Ojczyzna Nauka Palmiry [Palmiry 2002]

[Środa wieczór… nie mogę spać. Skręcam się z emocji, przewracam z boku na bok. Jutro spakuję plecak, zawiążę mocno glany na przedostatnią dziurkę, szalem się otulę i… wyruszę w drogę.
Czas wędrowcy nadchodzi – szlak wzywa, cel przyświeca.]

Rajd palmirowski jest dla mnie szczególną pielgrzymką, symbolem mojej tęsknoty za patriotyzmem, polskością… tęsknoty za tym, czego nie dane było mi poznać w całym smaku, a tylko nieznaczącą cząstkę… I ta mała cząstka wcale mi nie wystarczała. Zawsze zazdrościłam, choć to może złe słowo, Polakom ich narodowości. Podziwiałam za sam fakt, że płynie w nich taka krew. Bo jakże – czyż nie jest to powód do dumy?

Tak bohaterski lud, tak odważny, waleczny, męczeński! Krwią znaczył święte imię narodu. Szacunek, podziw i wywyższenie należne mu od innych państw.

Zatem, o ile mogę nazywać się obywatelem świata – hołd złożyć chciałam krwi polskiej, świętości bohaterów. A, że Palmiry są symbolem narodowego męczeństwa –o, niechże tam wiedzie moja pielgrzymka! Tam niechaj mnie prowadzą zimne wiatry jesienne…

W czwartek rano westchnęłam u progu swego domu, tak jak zawsze wyruszając w drogę. Dzień był piękny –słońce raczyło wyjrzeć zza chmur i choć chłód czerwienił mi dłonie, z uśmiechem powitałam Zawiszaków (niewielu ich, ale i tak dobrze!). Dobrze, że ten rajd odbywa się jesienią, nie tylko z powodu rocznicy rozstrzelania. „Ta pora roku sercu najdroższa…” –mawiał mędrzec. Jesienny deszcz i gasnące drzewa należycie oddają nastrój smutku patriotycznego.

Dołączając się do innych drużyn rozpoczęliśmy 41 Rajd Palmirowski.

Tylko co to znaczy rajd?

No właśnie – tu zaczyna się mój żal, który w głębi serca odczuwam. Rajd jako taki to wycieczka –wędrówka ukończona dotarciem do wymierzonego celu. Często rajdy młodzieżowe, czy też turystyczne odbywają się w grupach: społem, z piosenką, gitarą i śmiechem. Tak też wygląda większość dzisiejszych rajdów harcerskich. Jednak Rajd Palmirowski nie jest zwykłą przechadzką!

To wyjątkowy, bo jedyny rajd mający na celu utrzymanie żywej pamięci męczeństwa, świadomości patriotycznej! Nie można o tym zapominać. Ba, nie wolno! Człowieku –idziesz zobaczyć żywy grób twoich rodaków. Człowieku –idziesz sięgnąć pamięcią dni własnego nieszczęścia. Harcerzu –idziesz oddać cześć poległym bohaterom. Ludzie!! Jesteście POLAKAMI!

Te trzy dni, twoja wędrówka, są czasem na twoje przeżycia, myśli. Każdy krok twój ma ci przypominać dokąd zmierzasz. Zbliżasz się z każdym krokiem nieuchronnie do celu. A celem twym są Palmiry –męczeństwo ludzi. Nie urażała mnie może niepowaga uczestników, a raczej żal mi było i smutno, że niektórzy (niestety znakomita większość) nie rozumie przesłania tej pielgrzymki. Nie odczuwa potrzeby oddania hołdu, szacunku.

Oczywiście, z młodych ludzi nie da wypruć przypisanej im wesołości i życia. Ale niechaj ta młodość, to życie właśnie (bo któż inny lepiej to uczynić może?) złoży świadectwo pamięci. Niechaj w przyszłym roku może, odczuje, że idąc przez Puszczę Kampinoską – idzie śladem własnej krwi.

Szkoda, że te trzy dni wędrówki wśród szumiących sosen, które swój lament jesienny śpiewają poległym… szkoda, że przeżywałam je w samotności. Ale może to i lepiej? Do myśli dochodzi się w pojedynkę. Jednakże modlitwa wsparta więzią między ludźmi jest silniejsza… piękniejsza…

Nie każdy dorósł do szacunku wobec pamięci, a do tego potrzeba czasu i trzeba swoje przeżyć, żeby zrozumieć… Ja, choć prawa do polskości nie roszczę, głęboko jestem w solidarności z jej męczeństwem.

Myślę, że rajd mimo wszystko był wart uczestnictwa; sprzyjała nam pogoda, umocniliśmy więzi przyjaźni. Najciekawszy był niewątpliwie końcowy Apel Poległych – niezwykle piękny i wzruszający. Niech żałują ci, co nie wytrwali do końca! Widok pochodni na mokrym wietrze wspominać będę jeszcze przez długi czas…

Namawiam zatem, aby zastanowić się nad przyszłorocznym rajdem. Może po prostu zorganizujmy rajd dookoła KPN-u? To też będzie ciekawe i śmiać się będzie można bez przerwy!
Jeśli jednak postanowimy oddać należyty hołd krwi polskiej, bohaterom i ofiarom – jeśli przez pamięć uczcimy, w pełni przekonani, poległych za ojczyznę nie tylko w Palmirach, ale w całym kraju… ruszmy razem w pochodni korowodzie, z czołami uniesionymi, dumni mogąc nazywać się Polakami. Idźmy, jako przyrzekaliśmy – harcerze – idźmy pamiętając, że na lilijkowym ONC… to Ojczyzna zajmuje pierwsze miejsce.

[Kath Gray]

Kaśka Burbridge

3 D.H.S. „ZAWISZACY”

Wensz w szyku! Czyli na siagę przez Kampinos [Palmiry 2002]

Na początku napiszę, dlaczego chciałam napisać relację z tegorocznego rajdu „Palmiry ’2002”.

Otóż uważam, że ten rajd był naprawdę jednym z najbardziej udanych w ostatnim czasie/ roku.

