Puszczańskie miano

Łącznik powiedział przecież wyraźnie, że na tyle jest obliczona trasa. A on tymczasem od godziny nie może znaleźć ostatniego listu z informacją, gdzie jest punkt zborny. Podniósł się z trudem. Ścięgna odwykłe po zimie od długotrwałego marszu bolały przy każdym ruchu.

Łukasz powiedział do siebie: Załóż plecak i zacznij szukać jeszcze raz. To musi być gdzieś tu. No, wstań! Od 23 godzin był na trasie biegu i nie miał już sił. Podtrzymywała go tylko nadzieja na szybkie jego zakończenie.

Łącznik powiedział przecież wyraźnie, że na tyle jest obliczona trasa. A on tymczasem od godziny nie może znaleźć ostatniego listu z informacją, gdzie jest punkt zborny. Podniósł się z trudem. Ścięgna odwykłe po zimie od długotrwałego marszu bolały przy każdym ruchu. Pochylił się jednak i kolejny raz zaczął uważnie obchodzić teren dookoła samotnej sosny. W promieniu dwudziestu kroków nie było źdźbła trawy, tylko piach i stare zeschłe igły. Nigdzie najmniejszego śladu zaszyfrowanej depeszy. Nic, żadnej starej puszki po konserwach, wystającej z ziemi butelki, czy choćby śladu kopania. W pobliżu nie było nawet kamienia, na którym mógłby być wydrapany znak. Tylko pod drzewem leżały dwie okorowane, jakby przypadkiem skrzyżowane gałęzie. Ten znak mówił: ta droga jest zła, poszukaj innej.

Pień drzewa także nie krył wskazówki. Wysoka stara sosna miała gałęzie dopiero gdzieś od piętnastego metra. Z ich końca nie zwisała żadna kartka, żadna też dziupla nie kryla zapowiedzi niespodzianki. “Znowu klapa” – pomyślał. Usiadł i czuł, że już nic nie jest wstanie zrobić. “Choroba” – przemknęło mu przez głowę – “pierwszy wiosenny rajd z zastępem. Ładnie się popisałem nie me co”. Wyciągnął z kieszeni kawałek suchej kiełbasy i zaczął ją wolno przeżuwać. Oparty plecami o pień drzewa jeszcze raz przypomniał sobie trasę całego biegu.

Gdy marcowe słońce zaczęło mocniej przygrzewać, a śnieg stopniał na polach, w zastępie zapanowało ożywienie. Stary zwyczaj nakazywał bowiem, aby tuż przed końcem kalendarzowej zimy opuścili zimowe leże i udali się na trzydniową wykapkę za miasto w celu sprawdzenia, czy naprawdę widać już wiosnę. W środę przed czwartkową zbiórką “Młodych Wilków” Łukasza odwiedził przyboczny. Zostawił kopertę i polecił otworzyć ją dopiero nazajutrz o godzinie 20.00. W kopercie była wiadomość, która po odszyfrowaniu brzmiała: „Harcerz musi być w każdej chwili gotowy do niesienia pomocy wszystkim potrzebującym. Wobec tego, zakładając, że lada chwila nadejdzie wiosna, której trzeba będzie pomóc w pokonaniu ociągającej się z odejściem zimy, zarządzam w drużynie do odwołania stan alarmowy. W każdej chwili spodziewaj się dalszych instrukcji”.

W piątek, o 5 rano, przez łącznika otrzymał rozkaz wymarszu z domu. Należało zabrać ze sobą ekwipunek na 3-dniowy biwak. Nie miał zbyt wiele czasu do stracenia. O 6.10 odjeżdżał pociąg, którym miał wyjechać z miasta. Informacje przyniesione przez łącznika mówiły, że wędrować będzie sam, że liczyć może tylko na swoje umiejętności. Zabroniono mu kontaktować się z kimkolwiek z zastępu. Jego wyjazd miał być zachowany w tajemnicy. 0 9.30 wysiadł na małej stacji, gdzie w myśl instrukcji zgłosił się do zawiadowcy. Otrzymał od niego kopertę z dalszymi wskazówkami. Do podanych azymutów 19-kilometrowej trasy, alfabetem Morse’a załączone były wskazówki. Miał notować wszystkie swoje przemyślenia i spostrzeżenia poczynione na trasie.

Po dwóch godzinach marszu na 7 kilometrze nad jeziorem, będącym rezerwatem Siwej Czapli przez dwie godziny obserwował zachowanie się ptactwa.

Na 11 kilometrze należało założyć biwak – bazę dla zastępu dziewcząt, które miały tu przybyć następnego dnia. Przygotował więc chrust, zostawił dokładny plan sytuacyjny terenu, zbudował kuchnię polową i szałas, w którym spędził noc.

Na 15 kilometrze, w mijanej wsi odnaleziony po drodze list informował, że trzeba odszukać zagrodę Nr 14 i dokonać w niej naprawy ściany szopy, gdzie starzy gospodarze trzymali drewno i węgiel. Zajęło mu to aż 3 godziny, ale za to zjadł gorący obiad.

18 kilometr doprowadził go do strumienia, na którym była zerwana kładka. Sprytnie umieszczona wiadomość nakazywała jej naprawę, wskazując miejsce, gdzie ukryty był potrzebny do tego sprzęt. Po przejściu strumienia zorientował ostatni azymut. Później szedł za znakami patrolowymi, aż dotarł do listu. Narysowane na nim znaki wskazywały dalszą drogę. Poza tym nie było nigdzie żadnych dodatkowych wskazówek. List miał przy sobie. Wyciągnął kartkę i raz jeszcze oglądał znaki pisma obrazkowego.

Łukasz wpatrywał się w znaki patrolowe narysowane na kartce i nagle doznał olśnienia. “Mam” – wykrzyknął. “Przecież jedenaście kroków, a ja fujara przestałem liczyć jak zauważyłem list. To musi być to. W tym tkwi pułapka. Ty mamucie, dałeś się nabrać”.

Szybko wrócił dwa kilometry do samotnego drzewa – tyle bowiem odprowadził go od niego fałszywy list i jeszcze raz uważnie rozpoczął liczyć. Po siedmiu krokach minął miejsce, w którym znajdował się ten pierwszy fałszywy list. Jedenasty krok wypadł mu na stare kretowisko. W kopczyku ziemi znalazł szklaną fiolkę z właściwą informacją Tym razem nie było niespodzianek. Poznał pismo zastępowego: ”W odległości 4 km znajduje się leśniczówka. Czekamy tam na ciebie. Azymut 280 stopni”.

