała być podobno łatwa. Kiedy zbliżaliśmy się do celu, horyzont zaczął nam przesłaniać całkiem spory masyw skalny, który wyrastał z powierzchni ziemi niemal jak wyspa na morzu. Nie tego się spodziewaliśmy.

Pilatus 2132 m n.p.m.

Ale gdy stanęliśmy u jej podnóża, do którego doprowadziły nas olbrzymiej wielkości napisy na ulicach Lucerny, zdecydowaliśmy się jednak na nią wdrapać. Na dole kłębił się dziki tłum do kolejki linowej, którą nie zamierzaliśmy jechać, bo była sakramencko droga. Postanowiliśmy zaparkować samochód i w góry.

Podobno w Szwajcarii wszystko chodzi jak w szwajcarskim zegarku, ale odniosłam wrażenie, że czasem ten zegarek szwankuje. Na pierwszym parkingu parkometr był ”out of order” jak nas poinformował pan, który go właśnie reperował. Na drugim parkingu były numerowane miejsca, wiec udaliśmy się do parkometru, żeby uiścić należną opłatę. Przy parkometrze kłębił się międzynarodowy tłum. Ludzie wrzucali pieniążek, ale zamiast biletu nie dostawali nic, bo skończył się papier do drukowania. Ale świadomość że Szwajcaria to uczciwy kraj, nie pozwalała na obojętność wobec technicznych problemów maszynki. Dlatego co chwila ktoś pozbywał się kilku franków i co chwilę było słychać kolejne przekleństwo w coraz to innym języku.

Serpentyny na przełęczy Furka

Droga na Pilatusa miała nam zająć 5 godz. 20 min. Mieliśmy nadzieje, że pewnie czas jest mocno zawyżony żeby odstraszać nie wprawionych turystów, ale na górę dotarliśmy w 5 godzin 10 min Droga nie była specjalnie atrakcyjna. Widoki na pewno sympatyczne na Lucernę i jezioro, gdyby nie lekka mgiełka to pewnie robiłyby większe wrażenie. Po drodze spotkaliśmy oczywiście krowy, owieczki i kilka tamtejszych kozic. Na szczycie oprócz zamglonej panoramy nie było nic ciekawego. Taki „Kasprowy”: budka z jedzeniem, stacja kolejki i sklep z pamiątkami. Na dół, z braku czasu, zjechaliśmy niestety kolejką. Niestety, bo kolejka kosztowała około 84 zł w jedna stronę od osoby. Dla porównania kolejka na Kasprowy w obie strony kosztuje ok. 20 zł. No cóż, Szwajcaria szczególnie w takich miejscach przypomina turystom, że znajdują się w jednym z droższych krajów świata.

Szwajcaria – najdłuższy lodowiec w Europie

Żeby dotrzeć do lodowca musieliśmy jechać z Zurichu ok. 3 godzin do miejscowości Morell. A droga była przepiękna i ciekawa, więc się nie nudziliśmy. Jechaliśmy przez liczne tunele i pół-tunele, przejeżdżaliśmy przez miasteczka jak z bajki, mijaliśmy jeziora, a góry stawały się coraz wyższe. Musieliśmy też wdrapać się na przełęcz, pełną serpentyn i niewielkiej ilości barierek, ale nasz samochodzik dzielnie sobie poradził. Bardzo mocno przeżyłam ten wjazd, bo obawiałam się że prędzej runiemy z drogi na przełęcz w dół niż w dotrzemy na górę.


Lodowiec w tle

Na przełęczy, która ma polsko brzmiącą nazwę – Furka, usadowił się lodowiec, który daje początek rzece Rodan. Można go sobie z bliska obejrzeć, a nawet wejść do środka – za opłatą oczywiście.

Na pocieszenie – za parking nie trzeba płacić!!! Jest również sklep z pamiątkami i przyznam szczerze, że nawet gdybym miała pieniądze żeby coś kupić, to byłaby to najwyżej pocztówka, bo reszta się zupełnie do tego celu nie nadaje. Dziwny gust mają Szwajcarzy jeśli chodzi o pamiątki.
Po dotarciu do Morell zostawiliśmy samochód na parkingu (z nieczynnym parkometrem) i zaczęliśmy wdrapywać się na górę. Ponieważ przeważająca większość turystów porusza się za pomocą kolejek, dlatego też szlaki turystyczne (przynajmniej w tym regionie) okazały się kiepsko oznakowane. Przede wszystkim dokąd by nie prowadziły i tak są oznakowane na czerwono. Dlatego warto pilnować stron świata, żeby dojść do celu.