I od razu chciałam podziękować Zuzi i harcerzom z 126 DH za organizację oraz Markowi Rudnickiemu za ‘czuwanie nad nami’ i za … hmmm…. ‘mniej lub bardziej ambitne’ pomysły i ‘niespotykane’ poczucie humoru…

Otóż wszystko zaczęło się, gdy pewnego wczesnego czwartkowego popołudnia wyruszyliśmy (my – czyli 3 DHS) wraz z 126 DH i 17 DH (dowodzoną przez Jaśka Wojciechowskiego)

z Józefowa/Michalina/Otwocka w kierunku wsi o wdzięcznej nazwie Kampinos, leżącej również w Kampinosie (cóż za dziwna zbieżność nazw…). Po dotarciu na miejsce, nastąpiło jeszcze tylko szybkie uzupełnienie zapasów w sklepach, które autentycznie nazywały się „piekło”, „raj”, itp., i już mogliśmy ruszyć w dobrze znanym kierunku – wsi o wdzięcznej nazwie „Małocice”.

Po przejściu „iluśtam” kilometrów (których cały czas zostawało 7…), unikach i ucieczkach przed „spadającymi z nieba” (z niewielką pomocą Jaśka i Marka) butelkami po Lifcie (z budzącą zgrozę zawartością mieszaniny resztek picia i kamieni), lecącymi prosto na nas, dotarliśmy wreszcie do „wymarzonej, wyczekanej, wyśpiewanej” szkoły.

Jeszcze tylko szybkie mycie się, przyrządzanie i spożywanie (a właściwie „pochłanianie”) kolacji i już można było rozpocząć mecz w „skarbola” (dla niewtajemniczonych, lub niedomyślnych wyjaśnię, iż ta dyscyplina nie różni się dużo od tradycyjnej gry w nogę, no, może poza główną atrakcją, którą nie jest rzecz jasna piłka, lecz para zwiniętych, mniej lub bardziej ‘zawiewających’ skarpet.

Prawie wszyscy uczestniczyli w nim do końca, wychodząc z obrażeniami o różnej skali…

Na szczęście nic oprócz plastrów i czasami wody utlenionej, nie było potrzebne…

Ta noc obyła się niestety bez „nocnego zawodzenia”, gdyż nikt z nas nie grzeszył przezornością i każdy liczył, że gitarę weźmie ktoś inny… i tak to się zawsze kończy… ale może to i dobrze, bo następny dzień rozpoczął się dla nas bardzo wcześnie, z racji tego, iż był to piątek i trzeba było zwolnić szkołę uczniom przychodzącym do niej już z samego rańca (chyba od 7).

Wyruszyliśmy ‘bladym świtem’ (przynajmniej jak dla mnie…) w kierunku sławetnej szkoły w Górkach. Odcinek ten na mapie wyglądał tak niepozornie, że Marek i Jasiek zgodnie stwierdzili, że chodzenie prosto do celu jest bezsensowne i, że „pójdziemy trochę naokoło, odbijemy w prawo, później w lewo, później znowu gdzieś skręcimy”… i ten sposób powinno to zająć nam więcej czasu.

Pomysł mieli dobry, ale nawet mimo najszczerszych chęci, częstych postojów na jedzenie i prawie

2-godzinnego postoju na nasze ulubione zabawy (w „słonia”, „przerywane wojsko”, „rugby” czy

w ‘kręcioła’, który był o tyle śmieszniejszy, że bawiliśmy się w niego na terenie „nieco” pofałdowanym -co tylko potęgowało wybuchy śmiechu u osób przypatrujących się (później, już idąc, niektórym nadal było trudno złapać równowagę…), przybyliśmy do szkoły bardzo wczesnym popołudniem (ok.14).

Mimo pozornie (!) długiej i nudnej trasy, ‘atrakcji’ nie zabrakło. Jedną z nich było z pewnością (słynne już chyba do końca wyjazdu, a pewnie i dłużej…) znalezisko Marka.

W tym roku idąc drogami przez Kampinos, można było naprawdę co krok natknąć się na potrącone, bądź przejechane różne płazy i gady, najczęściej żaby i zaskrońce, co pewnie większość z uczestników rajdu zaobserwowała.

I taką właśnie żabkę i węża znalazł Marek. Niby nic specjalnego, ale…zależy dla kogo.

I już do końca rajdu przelatywały nad nami, uwiązane na sznurku.

W sumie niezły patent na „poganianie”… Wszyscy ze strachu, żeby nie dostać nimi po głowie, pędzili równo…. Każdy na komendę: „Wensz w szyku!” łapał się za głowę i biegł do przodu, żeby przypadkiem do niego nic nie doleciało i nic na niego nie spadło… Ale zdarzało się i tak…

W biegiem czasu żabka (o wdzięcznym imieniu, którego jednak nie przytoczę) i zaskroniec (lub padalec) stracili nieco na swym wyglądzie i atrakcyjności, ale cóż…

Po przybyciu do szkoły, dobrze znanej już z poprzednich lat, po tradycyjnych czynnościach typu mycie, jedzenie, sprzątanie, z powodu zakazu wstępu na salę gimnastyczną, podzieleni na grupy (o dźwięcznie brzmiących nazwach wymyślanych przez Marka, typu: leszcze, ) wypełniliśmy sobie czas zabawami, o różnym stopniu ‘mądrości’.

Na pierwszy ogień poszły kalambury z hasłami wymyślanymi przez nas (mnóstwo było przy tym śmiechu, biorąc pod uwagę zdolności aktorskie i rysunkowe niektórych…).

W między czasie do szkoły zawitały drużyny; 7 i dwie 33.

Potem c.d. zabaw, kolacja, nicnierobienie, kolejne „skarbole”, zabawy i spać (przynajmniej niektórzy…).

Reszta (ta co nie poszła spać) zasiadła na korytarzu, schodach, na siedząco i stojąco, aby pograć i pośpiewać (na szczęście inne drużyny okazały się bardziej przezorne i zabrały ze sobą gitarę, a nawet dwie…)

W między czasie miał miejsce jeszcze alarm ciężki robiony przez Jaśka i rewia mody w wykonaniu harcerek z 33 DH pod wodzą Arka Królaka. Postarały się dziewczyny… dźwigać taką ilość rzeczy…

Szczerze podziwiam za wytrwałość…

Jednak mimo bardzo późnej pory (a w pewnym momencie już bardzo wczesnej) spora część (obsiadających schody, krzesła i biurka – co nie zawsze się jednak dobrze kończyło…) długo wytrzymała rozmawiając i śpiewając chyba do samego rana.

Również następnego dnia (w moje urodziny) wstaliśmy wcześnie, choć nie taką „pogańską porą” jak wczoraj. Jak zwykle nastąpiło szybkie pakowanie się, zbieranie manatków, śniadanie i już można było ruszyć w kierunku cmentarza w Palmirach.