Gdy wszedł do ciepłej, przytulnej izby przywitał go radosny wrzask całego zastępu. Sam drużynowy odebrał od niego meldunek i zeszyt, w którym sporządzał notatki. „Młode Wilki” królowały w leśniczówce od piątku. Przyjeżdżali tu od dwóch lat. Pomagając leśniczemu w pracy zyskali w zamian wdzięczność i serdeczną gościnę. W pobliżu leśniczówki zbudowali sobie głęboko schowaną w lesie bazę zastępu. Tym razem zastęp sprzątał przecinki z nagromadzonego przez zimę chrustu. Pracowali całą sobotę. Tylko Łukasz otrzymał inne zadanie. Pokonanie długiej i niełatwej trasy wymagało od niego wiele trudu, ale było potrzebne, gdyż w ten sposób odbywał „próbę imienia”. Zwyczaj zastępu nakazywał, że każdy jego członek musi wykazać się nie lada jakimi umiejętnościami aby zasłużyć na leśne zawołanie. Zdobyć je można tylko raz w roku – właśnie na przedwiośniu. Zastęp więc na swojej ostatniej zimowej, a już prawie wiosennej wycieczce pracował dla lasu, a Łukasz zdobywał prawo do posiadania pseudonimu. Wszyscy w zastępie wiedzieli o tym co go czeka, sami przecież układali dla niego trasę. Teraz gdy zmęczony spał, uważnie przeglądali jego zapiski i słuchali sprawozdania przybocznego, który cały czas mu towarzyszył. Wreszcie uznali, że Łukasz zasłużył na przyjęcie do grona Leśnej Braci. Wszystko potrzebne do uroczystego obrzędu było już przygotowane. Długie Pióro wyciągnął kawałek wyschniętej kory brzozowej, na którym napisał imię i nazwisko Łukasza oraz jego nowe puszczańskie miano. Sobieradek Leśny ułożył ognisko z dębowych szczap, a Szary Wilk zrobił z kawałka skóry woreczek, który zawieszony na rzemyku można nosić na szyi. Żuraw wypalił na kawałku cienkiej sklejki złamaną strzałę i głowę wilka – znak zastępu.

Milczący Bóbr obudził Łukasza nad ranem.

Nie przyszło mu to łatwo, ale zimna woda działa nawet na największych śpiochów. Oprzytomniałego, ubranego w mundur ale jeszcze nieziemsko zmęczonego przyprowadził do ogniska. W niewielkiej kotlinie porośniętej starymi, wysokimi świerkami zebrał się cały zastęp. Dookoła kamiennego kręgu na fotelach wykonanych ze starych spróchniałych pni siedziały w milczeniu „Młode Wilki”. Niewielki płomień ledwo rozjaśniał panujący mrok. Gdy Łukasz usiadł, wstał drużynowy. Wpatrując się w migocące płomienie powiedział: “Puszczańskie miano to zaszczyt nie lada dla każdego harcerza. Nie zdobywa go się na ładne oczy. Kosztuje ono wiele trudu i wysiłku. Wykazałeś się odpornością na zmęczenie i wieloma umiejętnościami. Ten, kto dostąpi zaszczytu przyjęcia do puszczańskiej gromady, jest dumą dla całej drużyny. Nie każdy jest tego godzien. Pamiętaj ile trudu i ile wyrzeczeń włożyłeś w to, aby do nas dotrzeć. Szanuj więc swoje puszczańskie miano i bacz aby nie okryło się złą sławą”.

Gdy przebrzmiała gawęda drużynowego zastępowy zaintonował pieśń drużyny. Później śpiewali jeszcze kilka piosenek aż wreszcie zapadła cisza. Zastępowy wstał, wyciągnął przygotowaną przez Długie Pióro brzozową korę i podszedł z nią do ogniska. Spalił tę część, na której napisane było imię i nazwisko Łukasza, został tylko kawałek zawierający jego puszczańskie miano. Przy wykonywaniu tych czynności patrzył cały czas na Łukasza i mówił: “Niech zginie z tą chwilą Łukasz, a pola i lasy, rzeki i jeziora, góry i doliny, wszystkie leśne stworzenia skaczące, fruwające i pełzające, znają cię pod zawołaniem „Złamanej Strzały”. Po tych słowach założył Łukaszowi na szyję skórzany woreczek. Żuraw włożył do niego wypaloną sklejkę a Sobieradek zwęglony okruch dębowego konara. Gdy ogień zaczął dogasać zastęp wstał i w milczeniu odszedł do leśniczówki.Przy czerwono żarzących się węglach siedział zamyślony Łukasz. Czekał aż z ogniska zostanie tylko szary popiół.

KOMENTARZ:

[1] Alarm poprzedzony był wieloma zbiórkami o tematyce związanej ze zmianami zachodzącymi w przyrodzie na wiosnę, na których omawiano takie sposoby wyekwipowania się na kilkudniową wędrówkę w tym okrasie. Przeprowadzono takie ciekawe zajęcia np.: jak i dlaczego zmieniają się na wiosnę pąki drzew, odwiedzono wystawę ornitologiczną i ogród botaniczny.

[2] Cały czas za Łukaszem podążał będzie za nim „cień”. Był nim przyboczny, który miał interweniować w sytuacji nieprzewidzianego niebezpieczeństwa. Nie wiedział także, że drużynowy odbył wcześniej rozmowę z rodzicami wyjaśniając im założenia rajdu i uzyskując zgodę na udział w nim ich syna.

[3] Łukasz zdecydował się na zbudowanie najprostszego szałasu przeciągając linę między dwoma blisko siebie rosnącymi drzewami. Pozostałe elementy rusztowania także wykonał z linek. Poszycie sporządził ze słomy, którą dostał u gospodarza w pobliskiej wsi. Ponieważ marcowe noce są jeszcze bardzo zimne na podłogę nakładał solidną ilość jedliny – gałęzie zebrał na wyrębie. Ogrodzone dużymi kamieniami, palone przy wejściu do szałasu ognisko z ekranem dawało przyjemne ciepło a gruby dębowy konar włożony do ogniska przed północą tlił się aż do rana ogrzewając powietrze w szałasie.

[4] Idź naprzód w kierunku północnym Po przejściu mieszanego lasu przed dużym samotnym kamieniem zatrzymaj się i rozpal ognisko. Przygotuj posiłek i nie licz na niczyją pomoc. Po tym (później) idź w kierunku wzgórza. Ze wzgórza idź kierunku samotnego liściastego drzewa. Uważaj na bardzo duży spadek (stoku) jest to poważne niebezpieczeństwo. Zatrzymaj się (przy drzewie). W kierunku południowym po jedenastu krokach znajdziesz list.

Uważaj, niebezpieczeństwo.

ANDRZEJ BANASIK

„Świat Młodych”, kwiecień 1984

Mój pierwszy raz 04/2002

19.01.2002 r.

„Jest sobota za oknem mróz i Warszawa kaszle miarowo…” to taka piosenka, właśnie leci w radio. Tak, tak, faktycznie jest sobota i to właśnie dzisiaj odbyło się pierwsze spotkanie zuchwomanów i zuchmana w sprawie tegorocznej koloni zuchowej.