Szlak po drodze gubiliśmy ze 3 razy. W międzyczasie, kiedy Kuba szukał szlaku, ja miałam bliskie spotkania trzeciego stopnia z baranami. Baranów było dwóch i nie wiem jakie miały zamiary, bo skutecznie przegnałam je kijem, aczkolwiek zajęło mi to trochę czasu. Barany były oczywiście uparte i robiły swoje podchody dwa razy. Przyznam szczerze, że miałam trochę pietra. No bo jak baran podchodzi z głową przy ziemi to raczej nie po to, żeby go w ten łeb pogłaskać…
Kiedy już dotarliśmy na górę udaliśmy się na nocleg do prawdopodobnie najtańszego schroniska jakie było na górze. Najtańszego tzn. około 75 zł za osobę w dwuosobowym pokoju. Łazienka i jadalnia wspólna, chociaż urządzone doskonale. Rano wstaliśmy na wschód słońca, zrobiliśmy kilka zdjęć okolicznym, pokrytym śniegiem czterotysięcznikom i wyruszyliśmy na spotkanie z lodowcem. Przy rozejściu szlaków mieliśmy dylemat, ponieważ co prawda wszystkie prowadziły w jednym kierunku i nawet miały swoje numery, to w rzeczywistości numery były tylko na mapie, szlaki były oczywiście czerwone i w końcu wybraliśmy szlak o jeden za bardzo w prawo.

Ale ponieważ wszystkie drogi prowadzą do Józefowa trafiliśmy i my.
Trafiliśmy i dech nam zaparło. Nie przeczę, że był to nasz pierwszy lodowiec, który zobaczyliśmy. Aletsch – z długością 24 km – jest najdłuższym lodowcem w Alpach i w całej Europie. Jest on prawdopodobnie najdokładniej zbadanym lodowcem na świecie. Przyrosty i ubytki masy lodowej mogą być policzone z dokładnością niemal do roku. Naukowcy z całego świata korzystają z tych dat, które są szczególnie pomocne w badaniu współczesnych problemów jak globalne ocieplenie. W grudniu 2001 obszar lodowca Aletsch został wpisany na listę dziedzictwa przyrodniczego UNESCO.


Lodowiec Aletsch

Wzdłuż doliny, w której wił się lodowiec wędrowaliśmy kilka godzin. Pogoda była piękna, w górze latało stado paralotniarzy, a turystów nie było wielu. Była to przeurocza wędrówka, po naprawdę łatwym terenie. Po drodze spotkaliśmy oczywiście stada krów, owiec, a na końcu nawet kóz. Widzieliśmy też cztery przezabawne owieczki, które na nasz widok stanęły w miejscu i jak na komendę zaczęły się na nas gapić. Było to o tyle zabawne, że wszystkie miały czarne gęby, co ciekawie kontrastowało z białą resztą, a kupry miały oznakowane czerwonym sprayem. I tak gapiliśmy się na siebie przez pół minuty, aż w końcu zrobiliśmy im zdjęcie, bo takiej okazji nie można było przegapić. Na dół, do Fishu, zjechaliśmy kolejką – ok. 50 zł od osoby.

Stamtąd musieliśmy dostać się jeszcze do Morell, do samochodu – pociągiem osobowym, kilka stacji – ok. 17 zł od osoby. Wracaliśmy ponownie serpentynami, ale nie zrobiły już na mnie takiego wrażenia jak za pierwszym razem, za bardzo byłam zmęczona… Gdyby ktoś się do Szwajcarii wybierał, to polecam przede wszystkim wycieczkę wzdłuż najdłuższego lodowca Europy.

Tekst i foto: Kasia Rydzoń.

Betlejemskie Światło Pokoju zapłonęło w OTWOCKU

Betlejemskie Światełko Pokoju wędruje po Polsce.
Dociera do kolejnych miejsc.

Wczoraj (22/12/2002), podczas Mszy Św. o godz. 20.00 w kościele pod wezwaniem Zesłania Ducha Świętego w Otwocku odbędzie się przekazanie Betlejemskiego Światła Pokoju mieszkańcom i władzom naszego powiatu.

Dziś harcerze roznoszą ten symbol pokoju instytucjom, firmom i naszym przyjaciołoom.