Droga jak zwykle była bardzo wesoła, Paweł M. dorwał się wreszcie do upragnionej gitary, więc umilał nam marsz różnymi piosenkami. I jak wczoraj czuwała nad nami żabcia Marka (wąż niestety nie wytrzymał wczorajszej wędrówki…).Co prawda nieco inna niż wczoraj (ale każdy by wyglądał nieco inaczej, wisząc całą noc za nogę za oknem…).

Co do samego cmentarza, to co roku robi on na mnie takie samo wrażenie, ale też z roku, na rok wydaje mi się coraz mniejszy.

Obeszliśmy go jak co roku i poszliśmy jeszcze obejrzeć zbiory w muzeum, znajdującym się obok.

Potem na plac do Pociechy, gdzie przybyliśmy również strasznie wcześnie i szczerze mówiąc nie było tam za bardzo co robić (tradycyjnie zresztą…).

Również byliśmy trochę rozczarowani jeżeli chodzi o „blachy” z rajdu. Nie było ich do sprzedaży, jak co roku, tylko trzeba było składać zamówienie i blachy mają przybyć dopiero za „jakiśtam” czasie do nas do Otwocka. Ale grochówka była jak co roku…

Ze względu na psującą się z minuty na minutę pogody, jak i na fakt, że na apel poległych trzeba by było czekać 4 godziny, podzieliliśmy się. My, ale beze mnie i Zuzi (tzn. 3 DHS bez nas) została, żeby czekać na apel, a my (zniechęceni wizją czekania tyle czasu w miejscu) ruszyliśmy wprost do Truskawia.

Zarówno na PKS, jak i później w W-wie, na tramwaj nie musieliśmy w ogóle czekać, ale w trakcie jazdy pogoda zepsuła się już na dobre i zaczęło lać jak z przysłowiowego cebra. Zaczęliśmy się trochę obawiać o tych, co zostali, ale jak się później okazało, niepotrzebnie, bo w sumie podobało im się.

Ale wszystko co dobre szybko się kończy.

Ostatnie wspólne chwile w strugach lejącego deszczu spędziliśmy w Mini-busie, relacji Warszawa -Otwock i później trzeba było się już pożegnać.

Jak to na koniec bywa, należało by napisać ogólnie jak było, ale mam nadzieję, że z całej wcześniejszej części mojej relacji wynika, że podobało mi się naprawdę bardzo!!!

Mam nadzieję, że całej mojej drużynie (a szczególnie tym, będącym na tym rajdzie po raz pierwszy) podobało się również, i tak samo jak ja, uważają ten rajd za niezwykle udany !!!

I jeszcze jedno – dzięki dla tych, którzy pamiętali o moich urodzinach (choć z początku zastanawiałam się czy to rzeczywiście tak dobrze, gdy nie będę mogła siedzieć przez najbliższe kilka dni…)

Anna „Kózka” Michałowska

Sztandarowa w Wilczkowicach

Po raz pierwszy w tym roku harcerskim odbyła się zbiórka Drużyny Sztandarowej naszego hufca. Nie do końca można powiedzieć, że była to zbiórka, ponieważ nie uczestniczyli w niej wszyscy członkowie drużyny. Celem spotkania było przedyskutowanie co dalej będzie z tym hufcowym ciałem. Równocześnie miał, wspólnymi siłami, powstać plan pracy.


Wszystko to można było załatwić przy okazji jednego dłuższego posiedzenia w pomieszczeniach hufca, ale wtedy każdy byłby zobowiązany czymś co miało by nastąpić następnego dnia, nerwowe spoglądanie na zegarek i stres, że jeszcze tak daleko do spania.

Drużynowy Michał „Cztery Płomienie” Łabudzki wymyślił „ubranko” dla tych narad. Postanowił zabrać harcerzy do Wilczkowic (jakieś 40 km od Otwocka) do domu po swojej Babci i tam zrobić dokładnie to samo, co by było w hufcu. Inne lokum dawało oczywiście wiele nowych możliwości.

Aby wydostać się z MDKu (tam spotkali się wszyscy wyjeżdżający) należało poradzić sobie z kilkoma niekoniecznie łatwymi zadaniami. Siedzisz na krześle, jesteś do niego przywiązany, ręce masz z tyłu, zbliża się do Ciebie tarantula, a na dodatek przy drzwiach wszystko się pali…. masz tylko kilka prostych przedmiotów do dyspozycji ale jesteś w stanie ich użyć dopiero po wyswobodzeniu rąk. Ha! [zadanie z komputerowej gry Broken Sword II. Wykonywane oczywiście na komputerze.] Następne zadanie było pomieszaniem gry z rzeczywistością. Bohater z PC musiał użyć telefonu, jednak wcześniej musiał zdobyć numer, pod który miał zadzwonić. W rzeczywistości też należało wykonać telefon. Czekało tam hasło (w formie zagadki) otwierające Wordow’y plik z ostatnimi instrukcjami.

Nnnn(…)noo. Udało się jakoś. Pod tzw. ”Gałczynem” czekały 3 samochody. Tylko „organizatorzy” znali cel podróży, co nie koniecznie wiązało się ze znajomością drogi.

(jedziem, jedziem, jedziem) n

Żeby nie było za kolorowo, niewtajemniczeni dostali zdjęcie domu Babci Michała, zostali wysadzeni w środku pola i… „Do zobaczenia na miejscu!”. Było ciemno, ale drogi nie więcej niż kilometr.

Już na miejscu, podzielono zadania: rozpalenie pod kuchnią (węgiel, drewno itd.), zmontowanie i rozpalenie grilla przed domem i przygotowanie w środku miejsca na posiłek. Najedzeni zasiedliśmy w pokoju rozgrzewając się przed obradami. W niedługim czasie rozmowa przeniosła się na główny wątek spotkania. „Co z 100DH?” Koniec końców powstał całoroczny plan pracy, chociaż chwilami było ciężko. Kilka godzin po północy odbyła się przebieżka po niedalekim skansenie (czołgi, katiusze i takie tam). Po powrocie znaczną większość zmogło i poszli spać. Reszta wygrzewała się jeszcze w kuchni (+26oC), gdzie trwały śpiewanki, klawiaturo_klepanki, plano_układanki i pstrykanie zdjęć. „Kuchnia” poszła spać o 5.30, a o 7 rano przywitał wszystkich piękny poranek. Niektórzy marzyli o deszczu, bo wtedy nie trzeba kopać ogródka. A w końcu był kopany o czym z żalem zawiadamia autor tego tekstu.