Zrobiliśmy jedną w ubiegłym roku, więc może i w tym się uda. Może w tym roku nie będzie już takiego problemu z osobami pełnoletnimi, bo Aśka i ja już będziemy po osiemnastkach, ale trzeba jeszcze mieć uprawnienia wychowawcy, a z tym trochę gorzej. Mamy w planach kurs wychowawców kolonijnych, ale trzeba go jeszcze ukończyć, a z tym mogą być problemy. Nie zapeszajmy. A poza tym trochę nam się sypnęła zeszłoroczna komendantka dh. Madzia, bo brzuchata i niedługo rodzi, a z taką dzidzią do Przerwanek to chyba nie pojedzie. Chociaż małe Kaźmierczaki były tylko miesiąc starsze i pojechały i było ich dwóch! No zobaczymy.

Próbowaliśmy sobie wstępnie ustalić konwencję kolonii. W zeszłym roku był kosmos i całkiem nieźle nam to wyszło. W tym roku oczywiście pierwszym pomysłem była zabawa w … nie nie Pokemony tylko w Harrego Pottera, ale stwierdziliśmy, że może nam się nie udać mecz „quiditha” (?) (chociaż na latającego zucha mam już koncepcję: lina, uprząż, drzewo…), więc zaczęliśmy kombinować dalej. W propozycjach pojawiła się „Egipcjanka”, słowianie i kilka innych mniej porywających. Trochę zmartwił nas Siarek, bo powiedziął, że skoro w tamtym roku w Przerwankach było słońce, to jak to zwykle bywa, w tym będzie lało! Ale na to też znaleźliśmy odpowiedź. Zawsze można powiedzieć, że w Egipcie jest teraz pora deszczowa i na taką właśnie trafiliśmy. Ha, ha, ha… Tylko, żeby zuchy uwierzyły. Chociaż im można wcisnąć wszystko, no prawie wszystko. Ciekawe, na jakiej konwencji w końcu stanie…

21.01.2002 r.

Moje życzenie, co do spokojnych dziewczynek się spełniło. Chłopców jest pięciu i są tak spokojni i bezproblemowi keine Probleme! Dzieci na razie nie jest dużo, ale bawią się doskonale. Nareszcie innych interesuje to, co do nich mówię! SUKCES!!!!!!!!!!!!!!!!

25/26.01.2002 r.

NAZ, NAZ i po NAZ-ie. Było zupełnie inaczej niż w zeszłym roku. Wtedy prawie wszystko zrobiła Żaba, a tym razem cała organizacja wylądowała w moich rękach. Na początku trochę się bałam, ale jak zaczęłam pisać plan to stwierdziłam, że nie jest to takie trudne. Oczywiście nie wystrzegłam się błędów i w trakcie całej akcji plan pracy troszkę się zmienił. Problem polegał na niedostosowaniu niektórych zajęć do możliwości Świetlicy i co ważniejsze do samych dzieciaków. Ale nie mogę powiedzieć, że się nie udało-wręcz przeciwnie moim zdaniem wypadło całkiem dobrze. Dzieciaki bawiły się świetnie i z nadzieją pytały czy przyjdziemy w poniedziałek i były smutne jak słyszały „niestety nie”. Ale może zobaczymy się za rok…

Miła to robota, ale dobrze, że NAZ jest tylko raz w roku, bo to bardzo męczące zajęcie. Codziennie wracałam do domu po pięciu godzinach tam spędzonych i zasypiałam na siedząco. Potem budziłam się i nieprzytomna musiałam przygotować kolejny dzień zajęć. Nie jestem pewna, czy jest to, co Tygrysy lubią najbardziej! Jednym słowem miło było, ale dobrze, że się skończyło.

8.02.2002 r.

No tak! Jak to zawsze z feriami bywa szybko się kończą (za szybko!!!!!!!!). Tak też było i w tym przypadku, a co się z tym wiąże trzeba znowu iść do szkoły i co NAJPRZYJEMNIEJSZE na zbiórkę!!!! Musze powiedzieć, że czwartkowa zbiórka była i to chyba jej najlepsza charakterystyka. Było stosunkowo mało dzieci-6, ale -jak się dowiedziałam niektóre są u babci na pączkach, inne są chore i tak dalej. Niemniej jednak zbiórka może nie była szczytem atrakcyjności, ale chyba się podobała, bo dzieciaki mogły się trochę pobabrać w kleju i odbyć wycieczkę do łazienki (co u mnie w gromadzie stanowi niemałą atrakcję)! w następnym tygodniu muszę się trochę zmobilizować i przygotować coś, żebyśmy wszyscy-łącznie ze mną nie usnęli. Wierzcie mi nie ma nic bardziej nudnego od prowadzenia nudnej zbiórki. Ale może uda się coś wyskrobać-obaczymy za tydzień. Na razie!

Karolina Śluzek

P.S.

Niestety Ania znowu nie mogła przybyć na zbiórkę… Najgorsze jest to, że nie wiem, w jakim stopniu jej kolejne tłumaczenia są zgodne z prawdą, a jej przeprosiny szczere. Nie lubię „pracować” z kimś, kto robi ze mnie balona. Jak na razie to nie wiem, co mam z nią zrobić. Sądzę jednak, że „nasza współpraca” nie potrwa długo. Albo wóz, albo przewóz!

Kaktusińscy na wakacjach

Nadchodziło lato. Do mieszkania Kaktusińskich nadchodził pan Kaktusiński z gazetą w ręku. Z błyskiem wyższości w oku minął drzwi znienawidzonego sąsiada, zastanawiając się przy tym, czy w akcie zemsty nie nalać mu czegoś do dziurki od klucza, ale przypomniał sobie, że jest w końcu kulturalnym człowiekiem i to on występuje tu jako ofiara dziwactw sąsiada.
Ledwie zbliżył się do drzwi, posłyszał odgłosy karczemnej awantury – wydało mu się to nieco dziwne, bo jak tak można urządzać awanturę bez jego udziału… Zaniepokojony wtargnął do mieszkania i niezwłocznie zażądał wyjaśnień. Okazało się, że starsza pociecha przedstawiła właśnie swój wakacyjny, który nie uwzględniał rodzinnego wyjazdu nad morze a za to jakiś obóz. I to harcerski! „To dopiero!” – pomyślał pan Kaktusiński i bez wahania przyłączył się do awantury, w której pani Kaktusińska krzyczała konsekwentnie o czających się w lesie zboczeńcach, mordercach i potencjalnych gwałcicielach i co najgorsze – kleszczach, syn krzyczał, „że jak ona nie jedzie do Juraty to on też nie” a córka ogólnie wrzeszczała na wszystkich. Po kilku minutach drakońskie piekło nieco przycichło, zmieniając się tym samym w ciche dni.