STRZ

P.S. Gorąco pozdrawiam Timura i jego drużynę.

Co wydarzyło się w pewną piątkową noc?

W piątek 25. 10. 2002 (a.d.) w nie tajnej kwaterze rady drużyny 5 D.H. „LEŚNI” odbyło się wcale nie tajne zebranie. O godzinie 19. 15 wszyscy weszli do kwatery i zajęli miejsca obrad. Jedni myśleli że stanie się coś nadzwyczajnego, drudzy rozważali o tym i o owym, a ja myślałem po co trzeba było przynieść ceramiczny kubek (z halogenami).


Obrady rozpoczęliśmy od kubka herbaty. Największym problemem było to że przez oszczędność (druha Mirka Grodzkiego) była ona gorzka. Po opiciu się tej… herbaty zaczęliśmy porządnie pracować. Pierwszym punktem obrad było sprawdzenie list obecności swoich zastępów. Naszym celem było znalezienie problemów, z którymi boryka się nasza drużyna. Znalezienie problemów i sposobów jego rozwiązania. Szczegółów nie mogę Wam zdradzić, bo przysięgałem zachować tajemnicę.

Po burzliwych dysputach na te i inne tematy została chwila na rozmowy i rozważania. Padł nawet pomysł (tego proszę nie mówić Tomkowi G. ) żeby druh Mirek założył „Hufiec Józefów” i został jego komendantem.

Gdy kończyliśmy obrady nie mogliśmy przełknąć śliny z żalu (lub przez herbatę), że to już koniec. Jednak to nie wszystko. Gdy Mirek odwoził mnie, Borowego i Olkę do domów, porobiliśmy kilka kółek na rondzie w samochodzie Mirka. Zabawy mieliśmy po pachy.

Jeżeli chcecie odbyć „wycieczkę ”po rondzie w Michalinie to musicie zapisać się na listę u druha Mirka.

Piotr Jagodziński

Klikasz? Pomagasz! (strony charytatywne)

Rozwój techniki naszych czasów oferuje nam nowe możliwości niesienia pomocy potrzebującym. Szczególnie łaskawa technika jest dla tych, którzy pomóc by chcieli, ale najchętniej nie wychodząc z domu.

Możemy więc wysyłać płatne sms’y, rozsyłać sponsorowane e-maile, albo klikać myszką na stronach charytatywnych. Istnieje także wirtualny wolontariat, w ramach którego przy wykorzystaniu Internetu można m.in. udzielać porad z różnych dziedzin (edukacja, prawo, informatyka), tłumaczyć teksty, przygotowywać ćwiczenia z języków obcych, szukać sponsorów, sprawdzać zawartość stron internetowych.

Szczególnie polecam stronę o adopcji serca www.maitri.diecezja.gda.pl/gazetka/pomoc/ . Dzięki tej akcji istnieje możliwość objęcia indywidualnego lub zbiorowego patronatu nad ubogim, niedożywionym lub głodującym dzieckiem głównie w Afryce. Pomoc ma trzy etapy: dożywianie, utrzymanie sieroty, pomoc w nauce. Opieka opiera się na wpłacaniu dowolnej stałej składki miesięcznej (na pierwszym etapie pomocy). 15 dolarów miesięcznie – na drugim etapie, na którym można otrzymać informacje o przydzielonym dziecku, jego zdjęcie, a czasem nawiązać korespondencję. Poza tym na stronie jest dużo informacji o krajach Trzeciego Świata, o aktualnie prowadzonych akcjach, a także o możliwości działania w ramach wolontariatu (w niektórych dziedzinach możliwa jest praca na odległość np. za pośrednictwem Internetu)

Zachęcam Was do odwiedzania stron charytatywnych i sponsorowanych. Klikajcie!

Katarzyna Rydzoń

Spłonęło schronisko dla zwierząt!

http://abc.wp.pl/schronisko/

Polska Strona Głodu:

http://www.pajacyk.pl/

Pomóż 2-letniej Martynce

http://martynka.jtc.pl/mart.pl?action=start

Strona głodu – żółta zakładka

Walka z rakiem – różowa zakładka

Pomóż dzieciom – niebieska zakładka

Uratuj lasy deszczowe – zielona zakładka

Uratuj zwierzęta – fioletowa zakładka

http://www.thehungersite.com/cgi-bin/WebObjects/CTDSites

WWWolontariat

www.wolontariat.ngo.pl – portal organizacji pozarządowych

www.wolontariat.org.pl – strony Centrum Wolontariatu

Adopcja serca:

www.maitri.diecezja.gda.pl/gazetka/pomoc/

Inne:

Strony z adresami organizacji charytatywnych i fundacji w Polsce

http://www.polskiinternet.com/polski/orga/1char.html

http://www.niepelnosprawni.pl/org/

Strona z adresami pomocy humanitarnej dla Afryki

http://afryka.reggae.pl/pomoc.htm

Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy

http://www.wosp.org.pl/

Polska Akcja Humanitarna

http://www.pah.pol.pl

Polski Czerwony Krzyż

http://www.pck.org.pl/

Obcy w Hufcu

Pewnego wybitnie paskudnego poniedziałku młoda Kaktusińska powolnym krokiem wracała ze szkoły do domu.



Była ledwo żywa, bo dzień wcześniej wróciła z rajdu (Trzeba mieć nieźle narąbane w głowie, żeby zasuwać dwa dni po 25 kilometrów w strugach marznącego deszczu przez las tylko po to, żeby na ogromnej polanie zjeść talerz arcykalorycznej grochówki z arcyniehigienicznego kotła. Co prawda serwował ją arcyprzystojny żołnierz…). Na dodatek pamiętała, że komendant hufca czegoś od niej znowu chce – jakiś plan pracy, czy coś? Na co komu plan pracy, jak jest tak lodowato? Na dodatek w szkolnym sklepiku zabrakło czekolady, musiała więc wyjść do spożywczego naprzeciwko. Pech chciał, że jak wyszła ze szkoły, to ochroniarz zamknął drzwi i musiała wchodzić przez okno ubikacji na parterze. Jak już prawie była w środku, weszła pani dyrektor, zwabiona niezwykle pilną potrzebą do uczniowskiego ustępu i Kaktusińska spędziła ponad dwie godziny w dyrektorskim gabinecie tłumacząc, że nie uciekała, a wchodziła do szkoły. Tak, ten dzień to koszmar. No i jeszcze te zakupy! Kto to słyszał, żeby codziennie kupować chleb. Czy ta rodzina nie może jeść jakoś mniej? A tak w ogóle, to znowu pada, jest błoto, a ona ma na sobie jasnokremowe spodnie i taką sama kurtkę. Ugh… do przystanku jeszcze tylko 50 metrów i nie jedzie żaden samochód…

Nagle jak spod ziemi wyskoczyło czarne BMW i wjechawszy w kałużę, odwzorowało jej zawartość na jasnokremowych spodniach i takiej samej kurtce Kaktusińskiej. Mruknęła jakieś niezrozumiałe, acz groźnie brzmiące słowa i pokazawszy kierowcy czarnego auta śliczny pierścionek na środkowym palcu lewej dłoni, udała się na przystanek. Jednak cóż to się stało? Czarne auto zahamowało z piskiem opon i wysiadł… przeuroczy, po żołniersku ostrzyżony, barczysty posiadacz skórzanej kurtki, opalony bardziej, niż mama Kaktusińskiej po zeszłorocznych wakacjach. Osobnik gnąc się w ukłonach, zaczął przepraszać Kaktusińską i zaproponował jej podwiezienie do domu. Kaktusińska, jako że była przemoczona i zziębnięta, postanowiła skorzystać z nadarzającej się okazji – przecież w razie potrzeby da sobie radę. Na wszelki wypadek (jakby chciał ją gwałcić) wyjęła z torby podręcznik do fizjologii i rozpięła dwa górne guziki swetra (jakby jej nie chciał gwałcić).

O tym, co wydarzyło się w samochodzie, pruderia autorki oraz szacunek dla pruderii czytelnika nakazuje milczeć. Istotny natomiast jest fakt, że przemiły Ryszard na stałe wpisał się w życiorys Kaktusińskiej. Jak mówi mądre przysłowie – „nie oceniaj człowieka po jego dresie”. Nasza bohaterka okazała się być wymarzoną partnerką dla kierowcy czarnego BMW. Wielokrotnie wyznawał jej miłość i zapragnął przedstawić swoim przyjaciołom. Jak się okazało, zrobiła niesamowite wrażenie na Wyrzynaczu, Lufie oraz niezwykle nieśmiałym Rzeźniku. Dlatego też postanowiła swojego nowego partnera życiowego przedstawić w swoim środowisku.

Na ten wielki dzień wybrała pewien czwartkowy wieczór, kiedy odbywało się posiedzenie Komendy Hufca, ponieważ wiedziała, że wtedy zastanie w jednym miejscu nie tylko komendanta i jego najbliższych współpracowników, ale też praktycznie wszystkich innych znajomych, którzy przyjdą, aby spotkać się z komendantem. Ponieważ komendant na ogół umawia się ze wszystkimi o tej samej porze, miała pewność, że Ryszard pozna wszystkich jednego dnia.

Komendant hufca, niejaki Tomasz G., siedząc przed ogromnym biurkiem, zacierał ręce z radości – właśnie jego komputer zaczął bombardowanie wszystkich drużynowych SMS-ami z wyraźną prośbą oddania planu pracy. Obecni w pomieszczeniu ludzie zaczęli gorączkowo odbierać wiadomości, zrobił się straszny rozgardiasz. Wtem drzwi się otwarły i do hufca weszła rozpromieniona Kaktusińska

– Masz plan pracy? – zapytał Tomasz G.

– Nie, ale poznaj mojego nowego chłopaka. Rysiu, to jest Tomek. Tomku, to jest… Tomku, co ci się stało?!! – Kaktusińska pochyliła się nad leżącym na ziemi Tomaszem, a Ryszard popatrzył z wysokości 195 cm na ratowników medycznych (których sześciu było akurat w hufcu), usiłujących ocucić komendanta.

– Oni chyba mnie nie lubią, Perełko…

– Tylko Ci się tak zdaje. Oni są strasznie uprzedzeni i ciężko im nawiązać kontakt z nowymi przyjaciółmi. Ale mój tata będzie tobą zachwycony!!!

Ola Kasperska

W następnym numerze: „Kaktusiński contra zięć”. Chcesz wiedzieć, co powiedział komendant po przebudzeniu i jak przywitał Ryszarda Kaktusiński? Poczekaj do następnego PRZECIEKU albo wyślij sms’a o treści „ZIĘĆ” pod numer 9090 (5zł +VAT).

PS. Kaktusińska będzie wdzięczna, jeśli za pośrednictwem Przecieku przekażecie jej swoje (mogą być anonimowe) opinie na temat Ryszarda.

Pohukiwania Białej Sowy [Palmiry 2002]

Kilka lat temu wymyśliliśmy w otwockim oddziale PTTK Rajd Sympatyków Zlotu „PALMIRY”. Jak dotąd obejmował on zawsze dwa ostatnie dni Zlotu, tak więc i we tym roku 18 i 19 pażdziernika 2002 spędziłem na szlaku wiodącym przez Kampinoski Park Narodowy.


Dzięki Paniom Ewie Kardasiewicz i Ewie Trzaskowskiej z Gimnazjum w Karczewie oraz Pani Ewie Katarzyńskiej z Gimnazjum w Falenicy prowadziłem ponad czterdziestkę gimnazjalistów. Pierwszego dnia zgłębialiśmy wojenne, wychowawcze i patriotyczne sekrety Lasek, tajemnice Parku w siedzibie dyrekcji w Izabelinie oraz uroki sienkiewiczowskiego Lipkowa. Drugiego, z Roztoki, przez Kiścinne i Krogulec dotarliśmy do Wierszy.

To tam w dniach Powstania Warszawskiego żołnierze grupy „Kampinos” Armii Krajowej spotykali się na Mszach świętych celebrowanych m. in. przez jednego z kapelanów, póżniejszego Prymasa Polski, księdza Stefana Wyszyńskiego.