Paskudną sytuację uratowała babcia – osoba z natury rozważna i romantyczna, która przekonała państwa Kaktusińskich, że leśni mordercy, harcerze, gwałciciele będą wspaniałą odmianą dla ukochanej wnusi. Pan Kaktusiński skapitulował, przebąkiwał jeszcze coś o niedomyciu polskiego harcerza, który myje się raz na tydzień i zmienia bieliznę raz na miesiąc, ale nawet jego żona wytknęła mu, że pomyliło mu się z żołnierzami. W końcu nadszedł dzień wyjazdu na obóz harcerski do pewnej zacisznej, bieszczadzkiej miejscowości. Państwo Kaktusińscy odprowadzili swoją pociechę pod autokar. Minęło kilka chwil i dziecko odjechało w siną dal, na poniewierkę i pastwę rozmaitych stworzeń leśnych. Pozostała trójka odetchnęła z ulgą: pozbyli się jednego dziecka, mieli wreszcie święty spokój a dziecko myślało, że wreszcie udało mu się postawić na swoim i wyrwać spod rodzicielskiej opieki. Nieszczęsna córka nie mogła wiedzieć, że padła ofiarą długo planowanego spisku!

Ofiara miała wybitnego pecha, bo w tamten pamiętny rok przez najstarszych nawet bieszczadników nazywany jest najbardziej deszczowym w historii. Jedyne, co nieszczęsna niewiasta mogła zrobić, było wysyłanie żałosnych listów do rodziców z prośbą o zapomogę, pieniężną oczywiście. Niestety, zapomniała, że ukochani rodzice znajdują się ok. 400 kilometrów od domu…

Pierwszą trudnością, jaka spotkała naszą początkującą harcerkę było spotkanie ze Straszliwym Zwierzem, który przez całą długą wartę hałasował w krzakach. Pomna przestróg mamusi, już zaczęła przypuszczać, że to czyhający w gęstwinie zboczeniec. Jednak okazało się, że to jeż, w dodatku bardzo mały. Następnego dnia zgubiła latarkę, w związku z czym nocne wyprawy w najrozmaitszych kierunkach były dla niej utrudnione. Być może właśnie dzięki tej stracie do raportu karnego stanęła dopiero piątego dnia obozu. Następny apel był dla niej niezwykle radosny – ktoś odnalazł jej latarkę. Niestety – w zamian za ukochany przedmiot musiała oddać dwa podwieczorki a potem okazało się, że ktoś pożyczył sobie baterię z tej latarki (nowiutkie Duracelle alkaliczne!). Pomna problemów ze zgubami, nikomu nie pochwaliła się, że zgubiła menażkę i cierpliwie popijała zupę z kubka, patrząc jak zastęp chłopców gra jej naczyniem w piłkę. Najpierw było jej smutno, potem przyłączyła się do nich, uznawszy, że w ten sposób przymusowa kuracja odchudzająca odniesie jeszcze lepsze efekty.

Kaktusińscy pojechali nad morze, opalili się, nazbierali 4306 punktów z coca-coli (43 zniżki na zakup spodni Mustang) i wrócili do domu. Tydzień później wróciło dziecko – wychudłe (bo jedzenie było tak świeże, że uciekało z talerza, a że córcia ma dobre serce, to nie umiała go dobić), blade (bo padało) i dość brudne, przynajmniej jak na miejskie warunki. Córeczka przywitała się z rodzicami i warknęła „Za rok jadę z wami”.

Ola Kasperska

Pejzaże Harasymowiczowskie na Ługach

Na ostatniej zbiórce drużynowych i przybocznych mieliśmy okazję poznać druhny Iwonę i Olę Dubickie, które od ponad roku prowadzą drużynę harcerską na osiedlu Ługi.
Dziś na łamach „Przecieku” druhny opowiadają o swojej działalności, dorobku i planach.

To swoisty ewenement, że tak blisko nas działa drużyna, z której istnienia mało kto zdawał sobie sprawę. Jak doszło do jej powstania?

Iwona Dubicka: To dość długa historia… Bardzo długo byłam związana ze środowiskiem ZHR. Jednak działalność „Ostoi”, bo tak nazywa się nasza drużyna, rozpoczęła się w marcu zeszłego roku. Początkowo chciałyśmy współ-pracować z hufcem ZHR Anin-Wawer. Jednak jako instruktorka hufca Otwock uznałam, że taka forma współpracy jest bardziej naturalna, miedzy innymi ze względu na lepsze możliwości integracji, bo dla naszych harcerek dojazd do Wawra był sporym utrudnieniem..

W jakim wieku są dziewczęta?

Ola Dubicka: W drużynie jest 13 osób. Dwie dziewczynki chodzą do czwartej klasy, pozostałe są troszkę starsze. Od września planujemy utworzenie zastępu młodszo-harcerskiego.

Czy pracujecie zastępami?

O.D.: Nie, wszystko robimy wspólnie, w obrębie drużyny istnieje jak na razie jeden zastęp – Szopy.

Skąd ta nazwa?

O.D.: Zrodziła się na obozie, kiedy to przez dwa dni lał deszcz a my siedziałyśmy w szopie, próbując wymyślić jakąś nazwę. Ponieważ szopa i deszcz były motywami przewodnimi – ktoś rzucił „Szopy” i tak już zostało. Przy mundurze nosimy frędzle, symbolizujące szopi ogon.

Niektóre drużyny naszego hufca mają problemy lokalowe, nie wszystkim udało się zdobyć harcówkę. Czy ta trudność dotyczy także „Ostoi”?

I.D.: Nie, mamy swoją harcówkę przy kościele na Ługach.

O.D.: Same ją urządziłyśmy, dziewczyny osobiście pomalowały ściany. Staramy się stopniowo urządzać ją tak, aby było jak najprzyjemniej się w niej spotykać. Naszym podstawowym meblem jest ogromny fotel.

Zajmujecie się jakąś konkretną specjalnością?

I.D.: Chcemy być drużyną wędrowniczo-ekologiczną. Złożyłyśmy już meldunek w hufcu. W ramach naszej działalności ekologicznej sprzątnęłyśmy las na Ługach. To taka nasza doroczna akcja, również zarobkowa. W ten sposób w zeszłym roku zdobyłyśmy pieniądze na obóz.

O.D.: Planujemy także zająć się innymi problemami ekologicznymi osiedla, między innymi segregacją odpadów.

Drużyna jest dość młoda, jednak z pewnością ma już swoje zwyczaje i obrzędowość. Możecie o nich opowiedzieć?

O.D.: W chwili obecnej jesteśmy w fazie wybierania bohatera. Na początku każdej zbiórki śpiewamy naszą ulubioną piosenkę – „Pejzaże harasymowiczowskie”, zapalamy trzy świece, w których dopalają się sosnowe igły. Zaprojektowałyśmy także rodzaj loga drużyny, które umieścimy na koszulkach od munduru polowego.

Co zdecydowało, że właśnie „Pejzaże” są ulubioną piosenką drużyny?

O.D.: Razem z mamą od wielu lat jeździmy na obozy do Mochnaczki Niżnej. Tam też w zeszłym roku odbył się pierwszy obóz „Ostoi”. W „Pejzażach” jest mowa o miejscach, które odwiedziłyśmy i pokochałyśmy. Był to taki spontaniczny wybór.

Jakie są wasze tegoroczne plany obozowe drużyny?