Tamtejszy kościółek ma wiele elementów przypominających powstańcze dni. Przede wszystkim musi wzruszać znajdująca się w ołtarzu głównym panorama płonącej Warszawy, kapliczka z hełmem i wykazem poległych partyzantów, mieszkańców Wierszy i okolicznych wiosek, a także polichromia na sklepieniu przedstawiająca grupę wiernych, m. in. partyzanta w zielonym mundurze z biało – czerwoną opaską na ramieniu. Po chwili skupienia ruszyliśmy na szlak. Cmentarzyk powstańczy pod Wierszami, mogiła 72 poległych w boju i zakłutych przez Kozaków rannych powstańców 1863 roku w pobliżu Zaborowa Leśnego, wreszcie sala pamięci i 2115 krzyży cmentarza na polanie palmirskiej. Mogiła „Jerzyków”, jeszcze kilkaset metrów i wchłania nas polana Pociechy. Jak wielu znajomych! Zanim się zupełnie odprężymy pamiętamy, że wchodzących na cmentarz wita napis:

„Łatwo jest o Polsce mówić, trudniej dla niej pracować, jeszcze trudniej umrzeć, a najtrudniej cierpieć”.

Czy naprawdę my, instruktorzy staramy się, by nasi harcerze do końca zrozumieli głęboki sens zdania wypisanego na ścianie celi w katowni Alei Szucha? Obserwując grupy harcerskie, dominujące przecież na Zlocie, m. in. grupę Tomka Kuczyńskiego z Otwocka, myślę, że chyba tak.

Tegoroczna frekwencja, ponad 2000 uczestników przerosła wyobraźnię żoliborskich organizatorów. Zasialiśmy ziarno. Niech dojrzewa i kiełkuje. Doglądajmy go i pielęgnujmy. To bardzo długi proces… Do zobaczenia za rok!

P.S. Czy wiesz, że inicjatorem „Palmir” był zmarły w 2001 roku Ś. P. ksiądz Tadeusz Uszyński? Pułkownik W. P., Honorowy Przodownik Turystyki Pieszej PTTK, duszpasterz dzieci, młodzieży, kadry turystycznej, Wojska Polskiego – Kawalerzystów, Żołnierzy Armii Krajowej, Sybiraków. Współorganizator kół PTTK w Piasecznie i „Mazowsze” w Warszawie. Długoletni Rektor Kościoła Akademickiego p. w. Św. Anny, proboszcz parafii Św. Andrzeja Apostoła przy ul. Chłodnej. Harcmistrz, do końca życia wierny Prawu i Przyrzeczeniu harcerskiemu.

Wasza Biała Sowa

Run Forest! Run!

Idziemy sobie gęsiego. Jeden za drugim. Jest coraz wyżej, w powietrzu coraz mniej tlenu a i plecak robi się coraz cięższy. Oddycha się trudniej, tętno przyspiesza ale wzrok skupiony gdzieś daleko przed siebie. I tak było przez kilka godzin. Cel jest jeszcze daleko, wysoko. Celem był dach Europy – Mont Blanc. To wyzwanie i walka ze słabościami, taki wtedy był pomysł.

Niestety nie jest to najprostsze a i sporo rzeczy to wymaga: specjalistycznego sprzętu, odpowiednich współtowarzyszy ;-), no i ciężkiej waluty. A co zrobić jeżeli energia rozpiera? Odpowiedź prosta jak koło! Biegać!!!

Bieganie jest specyficznym sportem. Nie wymaga specjalnego miejsca, czasu ani nikogo z kim można je uprawiać. Nie wymaga ton sprzętu. Jest więc dostępne 24 godziny na dobę, a całe wyposażenie to tylko porządne buty i jakiś dresik. Jak mówią w pewnej znanej firmie „Just do it”.

No to i ja zacząłem. Najpierw były małe przebieżki tak do lasu i z powrotem. No oczywiście nie mogłem zapomnieć o odpoczynku w połowie trasy, który trwał prawie tyle samo co cały mój bieg. Później było coraz lepiej i lepiej. Dobrym pomysłem okazał się mój start w zawodach. Wtedy okazało że wbrew przypuszczeniom – nie byłem ostatni a i takich „dziwnych” jak ja to jest jeszcze paru.

Od moich początków już trochę minęło i udało mi się ukończyć kilka kolejnych zawodów a i wysiłek ciągłego biegu jakby wydawał mi się teraz trochę mniejszy. Co prawda do tej pory nie dane mi było zaznać smaku sukcesu i zwycięstwa w jakiś zawodach (to odpowiedź na najczęściej zadawane pytanie „i który byłeś?”), ale to chyba właśnie jeden z fenomenów biegania i samego sportu w tym najczystszym wydaniu. Liczy się udział i własna satysfakcja oraz postępy jakich można dokonać. A i ostatniego słowa jeszcze nie powiedziałem 😉

Oczywiście to co jest dobre dla jednego dla innych będzie nieszczęściem. Nic na siłę. Ale spróbować warto. Satysfakcja gwarantowana.




HISTORIA MARATONU:

„Radości, zwyciężyliśmy” krzyknął Filippiades po przybiegnięciu z pól Maratonu do Aten w pełnej zbroi. Wypowiedziawszy te słowa grecki żołnierz padł martwy na ziemię. Dzisiejszy bieg maratoński jest pamiątką po tym legendarnym biegu i ogniwem łączącym współczesne igrzyska olimpijskie ze starożytnością.

No tak, a ile kilometrów ma ten maraton? Czterdzieści dwa kilometry i sto dziewięćdziesiąt pięć metrów. To nie można było tego jakoś równiej wymierzyć? Mówią, że źródłem jest legenda o Filippiadesie, który przypłacił życiem bieg z wieścią o uratowaniu ojczyzny- antycznej Grecji na którą napadło potężne imperium Persów w 490 p.n.e. Po ponad 2000 lat odżywa tradycja antycznych igrzysk olimpijskich. bowiem piątego dnia igrzysk, około godziny 14, grupa biegaczy wyruszyła spod kopca upamiętniającego bitwę sprzed 2500 lat do Aten.

Zwycięzca biegu, 23-letni Spiros Luis, pokonał 40 kilometrową trasę w 2 godziny 58 minut i 50 sekund. Na trasie zatrzymał się tylko raz – wstąpił do gospody, gdzie wypił szklanicę czerwonego wina…

Długość trasy maratonu była wciąż „okrągła”. Dopiero czternaście lat później, na igrzyskach olimpijskich w Londynie rozpoczęła się 16 letnia awantura. Trasa maratonu biegła od zamku Windsor do stadionu White City. Panujący wówczas w Anglii król Edward VII był gościem na stadionie i trasa biegu nie mogła kończyć się gdziekolwiek. Meta musiała być tuż pod królewską lożą. Oznaczało to dodatkowe 2195 metrów. I trasę przedłużono.

Oczywiście londyńska zmiana dystansu spowodowała oburzenie i liczne dyskusje. Ale najwyraźniej zwolennicy królewskich przywilejów byli w większości bowiem po szesnastu latach sporów dystans został oficjalnie zaakceptowany. I tak jest do dziś. Biega się 42195 metrów.

A Filippiades teraz tylko śmieje się z kusych spodenek i koszulek…

Do swojego szefa w pracy mówiłem „druhu”

1. Jak i kiedy trafiłeś do harcerstwa?

Oj, to nie było wczoraj… Harcerskich tradycji rodzinnych niestety nie mam (chociaż moja siostra była kiedyś zuchem, tzn. była na jednej zbiórce) więc jak to często bywa, był to zbieg przypadków. Właśnie odwołano trening judo na który od czasu do czasu chadzałem, no i trzeba było coś ze sobą począć. A że piętro niżej było jakieś zamieszanie więc…wylądowałem na zbiórce harcerskiej. Później okazało się że mam tam paru znajomych, szybko pojawili się nowi. I tak właśnie zostałem harcerzem w 5 Drużynie Harcerskiej „Leśne Ludki” (obecnie „Ludków” już nie ma, pozostali tylko „Leśni”, ale to cały czas ta sama drużyna). To było mniej więcej w połowie lat osiemdziesiątych, czyli jednak prawie tak jak wczoraj…




2. Twój największy harcerski sukces?

(….) te kropeczki to czas który spędziłem zastanawiając się co odpowiedzieć.

Czasami myślę że największym moim sukcesem są właśnie te lata spędzone w „krótkich spodenkach”, wiele znajomości zawartych przy okazji różnych wyjazdów, spotkań. Niewątpliwie w pamięci na długo zapadną pierwsze obozy, czy udział w Światowych Zlotach w Zegrzu, a w szczególności w Gnieźnie. Ale największym moim osiągnięciem są ludzie, których poznałem, miałem i mam przyjemność z nimi pracować, przebywać. Bez harcerstwa tego by nie było. A te wszystkie wydarzenia, które gdzieś tam po drodze popełniłem i jestem z nich na swój sposób zadowolony, to tylko ich następstwa.

3. Co teraz robisz w harcerstwie?

Wszystko i nic. Czyli: próbuję trochę myśleć nad uporządkowaniem programu naszego hufca (z raczej różnymi efektami) i nad realizacją kilku jego punktów. Czas pokaże czy coś z tego wyjdzie. Sporo czasu pochłania mi Komenda Hufca gdzie właśnie tematy programu i kształcenia są mi najbliższe. Teoretycznie (niestety mam tutaj sobie jeszcze sporo do zarzucenia) opiekuję się trzema naszymi drużynami i mam nadzieję że ta teoria wkrótce przestanie być tylko teorią. (i wcale nikogo tutaj nie straszę;-)).

Od czasu do czasu wspólnie z różnymi instruktorami z innych środowisk, próbujemy coś dobrego zrobić dla harcerzy starszych z naszej Chorągwi. Ostatnio były to Sejmiki Starszoharcerskie, teraz trwają przygotowania do zimowiska kształceniowego, pojawiły się też pomysły stworzenia namiestnictwa przy KCh, czas pokaże.




4. Co zawdzięczasz harcerstwu?

Wieczny brak czasu, nieprzespane noce, odciski na stopach, pierwsze bóle korzonków od spania pod namiotem i tak dale i tak dalej.

A tak na serio czasami się mówi „harcerski styl życia”. A w moim przypadku? Już kilka razy do swojego szefa w pracy mówiłem „druhu” a on tylko kiwał do mnie głową i mówił „spocznij”. Moja mama dokładnie wie na którym rękawie munduru powinna być przyszyta plakietka hufca a na którym zielona lilijka. Prawie wszyscy moi znajomi mieli albo mają coś wspólnego z harcerstwem. Nawet kiedyś na szkoleniu służbowym z pracy okazało się że zajęcia będzie z nami prowadził… dh Naczelnik. itd. Myślę że również pewne moje zachowania czy umiejętności też mogę zawdzięczać miłym harcerskim doświadczeniom. Od takich prostych jak umiejętność pisania oficjalnych dokumentów, załatwienia rzeczy niemożliwych czy zachowania się w sytuacji ekstremalnej (spotkanie z małym dzieckiem) po rzeczy których nie da się opisać w prosty sposób (idea, wspomnienia). Tego nie dostaje się z pierwszą gwiazdką, czy po pierwszym obozie. To jest nagroda za „świadome harcerstwo”.

5. Czym zajmujesz się w życiu pozaharcerskim?

Czy mi się podoba czy nie, to osiem godzin dziennie i pięć dni w tygodniu ciężko pracuję. Jest to praca taką jak kiedyś sobie wymyśliłem, z ludźmi i przy komputerze. Czyli pracuję w dość dużej firmie komputerowej i jestem odpowiedzialny za dział obsługi klienta. No tak, można powiedzieć sam tego chciałem. To jest niezły poligon. Takich rzeczy nie uczy żadna szkoła. Ten scenariusz pisze życie. A bywa różnie. Czasami po takim dniu chce mi się tylko spać…więc idę spać. Jak mi zostaje trochę czasu to staram się go spędzać aktywnie. Trochę ruchu jeszcze nikomu nie zaszkodziło. Zaspokajając swoje potrzeby rywalizacji zdarza mi się wystartować w jakiś zawodach. No i tutaj najczęściej 24 godzinna doba dobiega końca. Czasami uda mi się gdzieś wyjechać. I to jest to co lubię chyba najbardziej. Nowe miejsca i to nie koniecznie kilkaset km od domu (chociaż bardzo chętnie), ale takie np. prawie nieznane Wilczkowice to też bardzo ciekawe miejsce. Chciałbym jeszcze żeby zostało mi trochę czasu dla moich bliskich ale to niestety zdarza się tylko w święta (to taki żart).

6. Mało kto o Tobie wie, że…

W tym roku udało mi się wystartować w blisko dwudziestu biegach długodystansowych, na różnych dystansach i w różnych miejscach. (min. kilka razy w Grand Prix Warszawy, w biegach w Wiązownie, Łowiczu i Mińsku Mazowieckim w Międzynarodowym Biegu „Swarków” w Swarzędzu, w Mistrzostwach Polski w Pile oraz w dwóch maratonach w Poznaniu i Warszawie. W przyszłym roku ma zamiar urozmaicić sobie sezon startowy o maraton w Pradze i w Berlinie.