O.D.: Ponownie udamy się do Mochnaczki – to piękne miejsce i dziewczynom się podoba. Poza tym można tam fantastycznie pochodzić po górach.

Czy bierzecie udział w jakichś imprezach cyklicznych?

I.D.: Oczywiście. Właśnie jesteśmy w trakcie wykonywania zadań przedrajdowych do rajdu w Pionkach. Byłyśmy na nim z drużyną rok temu oraz wiele razy wcześniej. Impreza trwa trzy dni. Pierwszego drużyny prezentują się, drugiego odbywa się sam rajd. Trwa on ok. 12 godzin i ma formę gry terenowej. Ostatni dzień to czas na rozdanie nagród i mszę.

O.D.: Współpracujemy także z Kołem Sybiraków Praga Północ. Organizujemy przedstawienia bożonarodzeniowe, starając się jednocześnie jak najwięcej od tych ludzi nauczyć.

Jakie są wasze palny na najbliższą oraz dalszą przyszłość?

I.D.: Zależy nam na integracji ze środowiskiem hufca. Chcemy wziąć udział w planowanych imprezach zbiorowych. Ola chce wziąć udział w kursie wychowawców kolonijnych.

O.D.: Obecnie jestem w trakcie przygotowywania strony internetowej drużyny. Ponadto wspólnie z dziewczynami chcemy stworzyć folder o drużynie i okolicy, w której działa. Stałby się on taką naszą wizytówką, którą wręczałybyśmy poznanym ludziom jako pamiątkę.

Życzę wytrwałości w służbie harcerskiej. Dziękuję za rozmowę.

Ola Kasperska

Harcerska odnowa

Wykaz gromad i drużyn działających w hufcu ZHP Otwock (stan na 31.03.2002 r.) obejmuje aż 20 pozycji, co oznacza, że zarejestrowano 20 drużyn, w czym 3 gromady zuchowe, 3 drużyny próbne i 14 harcerskich i starszoharcerskich. Oczywiście liczebność ich i poziom stanowią tajemnicę, pomimo, że większość z nich ma opiekuna z ramienia Komendy, że w hufcu codziennie dyżurują instruktorzy, znane są miejsca i godziny zbiórek.

Na nic jednak zda się to wszystko, gdy praca harcerska jest pobieżna i przypadkowa.
Fikcyjne funkcje drużynowych uniemożliwiają właściwe prowadzenie pracy wychowawczej. Brak poczucia odpowiedzialności za własne postępowanie, za najbliższe otoczenie, za organizację wyraża niedojrzałość psychiczną człowieka. Z celów Harcerstwa wynika, że instruktor musi dawać dobry przykład nie tylko podwładnym sobie dzieciom i młodzieży. Drużynowy przecież pełni funkcję instruktora, nawet jeśli nie złożył jeszcze zobowiązania. A czy spośród nas wszyscy drużynowi potrafią wykonać należycie swoje zadanie wychowania dobrych, dzielnych i prawych harcerzy? Sądzę, że zanika pęd do zdobywania, zatraca się dzielność. Rodzi się typ drużynowego – konsumenta. Rodzi się typ drużynowego – konsumenta.

Gdzie tkwi problem? Również w kształceniu. Chociaż nie tylko. Sami obniżamy poprzeczkę. Decydując się przewodzić gromadzie, drużynie, i harcerz i instruktor powinien mieć wyrobienie wychowawcze, wykazać się zrozumieniem podstawowych zasad wychowania rodzinnego i stosowaniem ich w życiu osobistym, rozumieć konieczność współpracy Harcerstwa z rodziną, umieć objaśniać Obietnicę i Prawo Zucha, Przyrzeczenie i Prawo Harcerskie z zastosowaniem poszczególnych punktów Prawa w życiu codziennym, wiedzieć, jakimi cechami charakteru powinien odznaczać się drużynowy i szczegółowo wyjaśnić wartość dobrego (również osobistego) przykładu w pracy wychowawczej.

Znajomość regulaminu ZHP (wie, jak i gdzie je znaleźć) oraz przepisów obowiązujących drużynę (gospodarka, mundury, itp.) stawia go w rzędzie osób świadomych i kompetentnych.

Od drużynowego oczekuje się również znajomości metody harcerskiej, regulaminu stopni, zasad zdobywania sprawności. Każdy drużynowy powinien umieć uzasadnić konieczność systemu zastępowego w pracy drużyny oraz znać metody kształcenia zastępowych.

Drużynowy powinien umieć opracować

– szczegółowy miesięczny program zastępu,

– roczny, szczegółowy program pracy drużyny,

– plan jednodniowej wycieczki zastępu,

– szczegółowy plan wycieczki i biwaku drużyny.

Poza tym powinien potrafić wskazać i omówić ważniejsze książki i czasopisma harcerskie przydatne w pracy drużyny.

Nawet jeśli większość drużynowych spełnia te kryteria, to dla pozostałych należy tworzyć takie warunki, by mogli bez wahania wybrać drogę świadomego wychowawcy. Niezwykle istotną sprawą staje się pogłębianie pracy harcerskiej oraz zwiększenie ilościowe członków drużyn.

Rozpoczęcie dyskusji na ten temat oraz przeciwstawianie się bylejakości w drużynach pozwoli zrozumieć, że większy wysiłek włożony w przygotowanie drużynowych zarówno przez hufiec jak i przez samych drużynowych polepszy samopoczucie jednych i drugich, podniesie poziom pracy w drużynach, polepszy jakość harcerstwa a nade wszystko wzmocni naszą organizację.

hm. Ula Bugaj

Harcerzem być – C.D.

Może Prawo Harcerskie jest przestarzałe. Może nie uwzględnia “okoliczności łagodzących” dla osób, które “leczą się” piwem.
Może …

Ale to właśnie te dziesięć punktów (cytuję obok, bo jak widać niektórzy już dawno zapomnieli, o co w nich chodzi) ma kierować życiem każdego harcerza i instruktora. Autor artykułu z poprzedniego Przecieku, który podpisał się jako Karol Woj-Wojciechowski (domyślam się, że za tym pseudonimem artystycznym ukrywa się Tomasz Wojciechowski) zarzucił mi “antyalkoholową krucjatę”. Nie wiem, czy to komplement, czy jednak zarzut, ale dziękuję za te ostre słowa.

Zawsze, gdy tylko będę miał dość sił będę walczył z piciem alkoholu przez harcerzy, a ze szczególną zawziętością – przez nieletnich.

Tomek Wjciechowski uważa, że jadę pod prąd. I pewnie tak jest. Ale czasem trzeba wyjść poza ramy funkcjonowania, żeby osiągnąć coś więcej niż tylko zwykły egzystencjalizm. I wtedy narażamy się na osąd ludzi, którzy tego nie lubią. Oni lubią, gdy wszystko dzieje się zgodnie ze schematami, bo wtedy życie jest prostsze.

DRUHU TOMKU WOJCIECHOWSKI!