7. Czym sam siebie ostatnio zaskoczyłeś?

Zmobilizowałem się i gruntownie posprzątałem swój pokój (ale już prawie tego nie widać ;-))

8. Za młodu „łaziłeś po drzewach”, czy grzecznie „chodziłeś po chodnikach”?

Oczywiście że grzecznie chodziłem po chodnikach.

9. Najlepszą tego ilustracją jest…

Moje czoło z prawej strony, prawa noga na wysokości kolana… nie, nie oczywiście że chodziłem po chodnikach, grzecznie i cały czas do przodu. A że czasami na drodze pojawiały się schody, generalnie chyba niczym szczególnym w tym temacie się nie wyróżniałem. No może najwyżej częściej bywałem chory. Angina to była moja specjalność.

10. Twoje życzenie do komendanta Hufca.

Spraw druhu Tomu żeby mi mój komputer zechciał dzisiaj do mnie przemówić… Oj chyba muszę pomyśleć o innym życzeniu, nie zadziałał.

Rozmowę przeprowadziła Redakcja.

„Wygłupiają się ci Brytyjczycy!” – Obelix

Nie da się ukryć, że każda nacja ma swoje charakterystyczne cechy i zachowania, które ludzie innych narodowości zwą… delikatnie rzecz ujmując odchyłami.


Tylko niektórzy ludzie oczywiście i my do takich się nie zaliczamy, bo brak tolerancji, ksenofobia to rzeczy paskudne, ale o żabojadach… swoje wiemy i o tych innych też. Świadomi, że Anglicy od zawsze jeżdżą nie-tą-stroną, nie zawsze zdajemy sobie sprawę, że na ulicy różnice się nie kończą, co zaobserwowałem wnikliwie i o czym krótko opowiem. Przeżyć parę chwil w Zjednoczonym Królestwie – oto prawdziwy survival!

Pierwszym krokiem było odzwyczajenie się od wpajanego mi od maleńkości schematu lewa-prawa-lewa (szosowe ćwiczenie kłykcia potylicznego uprawiane też często przez osobników podejrzanych stojących na „świecy”, myśliwych w większych grupach i młodszych harcerzy na warcie oraz wszystkich innych, którzy czegoś się boją). Kiedy przestałem włazić pod pędzące z prawej strony pojazdy, okazało się, że piesi również buntują się przeciw ogólnoświatowym trendom ruchu drogowego i suną uparcie pod prąd. Ulegając naciskowi większości zacząłem chodzić lewą stroną chodnika, podziwiając przy tym większe grupki obcokrajowców, które walczyły zacieklej niż ja. W kupie siła!

Kiedy już z bólem serca oddałem swój pierwszy bastion polskości, przyszło mi przyzwyczajać się do piętrowych autobusów i ich kierowców. Na „mojej” linii jeździł prawdziwy szatan wcielony o urodzie czarnego bohatera komiksów i takim że czarnym charakterze. Czerń jego okularów budziła we mnie czarne myśli a rękawice nabijane ćwiekami powodowały, że czarno widziałem swoją przyszłość. Jeździł z taką prędkością, że pasażerowie górnego piętra wysiadali, o ironio, zieloni. Niewątpliwie musiał lubić swoją pracę, ale marzył w skrytości ducha o Formule I. Wartkość jazdy kierowców miejskich autobusów nie przekłada się jednak w Londynie na punktualność. Częstokroć obserwowałem całe grupy dumnych Brytyjczyków urągających brzydko na transport i jego pracowników. Co ciekawe przysłowiowa „dżentelmeńskość’ i kultura mieszkańców wyspy wystawiana na nierzadkie próby ulega momentami zanikom. Zwyczajowo do autobusu należy ustawić się w kolejce (o czym dowiedziałem się za późno niestety – jegomość, którego wyprzedziłem wygłosił w moim kierunku tyradę slangiem mniej niż przyjemnym dla ucha i serca), ale w sytuacjach awaryjnych dopuszczane są zachowania typu kto pierwszy, ten lepszy. Podczas strajku metra mniej szczęśliwi, tzn. ci, którzy nie zmieścili się w pojeździe, Londyńczycy kopią w drzwi i barykadują jezdnię na znak protestu. Lepiej było w dzielnicy pakistańsko-indyjskiej, w której jakiś czas pomieszkiwałem. Tam kolejek nie ma i zasady walki są wyznaczone. Ustaliła się pierwsza liga „wsiadaczy” (cechą charakterystyczną są szerzej rozstawione kończyny) a tak zwana reszta godzi się z tym potulnie i czeka na następnego „piętrusa”. Dura lex sed lex.

Co do owej ciekawej kulturowo dzielnicy, to przez pierwsze dwa asymilacyjne tygodnie nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że wylądowałem w dalekiej Azji. Sklepy oferują tam najmodniejsze sari (indyjskie szaty), w „warzywniakach” można kupić dziesiątki produktów, o których istnieniu nie miałem pojęcia, zakwefione kobiety to widok codzienny a w kioskach leżą dzienniki zapisane dziwnymi znaczkami. Rozbrzmiewa orientalna muzyka a na narodowe święto Pakistanu z niemal każdego okna powiewa zielona flaga z białym półksiężycem i takąż gwiazdą. Polecam wszystkim spragnionym dalekowschodnich wrażeń! Strefa trzecia, dojazd zieloną linią metra – Big Bena nie widać, ale komuż on tam potrzebny.

No i te krany! Ciekawa rzecz – w większości toalet dostępne są dwa. Jeden z ukropem, drugi z wodą mrożącą krew w żyłach. Prawdopodobnie służyć ma to oszczędzaniu(?), bo ciężko w tym umyć ręce. Dostępne są też rozmaite wariacje, na przykład typu 2in1 – kran jeden, ale z dwoma wylotami – jednocześnie parzy i mrozi. Poezja. Żeby wytrzymałym życia nie ułatwiać, dno umywalki jest 5 cm poniżej kurka. Nie myjcie rąk! Samo odpadnie.

Pozostałe ciekawostki zostawiam sobie na później i polecam się na przyszłość. Narzekać mogę zawsze i na wszystko. Nie żebym był ksenofobem…

Marek Rudnicki