Każdego dnia dokonujemy wyborów, które mają wpływ na nasze dalsze życie. Jeden sięga po puszkę piwa, inny po grzane wino, a jeszcze inny po kieliszek wódki. Kowalski zostaje harcerzem, pomimo tego, że Nowak uważa wszystkich harcerzy za popaprańców w krótkich spodenkach. Czytelnicy tej gazety podjęli decyzję i ponoszą jej konsekwencje. Także Ty ją podjąłeś. Nie wstępowałeś do harcerstwa, gdy można było pić alkohol i złożyłeś Przyrzeczenie, że nie będziesz tego robił. A przecież nikt Cię nie zmuszał do takich deklaracji.

Że, co? Że byłeś wtedy młody i były to czcze deklaracje, których konsekwencji nie dostrzegałeś? Spójrz na tych, którzy przerzekali i dotrzymują słowa. Wielu z nas stanęło lub stanie przed ołtarzem i będzie przyrzekać Miłość, Wierność i Uczciwość Małżeńską.

Jaką wartość ma Przysięga Małżeńska i każda inna w ustach kogoś, kto łamał już inne przyrzeczenia i nie uznaje tego za błąd.
Wybacz mi szczerość, ale po przeczytaniu Twojego artykułu jakoś nie darzę Cię większym zaufaniem niż poprzednio, a myślę, że jest wręcz odwrotnie.

Oskarżyłeś mnie o śmieszność, zachowanie “godne pożałowania” i błędy wychowawcze. Dzięki za ostre słowa – mało kogo na nie stać. Pozwól jednak, że pozostanę przy swoim zdaniu, iż więcej pożytku niż szkody moje działania przyniosą. Ty zostaniesz przy swoim, bo na tym polega demokracja, a historia pokaże kto miał rację.

Wiem jak czuli się “bohaterowie” mojego artykułu, bo niektórzy z nich sami mi to powiedzieli. I za to cenię ich szczególnie. Oni potwierdzili to, że popełnili błąd, a Ty próbujesz przekonać czytelników Przecieku, że picie piwa nie jest niczym złym. Ja po prostu uważam, że harcerzem jest się przez całe życie. Z tego się nie wyrasta. A jeśli ktoś zmieni przekonania, to zawsze może wystąpić ze Związku. Liczę na to, że mój artykuł pozwoli niektórym podjąć decyzję (i liczę na to, że nie odejdą).

I ostatnia sprawa, bo miejsca jak zwykle mało. Pomówiłeś ogromne grono ludzi o pijaństwo, ze szczególnym uwzględnieniem jednej konkretnej grupy. Nie rozumiem, dlaczego zrobiłeś to teraz, a nie wtedy, gdy mogłem szybko sprawdzić Twoje oskarżenia. Czekam do 25 kwietnia na dowody, którymi mam nadzieję dysponujesz. Ktoś musi ponieść konsekwencje Twoich słów. Oni, albo Ty. Ja przynajmniej wcześniej rozmawiałem z osobami do których miałem zastrzeżenia. Ty pozwoliłeś sobie na pomówienie.

Każdego dnia dokonujemy wyborów, które mają wpływ na nasze dalsze życie…

hm. Tomasz Grodzki

Syn Marnotrawny?

Na pewno znasz przypowieść o synu marnotrawnym. Opowiada ona historię młodego człowieka, który zażądał od ojca przypadającej mu części majątku, odjechał w dalekie strony, gdzie mógł „trwonić swoją majętność żyjąc rozpustnie”. Gdy już wydał wszystkie pieniądze i popadł w nędzę przypomniał sobie o domu rodzinnym.

Wrócił do ojca, poprosił o przyjęcie do grona służby. Syn został przez ojca powitany z wielką radością. Został odziany w najlepsze szaty i wyprawiono ucztę aby uczcić powrót syna do domu. Ojciec nie zamknął przed nim drzwi ale powitał go jak osobę, która umarła i na nowo ożyła. Tyle św. Łukasz, który zawarł tę przypowieść w swojej Ewangelii.

Parabola ta stała się podstawą dla wielu dzieł literackich, muzycznych i malarskich.

Niektórzy twórcy wracali do tego wątku kilkakrotnie. Tak było m.in. z Hieronimusem van Aeken zwanym Bosch’em. Syn marnotrawny, który patrzy na nas z obrazu jest już człowiekiem starym, niedołężnym i zmęczonym. Nic nie wskazuje na to, że jeszcze niedawno smakował świata. Bawił się i nie myślał o tym co będzie jak już opróżni ostatnią sakiewkę. Kiedy okazało się, że razem z nią rozstali się z nim jego towarzysze i został w biedzie sam podjął niełatwą decyzję o powrocie do domu.

Decyzja o powrocie do ludzi, których skrzywdziliśmy nigdy nie jest łatwa. Nie wszyscy ludzie mają tyle cierpliwości co ojciec syna marnotrawnego. Nie każde powroty kończą się tak szczęśliwie. Często poróżnione strony nie potrafią sobie wybaczyć. Czy Ty kiedyś będąc w sytuacji ojca syna marnotrawnego nie wykorzystasz okazji, żeby pokazać swoją wyższość?

Patrząc z drugiej strony czy będziesz mieć tyle odwagi, co syn marnotrawny? Czy urażona ambicja nie będzie Ci przeszkadzała przyznać się do błędu i poprosić o przebaczenie?

Jeżeli taka sytuacja Cię kiedyś spotka – życzę Ci, żeby ojciec powitał Cię z radością.

Jacek Kaczmarski napisał piosenkę wg obrazu „Syn Marnotrawny”. W jego dorobku znajduje się spora liczba wierszy i piosenek nawiązujących do malarstwa. Aby lepiej zrozumieć te piosenki trzeba poznać też dzieła, do których się odnoszą. W ten sposób przybliża nam polskie i światowe malarstwo. Jestem mu wdzięczny za to, że otworzył mi oczy na świat o którego istnieniu nie wiedziałem. Świat przeżywani sztuki. Czas poznawania twórczości Kaczmarskiego przypadł na okres mojego dorastania. Zaowocowało to tym, że należy on do grona osób, które miały decydujący wpływ na to kim jestem.

Kaczmarski kończy swoją interpretację obrazu wkładając w usta syna marnotrawnego słowa: „Lecz panika – nie wiem skąd wiem – jest już dla mnie skończona”. Czego i Tobie życzę.

Mirek Grodzki

———————–

JACEK KACZMARSKI urodził się w 1957 roku w Warszawie. Tamże w roku 1980 ukończył polonistykę na Uniwersytecie Warszawskim. W latach 1977-1980 był laureatem wielu nagród na festiwalach piosenki kabaretowej i poetyckiej oraz na Festiwalu Piosenki Studenckiej. Nie należy jednakże zapominać, że w tych samych latach siedemdziesiątych, ze względu na obostrzenia cenzuralne, znany był jedynie w środowiskach studenckich i w tzw „drugim obiegu” oraz w kabarecie Pod Egidą Jana Pietrzaka. W październiku 1981 roku Kaczmarski wyjechał do Francji, gdzie w grudniu dosięgnęło go ogłoszenie stanu wojennego w Polsce. Został więc członkiem założycielem paryskiego Komitetu Solidarności z „Solidarnością”.

Sposób odczytywania jego twórczości przez publiczność, zyskały mu miano, po sierpniu 1980 roku, barda „Solidarności”. W okresie 1984-1994 pracował jako redaktor Rozgłośni Radia Wolna Europa, prowadząc tam cykliczną audycję pt. Kwadrans Jacka Kaczmarskiego. W tymże okresie koncertował w skupiskach polonijnych na całym świecie. W kraju występował podczas dłuższych regularnych pobytów od 1990 roku.

W 1995 wraz z rodziną wyjechał z Polski do Australii. Wraca co roku do Polski na koncerty.

———————–

JACEK KACZMARSKI MA RAKA!!!

Choroba, z którą się zmaga, zaatakowała nagle i nie pozostawiła wiele czasu na ratunek. Przyjaciele barda polskiej wyzwoleńczej sceny podziemnej organizują koncerty charytatywne.

Dochód z nich przekazany będzie w całości Jackowi – na niezwykle drogie leczenie, ratowanie życia.

Pieniądze można wpłacać na konto:

“Społeczna fundacja ludzi dla ludzi”

ul. Garbary 5, 61-866 Poznań

Pekao S.A. I o/ Poznań

12401747-01618062-2700-401112-107

Hasło: Jacek

Tytułem: „Pomoc Jackowi w chorobie”

Szczegóły na stronie http://www.jk.prv.pl/

SP5ZDH

Wraz z niedźwiedziami, po długiej zimie, „obudzili się” również harcerze z Harcerskiego Klubu Łączności „PAJĄK” SP5ZDH działającego przy Młodzieżowym Domu Kultury w Otwocku.

Postanowili zainaugurować sezon „wiosna-lato 2002″ organizacją biwaku łącznościowego w położonej niedaleko Sobieni Jezior wsi Zuzanów.
Biwak, co prawda odbędzie się dopiero na początku maja, ale przygotowania idą pełną parą! W sobotę 6 kwietnia drużyna krótkofalowców-amatorów, ubiegających się dopiero o licencję krótkofalarską wyruszyła pod wodzą pana K. Krzeszewskiego do Zuzanowa, aby poznać położenie i historię owego miejsca, a wszystko po to, by móc potem przeprowadzać ciekawe i „pożyteczne” łączności radiowe.

Specjalnie z okazji biwaku wydany zostanie okolicznościowy dyplom. Jak go zdobyć? Wystarczy przeprowadzić 4 łączności radiowe: bądź z czterema różnymi operatorami biwakowej radiostacji, bądź z dwoma na różnych pasmach. Dyplom można uzyskać również poprzez łączność telegraficzną z dwoma dowolnymi operatorami radia.

Oprócz „ciężkiej pracy” harcerzy czeka również trochę przyjemności, m.in. wycieczka piesza z miejscowym leśniczym celem podpatrzenia siedlisk rzadko dziś występującego bociana czarnego.

Zatem – oby wszystko poszło zgodnie z planem i oby… dopisała pogoda!

Życzymy wszystkim krótkofalowcom zdobycia dyplomu a harcerzom – powodzenia!

Po powrocie zdamy szczegółową relację z tego przedsięwzięcia.

Marta Depczyńska

P.S. Zainteresowanych szczegółami zapraszamy na stronę internetową hufca: http://www.otwock.zhp.org.pl/

O czym powinniśmy wiedzieć…

O czym powinniśmy wiedzieć gdy w grze terenowej uczestniczą dzieci mniej sprawne i wymagające dodatkowej troski i opieki?


1. Uczestnicy gry powinni być nastawieni przyjaźnie do każdego dziecka, które swoim zachowaniem i sprawnością nie dorównuje pozostałym. Są poinformowani o dysfunkcjach i trudnościach, z którymi to dziecko musi sobie radzić. Wykazują chęć pomocy i współpracy z tym dzieckiem, wiedzą w jakim zakresie mogą pomagać i kiedy pozwalać by dziecko to radziło sobie samo.


2. Uwrażliwiamy wszystkich harcerzy, by nikt, nawet nieopatrznie nie wyśmiewał się i nie dokuczał dziecku mniej sprawnemu, a każdego cechowała pełna tolerancja i chęć współpracy. Jeśli w drużynie znajdzie się dziecko, które nie chce stosować tych zasad, pracujemy z nim indywidualnie, a jeśli to nie pomaga eliminujemy je z zespołu.


3. Każde dziecko niepełnosprawne lub mniej sprawne traktujemy indywidualnie, dysfunkcje tego dziecka mogą być rzadko spotykane, nieznane i wymagające indywidualnego traktowania. Sposób traktowania tego dziecka, pomaga mu w samoobsłudze, radzeniu sobie z różnymi problemami, daje szanse równego startu z innymi i nie może go dyskryminować.


4. Grę i zadania dostosowujemy do możliwości dziecka mniej sprawnego, wyznaczamy mu taką rolę, by mógł aktywnie uczestniczyć w grze i w miarę swoich możliwości był pożyteczny, wypełniał odpowiedzialną funkcję i podejmował walkę. Może to być funkcja np.: profosa (komendanta aresztu), rozjemcy, lekarza, sanitariusza, strażnika itp.


5. Sprawdzamy, czy rolę w grze i zadanie jakie ma wykonać dziecko mniej sprawne jest dla niego zrozumiałe i przewidujemy trudności, z którymi się spotka i które będzie musiał pokonać samodzielnie, a w czym musi otrzymać dyskretną pomoc. Zadania staramy się tak dobierać, by jak najwięcej było takich, które dziecko samo wykona.


6. Wyznaczamy opiekuna takiego dziecka spośród uczestników gry, który z jednej strony dyskretnie będzie mu pomagał z drugiej ochroni przed niespodziewanymi niebezpieczeństwami.


7. Sprawdzamy, czy dziecko ma przy sobie (lub jego opiekun) niezbędne oprzyrządowanie, lekarstwa albo inne, niezbędne pomoce.


8. Po grze nie zapominamy o ocenie i nagrodzie dla dziecka mnie sprawnego.


hm Zbigniew Bugaj HR

Patron Polskich harcerzy

Polscy harcerze mają swojego patrona – beatyfikowanego 7 czerwca 1999 roku przez Jana Pawła II ks. Wincentego Frelichowskiego.
Decyzją Watykańskiej Kongregacji Kultu Bożego i Dyscypliny Sakramentów bł. ks. phm. Stefan Wincenty Frelichowski został ogłoszony Patronem Harcerstwa Polskiego.
W 2000 roku biskupi polscy, zebrani na 303 Konferencji Plenarnej Episkopatu Polski, ogłosili Go Patronem Harcerzy Polskich „bez względu na przynależność” .
Dlaczego właśnie On? Kim był ten nietypowy Druh, bł. ks. Wincenty Frelichowski?



Ks. Stefan Wincenty Frelichowski przyszedł na świat 22. stycznia 1913 r. Z harcerstwem związał się w czasach szkolnych. W marcu 1927 roku wstąpił do 24. Pomorskiej Drużyny Harcerskiej im. Zawiszy Czarnego. Kiedy został drużynowym tak pisał o tej roli: „… taka drużyna dawałaby swym członkom coś więcej niż samą karność i trochę wiedzy polowej i przyjemne obozy, lecz dawałaby mu pełne wychowanie obywatela znającego swoje obowiązki dla Ojczyzny. Ja sam wierzę mocno, że państwo, którego wszyscy obywatele byliby harcerzami, byłoby najpotężniejszym ze wszystkich. Harcerstwo bowiem, a polskie szczególnie, ma takie środki, pomoce, że kto przejdzie przez jego szkołę to jest typem człowieka, jakiego nam teraz potrzeba. A już najdziwniejszą, ale najlepszą jest idea harcerstwa: wychowanie młodzieży – przez młodzież. I ja sam, jak długo tylko będę mógł, co daj Boże, aby zawsze było, będę harcerzem i nigdy dla niego pracować i go popierać nie przestanę. Czuwaj!”



ŻYCIE WEWNĘTRZNE

Swoje życie wewnętrzne kształtował już w gimnazjum, w Sodalicji Mariańskiej, której Prezesem został w 1930r. O rozwoju życia duchowego nastolatka świadczą zapiski z jego pamiętnika. W czerwcu 1931 r. pisał: „… przed maturą pracowałem powoli, ale wytrwale. I gdy tymczasem inni maturzyści później kuli we dnie i w nocy, ja pracowałem tylko wieczorami, rzadko kiedy do 1-szej lub 2-giej w nocy. Ambicją moją było, by napisać maturę, wbrew ogólnym metodom uczniowskim, bez żadnej ściągi i bez pomocy”.



KAPŁAŃSTWO

Decyzja podjęcia drogi kapłańskiej nie należała do łatwych. Nie było mu łatwo wszystko zostawić, jednak nie utracił swojej naturalnej radości, którą promieniował również w nowym środowisku. Pisał: „A ja chę się upodobnić do Boga. Dlatego muszę być zawsze i do każdego wesołym (…)chcę być kapłanem wedle Serca Bożego ”.


Święcenia kapłańskie przyjmuje 14 marca 1937 r. w Pelplinie. W ’38 zostaje wikariuszem w parafii Wniebowzięcia NMP w Toruniu. Jego ówczesny proboszcz tak o nim napisał: „Jego wzrok miał coś odmiennego, nieprzeciętnego. W rozmowie nawet najbardziej codziennej i bezpośredniej, gdy patrzył swymi jasnymi oczyma na mnie, odnosiłem zawsze wrażenie, że patrzy daleko poza mną, mimo całego skupienia na przedmiocie rozmowy. Usposobienie był radosnego, szczery i wesoły w rozmowie, a subtelny i delikatny w wyrażaniu się i wydawaniu oceny. Będąc gorliwym harcerzem, miał też piękny, życzliwy stosunek do otoczenia, wyrażający się w uczynności. … Nie spostrzegłem przez cały ten szesnastomiesięczny okres naszej współpracy, aby kiedykolwiek nie był zajęty albo oddawał się jakiemuś gnuśnemu wypoczywaniu. W pracy był wzorowo sumienny i gorliwy, ale się nigdy nie niecierpliwił ani tłumaczył, gdy go od jakiego zajęcia odwoływano, a polecano mu czynić co innego. (…) Dla każdego w każdej chwili znajdował ks. Wicek jakieś miłe słowo”.Obok wielu radosnych, czy pozytywnych myśli w pamiętniku księdza znajdują się też i takie: „Cierpienie – jestem przekonany, że trudy dotychczasowe to nic, że cierpienie prawdziwe dopiero przyjdzie”.


MĘCZŃSTWO

17 października 1939 r. został aresztowanym przez Niemców Odtąd realizuje swoje powołanie konspiracyjnie organizując wspólne modlitwy w obozach: w Stuttchof, Grenzdorf, Sachsenhausen i Dachau. Gdy w latach 1944-45 wybuchła w obozie Dachau epidemia tyfusu, mimo strachu, ks. Frelichowski organizował chorym pomoc – pielęgnował zarażonych, zachęcał innych do opieki nad chorymi, zanosił im Eucharystię oraz żywność, zdobywał cudem potrzebne lekarstwa, niósł dobre słowo i uspokajał swoją obecnością.


To właśnie w toku tej pracy, wśród tych, którzy tylko ze strony przekradających się kapłanów mogli liczyć na pomoc i pociechę duchową, sam zaraził się od chorych w 1945 roku. Dostał się do szpitala obozowego, gdzie troskliwie go pielęgnowano. On sam jednak, ciężko chory, był stale przy innych. Udało mu się nawet wydostać ze szpitala i pobiec w kierunku zarażonych baraków, aby spowiadać, ale wkrótce pielęgniarze przyprowadzili go do szpitala i przywiązali do łóżka. Wszelkie próby przywrócenie go do zdrowia okazały się jednak daremne.


ODSZEDŁ KOCHANY, ŚWIĘTY KAPŁAN

Mimo wielkiego dzieła, jakiego dokonał w obozowej rzeczywistości, ostatnie chwile życia ks. Frelichowskiego przypominały raczej mękę na Kalwarii. Miał świadomość, że pomimo zdziałanego dobra, w tej chwili swojego życia został ze swym bólem sam. Zmarł 23 lutego 1945 roku, krótko przed wyzwoleniem obozu. Jego śmierć napełniła więźniów smutkiem i żalem.


PUBLICZNA ADORACJA PO ŚMIERCI

Po jego śmierci zdarzyło się coś, czego by się nikt nie spodziewał. Więźniowie poprosili o możliwość oddania publicznej czci jego zwłokom. Inicjatorem był młody student Stanisław Bieńka. Władze obozowe wyraziły na to zgodę. Ciało ks. Wincentego wystawiono w pomieszczeniu prosektorium na katafalku. W trumnie, przykryty prześcieradłem, spoczywał ks. Wincenty Frelichowski. Wokół katafalku leżały kwiaty i wieńce, niektóre nawet ze wstążkami z napisami. Była to wielka manifestacja wiary i hołd złożony ks. Frelichowskiemu.


Współwięźniowie byli przekonani od samego początku o świętości ks. Wincentego. Zanim spalono ciało, zdjęto z twarzy pośmiertną maskę, w której też zagipsowano jeden z palców prawej ręki. Drugi palec, także zagipsowany, zachował ks. bp Czapliński, a ks. Dobromir Ziarniak z diecezji gnieźnieńskiej, zachował i przywiózł do Polski kostkę z palca ks. Wincentego. W ten sposób zachowały się relikwie.


Wykorzystano materiały ze strony http://www.przemienienie.omi.org.pl/


O św. Jerzym – partonie skautów czytaj na tej stronie
MG